Ben Browning - Lover Motion EP [2012]

Basiści są tacy... niedoceniani. Chociaż stanowią kręgosłup muzyczny i podstawę każdego dobrego zespołu, rzadko bywają dostrzeżeni, a na koncertach raczej wtapiają się w bezpieczne tło. Najwidoczniej Benowi Browningowi, pełniącemu podobną rolę w Cut Copy, już się to znudziło, gdyż właśnie wydał swoją solową epkę "Lover Motion".
Jego osiągnięcia wraz z zespołem były naprawdę niezłe. Ich muzyka w błyskawicznym tempie została stałą bywalczynią alternatywnych imprez i dyskotek. Mocny debiut, następnie maksymalnie porywający do tańca album "In Ghost Colours", który przyniósł im ogólny rozgłos oraz uznanie krytyków i publiczności, a potem wydane w podobnym stylu "Zonoscope". Pomimo to w stosunku do solowych poczynań Bena nie miałam nadto wygórowanych oczekiwań. Szanse, by muzyk w pojedynkę stworzył istny majstersztyk na miarę "Lights And Music", "Feel The Love" albo "Where I'm Going" były niewielkie. Jak w końcu sobie poradził? Chociaż "Lover Motion" daleko do arcydzieła, przyznam, całkiem nieźle.
Pierwszy interesujący fakt - Browning wciąż tworzy coś stylistycznie podobnego do dokonań CC (co z jednej strony wychodzi mu na dobre, z drugiej zaś traci na oryginalności). Wciągający synthpop ze słyszalną fascynacją retro i muzyką elektroniczną lat ''80.
Druga obserwacja - "I Can't Stay", czyli utwór otwierający "Lover Motion" jest przeurocze. Bazuje na prostej, słonecznej melodii, która w synergii z niekoniecznie zjawiskowym, ale prostym, czystym głosem artysty staje się hitem. Oldskulowe, umiejętnie balansujące na granicy kiczu "Feels Like" to kolejna miła niespodzianka. Gdyby pozostałe trzy utwory trzymały taki poziom, byłoby świetnie, ale po mocnym otwarciu, muzyk jakby traci wątek i pozostałe piosenki nie posiadają już tej samej siły przebicia i świeżości. Doświadczenie i wysublimowany gust tego pana pobrzmiewają gdzieś w tle przez cały czas, ale nie są to kawałki, które zmiażdżą słuchacza jak lawina cegieł i przejadą po nim niczym rozpędzona ciężarówka. Mamy stonowane, ale nużące "Mistaken Images" i dwa utwory czysto elektroniczne, pozbawione wokalu: przeciętne "Night Dunes" i nieco bardziej złożone "Bullet Island", które zamyka minialbum.
Ciekawi mnie, jak muzyk dalej zamierza poprowadzić swoją karierę. Ma duże ambicje i potencjał, ale nie wiadomo czy "Lover Motion" było jednorazowym wyskokiem, czy zapowiedzią czegoś większego. Odczuwam niedosyt, zaostrzony, chociaż częściowo zaspokojony apetyt na dobry electro-pop. Także trzymam za Ciebie kciuki, Ben.

Kasia

The Flaming Lips feat. Bon Iver - Ashes In The Air

"The Flaming Lips And Heady Fwends" – tak będzie nazywało się kolejne wydawnictwo sygnowane nazwą The Flaming Lips. Ciężko mówić tu o regularnej płycie, już bardziej pasuje nazwanie tego zbioru kompilacją. Całość ma się ukazać 21 kwietnia z okazji Record Store Day. O wyjątkowości tego zestawu decyduje to, że wszystkie utwory wspomagane są przez ciekawych gościa z różnych, czasem bardzo odległych kręgów muzycznych (rozstrzał jest naprawdę duży, wśród wykonawców znaleźli się m.in. Ke$ha, Nick Cave, Tame Impala, Erykah Badu, Prefuse 73, Neon Indian, a nawet Chris Martin). Kilka utworów, które formacja Wayne'a Coyne'a wydawała w ubiegłym roku na różnego rodzaju EPkach, już znamy. Natomiast w środę otrzymaliśmy zupełnie nowy fragment, "Ashes In The Air" z gościnnym udziałem Justina Vernona, aka Bon Iver. Jest to psychodeliczno-narkotyczny seans spirytystyczny, w którym dwa wywołane widma w mękach wyśpiewują swoje żale i smutki. Ozdobą całości jest zjawiskowy, niesamowicie nośny chorus, który obezwładnia swoim melancholijnym pięknem. Ilekroć gdy obcujemy z tym zjawiskiem, gdy dźwięki unoszą się w powietrze, mamy wrażenie, że duchy Wayne'a i Justina są w nich zaklęte i są gdzieś wysoko nad nami. Jakaś magia się wkrada. I choć mam świadomość tego, że The Flaming Lips wszystko robią trochę z przymrużeniem oka, a czasami wkrada się nawet tani patos. Ale sposób w jaki to robią sprawia, że wszystko im wybaczam.

Tomek

Piosenka dnia [30.03.2012]

Ewert and The Two Dragons - Good Man Down

Ewert and The Two Dragons to estoński indie-folkowy zespół, założony w 2009. Sławni się stali dopiero po wydaniu drugiej płyty – „Good Man Down” z 2011 r.
I moją piosenką dnia jest właśnie tytułowy kawałek z drugiej płyty bałtyckiego zespołu.  Zachwycił mnie już od samego początku wstępem: delikatne, pojedyncze basowe dźwięki połączone z lekko rozmarzonym głosem Sundji nastrajają na resztę utworu i wprowadzają w klimat jak z legend i starych powieści. Akustyczne gitary oraz chórki reszty zespołu dopełniają baśniowości utworu – a o to przecież chodzi w indie folku.
BTW – polecam wszystkim obejrzenie teledysku – Estonia to naprawdę piękny kraj!

Kogucik

Piosenka dnia [29.03.2012]


Miałam ochotę napisać dzisiaj o The Horrors. Spojrzałam na "Skying" leżące na mojej półce, przesłuchane ze dwa miliony razy i zastanawiałam się, jaki kawałek mógłby zostać dzisiejszą piosenką dnia. Nagle, zupełnie znikąd w mojej głowie odezwał się cichutki głosik śpiewający: 
You're not the one, not the one
and not only that you're not anyone, anyone
you're not anyone 
To była Rachel Zeffira, w duecie właśnie z wokalistą Horrorsów Farisem Badwanem. I już wiedziałam, że to jest to! Dzisiejszym utworem dnia będzie "Face in the Crowd" autorstwa Cat's Eyes.
Za ich fenomen odpowiada chyba przede wszystkim kontrast. Kontrast pomiędzy nią, śpiewającą delikatnym, anielskim sopranem i nim, obdarzonym potężnym bas-barytonem, często porównywanym wokalnie do Iana Curtisa albo nawet Jima Morrisona. To, co razem wyprawiają jest niesamowite. Z resztą, sami rozumiecie, jeżeli tak oryginalny duet daje koncert w Watykanie, coś musi być na rzeczy. Zachęcam do posłuchania.

Kasia

Soap&Skin - Narrow [2012]

Anja Plaschg nie była i nie jest przeciętną, stereotypową dziewczyną. Jej wiedza i doświadczenie sprawiły, że bardzo szybko dojrzała, prędzej niż rówieśnicy. W wieku dziewiętnastu lat wydała debiutancki album, „Lovetune For Vacuum”, o mrocznym i mocnym charakterze. Po trzech latach powraca z „Narrow”.
Ogólnie rzecz ujmując – album można by podzielić na dwie, główne części – tą smutną i tą mroczną, podobnie jak na debiucie. Do tej pierwszej grupy z pewnością należy „Boat Turns Toward the Port” – utwór przesiąknięty żalem i melancholią, oparty na pasyjnym wręcz śpiewie Anji. Jeszcze większe wrażenie robi wraz z prostym, skromnym klipem. Jest także „Wonder” – najbardziej minimalistyczna piosenka na „Narrow”, z cudownymi chórkami, z początku śpiewającymi przy akompaniamencie fortepianu, pod koniec a’capella. W drugiej zaś grupie z pewnością mieści się ciężkie i wampiryczne „Deathmental” oraz zaskakujące i nieco przerażające „Big Hands Nails Down”. Na „Narrow” znalazło się także miejsce na cover. „Voyage, Voyage” wcześniej wykonywała grupa Desireless, jednakże tym wykonaniem Soap&Skin przywróciła pierwotne piękno utworu, wcześniej zatopione w elektronicznych dźwiękach i zbyt szybkim tempie. „Vater” natomiast zdaje się być pomostem łączącym wszelakie emocje zawarte na drugim albumie. Ten trwający pięć i pół minuty utwór Anja tworzyła bardzo długo – aż rok. Kompozycja została stworzona ku pamięci całkiem niedawno zmarłego ojca. Dodatkowo Anja w pewien sposób oddała hołd ojczyźnie – Austrii, śpiewając po niemiecku. Dlatego też „Vater”, stworzone ze względu na te dwa aspekty skupia w sobie mnóstwo emocji, elementów: począwszy od spokoju i melancholii, poprzez dumę przeplataną bezsilnymi wręcz krzykami, a nawet złością, co zwieńcza barokowy finał. 


Ostatnie wydarzenia z życia osobistego Anji nie pozwoliły jej stworzyć więcej, niż tylko osiem utworów. To tylko kilkadziesiąt minut, ale jakże treściwych i szczerych. Plaschg, komponując, nie zakłada maski udając kogoś innego – jest sobą, ukazuje swój prawdziwy charakter i usposobienie. Zawiera w piosenkach prostotę, skromny akompaniament w postaci fortepianu czy instrumentów smyczkowych, wykorzystuje elektronikę w odpowiednich proporcjach. Dodatkowo wiedza, jaką zdobyła sprawia, że kompozycje na albumach są wręcz niepowtarzalne i nietuzinkowe, choć czasami nawiązują konstrukcją do twórczości chociażby Bjork. 
Jednak nikt nie będzie wytykał Soap&Skin błędów, minimalnych niedoskonałości w piosenkach, czy nieco dziwnego zachowania – z biegiem czasu każdy zrozumie, że to tylko część przedstawienia, teatru, w pełni wykreowanego przez Plaschg. To ona pociąga za sznurki, króluje we własnym świecie pełnym tajemnicy i mroku.

Dominika

Van She - Idea Of Happiness [2012]

Całkiem niedawno redaktor Natalia pytała mnie, czy Van She jeszcze żyją. Otóż żyją i mają się całkiem dobrze. "Idea Of Happiness" to tytułowy singiel z drugiego LP australijskiej formacji. I trzeba przyznać, że wyszła im całkiem fajna piosenka. Brzmi trochę jak ostatnie dokonania ich znajomych z wytwórni Modular, czyli Cut Copy (a ten motyw na 0:50 - pamiętacie jeszcze "Wearing My Rolex"?). Jest całkiem nieźle, a z każdym kolejnym odtworzeniem powinno być jeszcze lepiej. Kończąc, Van She nadal grają taneczny pop na przyzwoitym poziomie. Ten, kto pamięta ich debiut, wie, że chłopaków stać na pisanie świetnych, przebojowych piosenek. Czekamy na więcej, album wychodzi latem 9 lipca.

Tomek

Piosenka dnia [28.03.2012]

Deadmau5 - Professional Griefers ft. Gerard Way

Fakt, lubiłam MCR. I tak, zapomniało mi się trochę o nich. Tak troszeczkę. No okej, na tyle, że właściwie ich nie słucham. A deadmau5 z kawałkiem „Professional Griefers” kazał mi sobie o nich przypomnieć. Gerard Way nawiązał współpracę z tym producentem, nic nie wspominając ani na twitterze, ani na facebooku, ani na oficjalnej stronie My Chemical Romance. I, oczywiście, fani byli zniesmaczeni dwoma faktami: a) Gerard to przed nimi ukrywał, „to nie w jego stylu”, b) „o Boże, jak on mógł udzielić wokalu w jakimś kawałku techno-dubstepowym?!”. Później jednogłośnie uznali, że „po kilku przesłuchaniach całkiem im się podoba”. 
I mają rację.
Właściwie się ucieszyłam, że MCR nie tkwi nadal w swoim szczelnie zamkniętym rockowo-amerykańskim światku. I przez kawałek „Professional Griefers” mam ochotę chodzić z transparentem o treści „Dajcie spokój Gerardowi, to niezły artysta i dobrze śpiewa!”, choć wiem, że wiele osób by mnie wyśmiało.
I przede wszystkim – słuchając tego utworu można rozkręcić niezłą imprezę. Nawet tą jednoosobową. Przed komputerem.

Dominika

Daniel Rossen – Silent Hour/Golden Mile EP [2012]

Daniela Rossena może co niektórzy z Was znają jako jednego z wokalistów i gitarzystów Grizzly Bear. Temu wyjątkowo nietuzinkowemu artyście nie wystarcza gra w wyżej wymienionym indie rockowym kwartecie ani w Departament of Eagles – folkowo-elektronicznym duecie. Szukając swojego miejsca w muzyce 29-latek wydał w tym roku swoje pierwsze solowe nagranie – "Silent Hour/Golden Mile" EP.
Płyta ta zabiera nas w 23-minutową podróż po różnych brzmieniach: od cygańskich melodii ludowych po klasyczne dźwięki fortepianu. EP rozpoczyna się dosyć spokojnym, początkowo nawet sielskim „Up on High”, gdy wkradają się bębny oraz tak chętnie używane w muzyce Romów tamburyny. „Silent Song” to utwór znacznie żywszy, zawierający nutkę oldschoolowego amerykańskiego country a momentami nawet bluesowych gitar. „Saint Nothing” to wręcz wyrwany fragment z koncertu muzyki klasycznej– mający zapewne być balladą. 
Niestety, taki utwór spowalniający tempo na takim krótkim albumie jest całkowicie niepotrzebny, dodatkowo sama płyta nie jest na tyle szybka, by to zwolnienie było potrzebne. Zaburza to koncepcję i odbiór całości, będąc najsłabszym kawałkiem na tej płycie, mogąc podobać się jedynie fanom wokalu Freddiego Mercury gdyż wyraźnie Rossen stylizuje swój głos na potężny wokal frontmana Queen. Natomiast „Golden Mile” to powrót do typowego folku, niczym tego znanego z twórczości Mumford & Sons - szybkiego, porywającego, którego chce się słuchać, z ciekawą kompozycją, jednocześnie używając większej ilości instrumentów, przez co utwór brzmi potężniej i piękniej.
Mimo przypasowania do Rossena i wszystkich jego projektów łatki indie folka każdy utwór jest całkiem inną podróżą, w której jedyną cechą wspólną jest wokal multiinstrumentalisty. Szkoda tylko, że górne partie są bardzo nadużywane przez co i męczące (niczym u szalenie popularnego w Polsce Gotye).
Cała płyta to całkiem ciekawy mix różnych gatunków, kultur i ich muzyki. Niestety, nie da się znaleźć żadnej perełki wśród tych pięciu utworów (może za wyjątkiem ostatniego utworu, która jest diamencikiem wśród kryształków Svarowskiego).

Kogucik

Piosenka dnia [27.03.2012]

Jefferson Airplane / The Ramones / Kasabian / Zola Jesus - Somebody to Love

Każda z nich ma swoje demony.
Jefferson Airplane to klasyka, choć też nie oryginał.
The Ramones zrobili z tego świetną, dynamiczną, choć i tak jeszcze trochę zbyt wolną jak dla mnie wersję.
Kasabian dodali temu ciekawy, nowy odcień, a głos Sergia idealnie odpowiada temu stylowi muzyki.
Zola nagrała po swojemu, tak, że nie sposób przejść obok tego obojętnie, nawet jeśli środki, które zastosowała, są skrajnie nieprzyjemne dla słuchacza.
Tak mi się melodia wkręciła.

Natalia

Michael Kiwanuka - Home Again [2012]

Wielkie było moje zdziwienie gdy w tegorocznym zestawieniu BBC Sound Of zwyciężył anonimowy dla mnie Michael Kiwanuka. Wyprzedził moich absolutnych faworytów - Dry the River czy już wtedy popularnych Skrillexa i Azealię Banks. Na początku myślałem, że to zły wybór, lecz z biegiem czasu zacząłem odkrywać, że mogły być gorsze, a nawet, że jest dobry.

Michael Kiwanuka ma 23 lata. Urodził się w Wielkiej Brytanii, lecz jego rodzice pochodzą z Ugandy. Zanim rozpoczął karierę solową był muzykiem sesyjnym kilku hip-hopowych artystów. Tworzy muzykę z pogranicza soulu i folku. Przyznaje się do inspiracji między innymi Bobem Dylanem i Otisem Reddingiem. Podczas jednego z małych koncertów w Londynie zauważyli go przedstawiciele Communion Records i zaprosili do studia by nagrał debiutancką epkę "Tell Me A Tale". Wśród fanów muzyka znalazła się Adele, którą supportował na jej europejskiej trasie.

Michael Kiwanuka ma głęboki, lekko chropowaty głos. Równie dobrze radzi sobie z akustycznymi balladami jak i z weselszymi kompozycjami. Tytułowy dom jest dobrym słowem kluczowym dla niektórych utworów z albumu. Gdy słuchamy piosenek takich jak "Home Again" czy "Rest" mamy przed oczami pokój z komikiem w którym dogasa ogień. Wokół roztacza się atmosfera spokoju i ciepła. Na albumie wokalista pokazuje też swoje inne wcielenie- odważnego muzyka, dla którego nie jest problemem wystąpienie przed wypełnioną ludźmi salą. Dobrze słychać to w otwierającym album "Tell Me A Tale". Niestety ciężka orkiestrowa aranżacja i Kiwanuka bardziej skupiony na popisach wokalnych niż na prowadzeniu melodii sprawiają, że jest to najsłabszy utwór na płycie. Taki numer mógłby zaśpiewać Seal, lecz młody Brytyjczyk wypada w nim nieprzekonująco. W chwytliwym kawałku "Bones" brzmi trochę jak Paolo Nutini, a fanów indie folku na pewno ucieszy "Always Waiting". Na koniec dostajemy piękne, przepełnione bólem "Worry Walks Beside Me".

Wielka Brytania kocha chłopaków z gitarą. Wystarczy spojrzeć na zeszłoroczne sukcesy Eda Sheerana i Bena Howarda czy popularność Paola Nutiniego. Nic więc dziwnego w tym, że Kiwanuka też się spodobał. Wygrana w BBC Sound Of na pewno bardzo mu pomogła, a jego debiut można uznać za obiecujący. Jestem pewien, że jeszcze o nim usłyszymy.

Michał

Orange Warsaw Festival 2012 [przewodnik]

Orange Warsaw Festival na festiwalowej mapie Polski znajduje się od 2008 roku i stał się koncertową wizytówką Warszawy. Na przestrzeni czterech lat odbywał się już na Placu Defilad, gdzie mogliśmy usłyszeć gwiazdy takie jak Wycleaf Jean, Kelly Rowland, MGMT, Calvin Harris, N.E.R.D czy Groove Armada, w 2010 roku Orange odbył się na Służewcu, a występy dali między innymi Edyta Bartosiewicz, Nelly Furtado, White Lies czy Hole. Rok temu, już na początku wakacji, a nie na końcu, jak to miało miejsce dotychczas, z My Chemical Romance, Skunk Anansie, Mobym i Jamiroquai mogliśmy spotkać się na Stadionie Legii. 
W tym roku piąta już edycja Orange Warsaw Festival również odbędzie się w tym miejscu. Jakie czekają na nas atrakcje? Dotychczas potwierdzeni artyści to Linkin Park i The Prodigy. Jak widać, kolejny raz Orange Warsaw stawia na łączenie wielu gatunków, przez co trafi w gusta wielu festiwalowiczów. Z pewnością możemy stwierdzić, że to dopiero początek ogłoszeń, które - miejmy nadzieję - będą ekscytujące. 

Info w pigułce:
Kiedy? 09-10 czerwca 2012
Gdzie? Warszawa, Stadion Legii (Pepsi Arena)
Kto? Linkin Park, The Prodigy
Bilety: cennik tutaj.

Opracowała: Natalia

Piosenka dnia [26.03.2012]

The Maccabees - William Powers

Gdy zespół który lubię został ogłoszony na festiwalu, na który nie pojadę powinienem jak najszybciej o nim zapomnieć i wmawiać sobie, że jednak go nie lubię... No właśnie, powinienem.
Zacząłem ponownie odkrywać jak świetna płytą jest Wall Of Arms. W tym okresie zespół nie bawił się w eksperymenty z elektroniką, tylko grał wysokiej jakości indie rocka. Właśnie z tego albumu pochodzi William Powers.
The Maccabees są czasami porównywani do Arcade Fire. W tym utworze wyraźnie słychać to podobieństwo. Jest w nim odrobina tej charakterystycznej dla Kanadyjczyków histerii. Ma on świetną, zapadającą w pamięci melodię, a częste zmiany tempa i rytmu sprawiają, że piosenka się nie znudzi.

Michał

Madonna - MDNA [2012]

Rok temu Britney wydała Femme Fatale, album, który był idealną fuzją mainstream'owego dance popu skrojonego pod gusta masowego odbiorcy z podziemnymi, eksperymentalnymi brzmieniami w maksymalistyczno-cyfrowej obróbce. Album okazał się sporym sukcesem: eksperyment powiódł się na płaszczyźnie artystycznej, ale również i na komercyjnej. Tymczasem prawie dokładnie rok później (różnica jednego dnia!) ukazuje się "MDNA", dwunasty już album ikony pop kultury – Madonny. Przypadek?

Słuchając nowej płyty Madonny, ma się wrażenie, że jest to odpowiedź na album Britney. Powrót do euro-trance'owego anturażu zapewnia stary znajomy, William Orbit. O produkcję dbają jeszcze m.in. takie tuzy konsolety jak Martin Solveig i bracia Benassi. Taki zestaw ma być gwarancją tego, że Madonna znowu będzie cool. Dlatego jest na "MDNA" trochę dubstepu, są zaproszone M.I.A. i Nicki Minaj, które swoim rapem mają ubarwić całość, są klubowe rytmy i ciężkie basy, jest i tani patos. Wszystko to składa się na jej wersję Femme Fatale. Ściślej mówiąc na marną kopię, która w dodatku jest przeterminowana i mdła do bólu.

Już otwierający całość kawałek „Girls Gone Wild” odrzuca tandetnym beatem na modłę taniego dyskotekowego hitu. Typowa łupanka w stylu braci Benassi, ze stadionowym refrenem i godnym politowania tekstem. Dalej nie jest lepiej. „Gang Bang” to nachalne, męczące techno, mające być tłem dla mrocznej opowieści o zemście, którą snuje piosenkarka. Niestety podkład miejscami jest wręcz kuriozalny (motyw na 1:45 – co to ma być!?) przez co historia staje się śmieszna. No i ten dubstepowy wtręt… Ech, szkoda gadać. Niestety w prawie każdym tracku znajdą się jakieś smaczki. Choćby w następnym „I'm Addicted”, opartym na jakimś motywie żywcem wyjętym z amatorskiego programu do tworzenia muzyki. Kolejny „Turn Up The Radio” jest nieco lżejszy i zwiewniejszy od poprzednich. Cóż z tego, skoro jest tak toporny, bezbarwny i bez charakteru, że zęby zgrzytają.

Pod piątym indeksem mamy czerstwy electro-country'owy singiel „Give Me All Your Lovin'”, który trochę ratuje Nicki Minaj, natomiast M.I.A. sprawia wrażenie wyraźnie zagubionej. Nicki 'rehabilituje' się później, w „I Don't Give A”, gdzie poziom absurdu sięga zenitu. Otóż pod koniec utworu raperka wyrzuca z siebie linijkę: “There's only one queen and that's Madonna, bitch”, poczym wyłaniają się chóralne śpiewy okalane żenująco-patetyczną orkiestracją, która zamiast potwierdzać konkluzję o wielkości Madonny – staje się autoparodią. Mamy jeszcze kiepską zrzynkę z Ladytron w „Some Girls”, pozbawioną energii, naiwną wyliczankę „Superstar”, nieudaną próbę zszokowania słuchacza tekstem w „I'm A Sinner” (to ma szokować w 2012 roku?) czy wieńczącą całość, pełną egzaltacji balladę „Falling Free”, która ma być rozrachunkiem jej związku z Guy’em Richie. Najbardziej znośny wydaje się fragment „Masterpiece”, który nie irytuje tak bardzo jak reszta stawki, choć do perfekcji mu daleko.

Łatwo wywnioskować z tekstu, że nowy album "MDNA" raczej nie przypadł mi do gustu. Cóż mogę powiedzieć? Madonna powraca po czterech latach z marnym skutkiem. Wtórność materiału potwierdza tylko, że nie ma na siebie żadnego pomysłu. Wciąż jednak próbuje wywołać wokół siebie medialny szum, który ta nowa płyta ma jej zapewnić. Gorzka prawda jest taka, że jej czas już minął. Jednak Madonna jest postacią niezwykle ważną dla muzyki pop, a jej albumy i single z lat 80-tych to absolutne klasyki. Swoje już zrobiła, więc niech "MDNA" będzie epilogiem jej wielkiej kariery.

Tomek

Simian Ghost - Youth [2012]

Za błogosławiony muzycznie naród zawsze uważałam Wielką Brytanię. Począwszy od Beatlesów, przez Radiohead, aż po małe angielskie indie bandy, potrafię słuchać wszystkiego, co swój początek miało na wyspach. Teraz okazało się również, że mam słabość do skandynawskich artystów. Lykke Li, Oh Land, czy nawet piosenki projektu iamwhoiam uwielbiają przewijać się przez mój odtwarzacz. A oto i trio, które jest wisienką na torcie w tym zestawieniu - Simian Ghost. To jedna z tych niepopularnych formacji, których piosenek raczej nie posłuchacie w MTV i radiu. W internecie również nie znajdziecie wielu informacji na temat zespołu, może oprócz tego, że panowie pochodzą ze Szwecji, zadebiutowali w 2010 i tworzą coś pomiędzy alternatywnym popem, a lekkim indie, często doprawionym szczyptą potulnej elektroniki. Panie i Panowie, mam przyjemność przedstawić Wam ich nowy album, najbardziej absorbującą mnie płytę w tym tygodniu - "Youth".
Muzyka absolutnie chill-out'owa, tchnąca spokojem, pełna ładu, składająca się z komputerowo wytworzonych miękkich, wysokich dźwięków, kilku basów, gitary i wybijającej miarowy rytm perkusji. Wokal Sebastiana Arnstroma wpasowuje się w całość perfekcyjnie. Uwielbiam go w kawałku "The Capitol", gdy wyśpiewuje tak wysoko i subtelnie zarazem "and try to understand that nothing is real". W mojej opinii "The Capitol" razem z "Wolf Girl" mogłoby walczyć o miano najlepszego utworu na płycie. Swoją prostotą i optymizmem moje serce zdobyło również "Crystalline Lovers Mind". Kawałek przyjemny, na tyle uniwersalny, że nadaje się do słuchania w drodze do szkoły, czy pracy, relaksu po ciężkim dniu, albo nawet podczas wykonywania tak prozaicznych czynności, jak robienie kanapek. Natomiast w "Automation" słychać wyraźnie potwierdzenie słów członków zespołu, jakoby nagrywali album w środku ciepłego lata, bez pośpiechu, delektując się słonecznymi dniami i przy okazji robiąc to, co lubią najbardziej, czyli tworząc muzykę.
Szkoda, że jak wspominałam wcześniej, album nie przebił się i raczej już nie przebije do świata większych stacji. Może to wina niewielkiego dynamizmu zawartego w utworach, tego, że nie ma tu porywających hitów roku, tylko harmonijna, zgrabna całość, bądź braku innowacyjności. Rzeczywiście, Simian Ghost nie odkrywają swoją muzyką żadnych nowych horyzontów, ale zastanawiam się, czy jest im to potrzebne? Nie zawsze trzeba uciekać się do nowoczesnych brzmień i nowatorskich pomysłów, by stworzyć coś naprawdę dobrego i cieszącego ucho. Wydaje mi się wręcz, że serwowany nam tutaj pop, tak spójny, słodki, ale nie przesłodzony, broni dobrego imienia gatunku.
Wsłuchuje się w ostatnie sekundy bajkowego "No Dreams". Wyłączam płytę. Miło mi się przy niej odpoczywa, odpływa do świata własnych refleksji i marzeń. Bo "Youth" trochę jest takie marzycielskie, niepewne, naiwne, jakby wyśnione. W wolnym czasie zachęcam Was do przesłuchania.

Kasia

Piosenka dnia [23.03.2012]


Strokesów wielu z Wam nie trzeba przedstawiać. Jest to jeden z najbardziej znanych zespołów nurtu indie; dodatkowo w Polsce pojawili się na Open’erze w 2011 roku.
On The Other Side to piąta piosenka z trzeciego albumu - „First Impression of Earth”. Utwór ten wyłamuje się z ram muzyki granej przez piątkę kontrowersyjnych facetów. Jest wyraźnie wolniejszy niż pozostałe utwory z płyty (nie licząc balladowego „Ask Me Anything”), a z roli „statysty” bas staje się pierwszoplanowym aktorem, momentami nawet bardziej wyrazistym niż charakterystyczne dla ostrego indie rocka gitary. Jedynym, co nie zostało zmienione przez muzyków w „On The Other Side” jest lekko monotonna perkusja oraz – jakżeby inaczej – wokal Casablancasa, pardon, wręcz wycie. Nie jest to wadą, wręcz przeciwnie - bez tego nie było by The Strokes.

Kogucik

Nite Jewel - One Second of Love [2012]

Nie da się ukryć, że Ramona Gonzalez odcina się od roli księżniczki bedroom-popu i podobnie jak książę tego gatunku, Chaz Bundick, na swojej drugiej płycie sięga po żywe instrumenty i stawia na wypolerowaną produkcję. Łatwo można się domyślić, co skłoniło ich do zmiany stylistyki. Chillwave przestał być modny i już od dłuższego czasu nikt na poważnie się nim nie jara. Po sukcesie szkieletowych digi-lamentów James'a Blake'a przodującą stylistyką stał się dubstep, a właściwie to, co z niego zostało. Wykorzystały to gwiazdy komercyjnego popu z Britney Spears na czele, co pokazuje skalę popularności tego zjawiska. Cała ta sytuacja niejako zmusiła Nite Jewel do poszukania nowej artystycznej drogi. Słuchając One Second To Love faktycznie dostrzegamy zmiany: porzucenie lo-fi’owej produkcji, pojawia się żywa perkusja i gitary, wokal nie jest zanurzony we mgle, a syntezatory błyszczą czystością soundu. Jednak typowy dla artystki melancholijno-sentymentalny nastrój wciąż wydaje się być pierwiastkiem dominującym na nowej płycie. Więc czy stylistyczna wolta została dokonana? I tak, i nie. Kameralna i introwertyczna atmosfera oraz oszczędne, a zarazem eleganckie aranże tych piosenek, chcąc nie chcąc, trochę odsyłają słuchacza do sypialni. Jednym to przeszkadza, a drugim wręcz przeciwnie. 

Zostawiając kwestie estetyki, w której obraca się Nite Jewel, warto skupić się na tym, co stanowi o sile One Second Of Love, czyli na kompozycjach. Ramona jest zdolną songwritterką i piosenki na albumie to potwierdzają. Mamy tu m.in. prowadzony w ejtisowej manierze, taneczny "One Second Of Love", ozdobione urokliwymi chórkami Julii Holter, nowej gwiazdy niezależnej muzyki, organiczne "Mind & Eyes", mroczną, opartą na pięknej progresji akordów, dopełnioną anielskim wokalem Ramony balladę "In The Dark", okraszony gitarowymi motywami, perkusyjny galop, "Memory Man", nastrojowy, księżycowy pejzaż "Unearthly Delights", wyluzowane, synth-basowe r'n'b "Autograph" i zamykający całość, odwołujący się do Cocteau Twins wokalny ambient "Clive". 

Zdecydowanie jest to płyta równiejsza i dojrzalsza od debiutu Good Evening. Na żadnej z tych dziesięciu piosenek nie uświadczymy poważniejszych potknięć czy mielizn. Recepcja albumu najbardziej zależy od indywidualnych preferencji słuchacza, któremuOne Second Of Love przypadnie do gustu lub nie. Na pewno warto poświęcić czas tym piosenkom, szczególnie wtedy, gdy za oknem jest już ciemno. Ja kupuję to nowe wcielenie Ramony, choć mam świadomość, że to zdecydowanie nie jest jeszcze szczyt jej możliwości (w końcu nie udało jej się przeskoczyć fenomenalnego „Want You Back”). Może na kolejnym albumie Nite Jewel w pełni zaprezentuje swoje atuty i zdolności, bo to, że takowe posiada, udowadnia po raz kolejny.

Tomek

NZCA/LINES – NZCA/LINES [2012]

Pod nazwą NZCA/LINES kryje się 24-letni Michael Lovett, znany również jako były basista pop-rockowego zespołu Gabriela Stebbinga (tak, tego pana od Metronomy), Your Twenties. Jeszcze za jego czasów młody londyńczyk eksperymentował z dźwiękami w zaciuszu swej sypialni. Wynikiem tego jest debiutancki krążek, który z pewnością zainteresuje niejednego słuchacza.
Co ciekawe, album ten brzmieniowo nie ma nic wspólnego z poprzednim projektem. Sam muzyk przyznaje, że pragnie stworzyć brytyjską wersję duetu Timbalanda z Aaliah. Po przesłuchaniu płyty można stwierdzić jedno – nie udało mu się. Wcale to jednak nie oznacza, że zawiódł.
Longplay składa się z dziesięciu spójnych utworów o charakterze synth-popowym. Każda pojedyncza piosenka jest przemyślana i nie bez powodu znalazła w danym miejscu. Delikatne dźwięki syntezatora idealnie współgrają z falsetem muzyka, czego przykładem jest świetne „Compass Points“ czy „Nazca“. Lovett eksperymentuje ze swoim głosem, czasem brzmiąc przy tym wręcz absurdalnie. Na uwagę zasługuje również rytm płyty, składający się głównie z krótkich („New Magnetic North“, „Work“), jak i tych nieco dłuższych dźwięków („Patrol Late Back“). Singlowe „Okinawa Channels“ sprawia, że słuchający mimowolnie zaczyna podśpiewywać urocze „Ooh ooh oooh“. Krążek przypomina mieszankę „Last Exit“ Junior Boys i „Nights Out“ Metronomy (co raczej już nie powinno dziwić).
„NZCA/LINES“ brzmi jak podróż w kosmos w połączeniu z prostym, lecz romantycznym tekstem („I don't regret keeping you here/I love the way you lie for me” ~ „Compass Points”). Utwory otwierające longplay sprawiają, że bezwiednie poruszamy się w rytm bitu, natomiast te kończące przenoszą w nas inny, piękniejszy świat. Płyta jest lekka i pozostawia na naszych twarzach uśmiech.
Lovett chciał swoim albumem namieszać w tym (ponoć ostatnim) roku. Plan ten nie do końca się powiódł. Co prawda, nie jest to album skłaniający do refleksji, nie wzbudza większych emocji ani też prawdopodobnie nie spowoduje, że po kilku przesłuchaniach prędko do niego wrócimy. Jednak z całą pewnością ów debiut zasługuje na uwagę i umili nam czas oczekiwania do wiosny.

Miz

Piosenka dnia [21.03.2012]


Wokół Lany nadal kreuje się otoczkę oszustki i dziwaczki, a także na odwrót: jako jedną ze zbawicielek tak zwanego kobiecego, ambitnego popu. Tak czy inaczej, jej płyty nadal sprzedają się niczym świeże bułeczki na całym świecie.
"National Anthem" to utwór, który wyciekł do sieci przed premierą debiutanckiego (?) krążka, jednak Lana zaprzeczyła, jakoby piosenka miała się znaleźć na płycie. Nieco w tym nieprawdy, ponieważ "National Anthem" na "Born To Die" jest, lecz nieco w innej postaci. 
Mimo tego mnie zauroczyła demówka, i mimo słabej jakości, byłam w stanie odtwarzać "National Anthem" kilkanaście razy dziennie. Fajny, lekki kawałek - i tyle. Przyjemnie się nuci i słucha. Ot, cała "popowa" filozofia oczami managerów, wytwórni i możliwe, że także Lizzie Grant.

Dominika

Dry the River - Shallow Bed [2012]

Dry the River poznałem kilka miesięcy temu i można powiedzieć, że uzależniłem się od ich muzyki. Od kiedy ujawnili datę wydania debiutanckiego krążka odliczałem dni do premiery.Teraz, po przesłuchaniu "Shallow Bed" już wiem, że warto było czekać.

Świat ujrzał ten młody zespół z Anglii gdy zostali nominowani do prestiżowego zestawienia BBC Sound of 2012. Jeszcze przed tym usłyszała o nich Polska dzięki Arturowi Rojkowi i jego Off Festiwalowi. Kolejna partia polskiej publiczności pozna ich, ponieważ niedawno dołączyli do line-upu Open'era.

Dzięki kilku epkom zdobyli pokaźną grupkę fanów, których liczba stale rośnie. Nic w tym dziwnego, ponieważ Dry the River to jeden z najciekawszych zespołów ostatnich miesięcy. Piękne, zostające w pamięci melodie, zagrane i zaśpiewane z ogromna pasją. Na całej długości albumu oscylują między ciszą a hałasem. Najlepiej słychać to w utworze "No Rest", który rozpoczyna się zwrotką zaśpiewaną łagodnym falsetem z akompaniamentem organów by dojść do prawie wykrzyczanego finału opartego na mocnych gitarach.

Na "Shallow Bed" składają się znane z epek utwory oraz kompozycje napisane specjalnie na potrzeby albumu. Płyta jest wyjątkowo równa, nie ma na niej słabych piosenek. Moim faworytem jest "Shield Your Eyes" ze świetną aranżacją smyczkową i melancholijną melodią przełamaną dynamiczną perkusją. Należy także zwrócić uwagę na wspomniane wyżej "No Rest" czy singlowe "The Chambers & the Valves", które ukazuje wesołą stronę zespołu. Ciekawym zjawiskiem jest też kawałek "Demons". Na początku uznałem go za nudną i nie wartą uwagi piosenkę, lecz po pewnym czasie zacząłem przyłapywać się na tym, że to właśnie ją nucę najczęściej. Na zakończenie otrzymujemy mocne uderzenie w postaci "Lion's Den".

Ten rok może zostać zdominowany przez indie folk, z debiutem Dry the River, nową płyta Mumford and Sons i albumami pobocznych projektów Fleet Foxes na czele. Dry The River spełnili wszystkie moje wymagania. Według mnie "Shallow Bed" to pierwszy silny kandydat do płyty roku.

Michał

Piosenka dnia [20.03.2012]


Wierzcie mi czy nie - autentycznie rozpoczęłam dzień od tej piosenki. Automatycznie pojawiła się w mojej głowie gdy wstałam z łóżka, świeciło piękne Słońce, zewsząd media bombardowały mnie stwierdzeniem "astronomiczna wiosna" a ja szykowałam się do tych kilku godzin pełnych małych wyzwań zwanych szkołą. Piękny poranek spędziłam nucąc sobie "Deadbeat Summer", do którego powracam na wieczór, ponieważ dziś dowiedzieliśmy się, że jedną z gwiazd Selectora 2012 zostanie Neon Indian. Cudowna wiadomość, która uczyniła ten wtorek jeszcze lepszym i o wiele bardziej cieplejszym. Na ubiegłorocznym OFF Festivalu ta muzyka spisała się doskonale. Jestem pewna, że za dwa miesiące na krakowskich Błoniach będzie jeszcze lepsza. 
Warto mieć tę piosenkę w myślach, witając obie wiosny - tą dzisiejszą i tą jutrzejszą, już kalendarzową. I choć utwór ten traktuje o wakacjach, uwierzcie - zapowiada piękne chwile niezależnie od pory roku. A nawet jeśli - wiosna poprzedza lato. I niech nadejdzie ono do nas jak najszybciej, razem z Neon Indian w Polsce. Czekam z niecierpliwością.

Natalia

Violens - Der Microarc [2012]

Kolejny singiel, zapowiadający drugi studyjny album zespołu, True. Kolejny, bo całkiem niedawno ujawniony został utwór "Unfolding Black Wings". Te dwie nowe piosenki pokazują, że zespół konsekwentnie idzie drogą wytyczoną na zeszłorocznym quasi-albumie "Embrance" lub "Nine Songs" – 2011 (pojawiły się dwa tytuły dla tego zbioru). Jak brzmią te piosenki z 2011 roku? Ciężko je jednoznacznie sklasyfikować, ale cechą wspólną są skąpane w dream-popowo-shoegaze'owym sosie, piękne harmonie wokalne, świetne, chwytliwe melodie i obecne inspiracje muzyką lat 80-tych (przede wszystkim The Smiths i Prefab Sprout). I nie inaczej jest z nową piosenką. „Der Microarc” jawi się ślicznym, polimetrycznym diamencikiem, od którego ciężko się uwolnić. Intro w rytmie na 3/4, zapętlony, upojny gitarowy motyw, a następnie rozmarzony śpiew Elbrechta w pre-chorusie, stopniowo przenosi nas w baśniowy refren. Marzycielskie zaśpiewy i pogłosy czarują pejzaże jak z sennego marzenia, z którego nie chcemy się obudzić. Przerywa nam jednak, zaakcentowany nieco cięższymi riffami gitary, mostek, który świetnie uzupełnia się w tej układance, stając się elementem łączącym.
Po ponownym refrenie następuje błogi finał, który jest rozpisany tak precyzyjnie, że coś zatyka w gardle. Pozostaje tylko ponownie włączyć kawałek i cieszyć się jego pięknem. Oby w zapowiadanym na maj albumie nie brakowało takich pereł jak „Der Microarc”.

Tomek

Piosenka dnia [19.03.2012]

Arcade Fire - Deep Blue

Znam Arcade Fire juz dość długo, lecz dopiero niedawno odkryłem jak piękna jest ta piosenka. 
To bardzo smutny utwór. Tekst nawiązuje do wydarzenia z 1996 gdy mistrz świata, Garri Kasparov przegrał partię szachów z komputerem nazwanym „Deep Blue”. Właśnie o tym mówi ta piosenka, o upadku ludzkości i dominacji maszyn. Melodia jest piękna i zapada w pamięć. Polecam słuchanie w wieczornym tramwaju, wtedy robi największe wrażenie.

Michał

Julia Holter - Ekstasis [2012]

Julia Holter już od dzieciństwa tworzyła pomost łączący ją z muzyką – zaczęła grać na pianinie, kiedy miała osiem lat. I przyznaje - „Ważne jest dla mnie to, jaka jest moja muzyka.” Po sukcesie „Tragedy” nadszedł czas na „Ekstasis”.
Utwory na albumie są szalenie różnorodne, w jednym słychać smutek, wszystko spowite jest aurą tajemnicy i goryczy, w drugim zaś Julia wesoło podśpiewuje. Ale są także piosenki, zawierające w sobie ogrom emocji – zarówno tych pozytywnych, jak i negatywnych. Jest cicho, ale i głośno. Skromnie, a momentami wręcz barokowo. Mnóstwo kontrastów, które łączy jeden element, charakterystyczny dla Julii – niesamowita delikatność i precyzyjność. 
Holter ukazała swoją artystyczną duszę, wyobraźnię, pomysły i koncepcje, a także wykorzystała wiedzę uzyskiwaną od kilkunastu lat. Komponując dziesięć nowych utworów, nie powoływała się na innych wykonawców, inspiracje czerpała bardziej z literatury, niżeli z muzyki. Dlatego nuty, dźwięki i kompozycje Julii nie kojarzą się z kimś innym, a emanuje z nich pierwiastek własnego wkładu i pomysłu. 
„Ekstasis” to album trudny w odbiorze, może i nawet jeszcze bardziej niż „Tragedy”, ale punktuje swoją misternością i dbałością o każdy dźwięk. Płyta dopieszczona w każdym calu – śmiało wysuwa się na piedestał i tworzy konkurencję odnośnie najlepszych wydawnictw 2012 roku.

Dominika

Piosenka dnia [16.03.2012]


God is an Astronaut to post-rockowy zespół pochodzący z Irlandii. Radau to utwór otwierający ich longplay „Far from Refuge”, wydany w 2007 roku.
Specyfika gatunku, który reprezentuje sobą ten zespół (zmienność tempa, brak wokalu) powoduje, że ciężko się przekonać do takiego typu muzyki. Uściślając wcześniejszą wypowiedź – wokal czasem w utworach się pojawia – tyle, że jest bardzo przesterowany i nie gra on głównej roli - czasami w tle pojawi się pojedyncze zdanie czy słowo. Dlatego jedynie dźwięki gitar, basu i perkusji oraz tytuł mogą nam pomóc w interpretacji utworu (w sumie sytuacja analogiczna jak na języku polskim, czasem autorowi może chodzić o całkowicie błahą sprawę a nauczyciele dorobią sobie do tego setki pięknych teorii).
I chyba dlatego tak lubię Radau. Niezależnie od pory dnia i mojego samopoczucia ten utwór zawsze będzie na miejscu – ściana dźwięku, stworzona przez gitary może oddawać zarówno niepokój, jak i radość. Wszystkie te odczucia są pogłębione przez szybką, czasem wręcz chaotyczną perkusję. To, że za każdym razem słychać coś całkowicie innego, niepowtarzalnego. Dodatkowo muzyka grana przez Astronautów jest mimo wszystko inna niż to czym raczy nas najbardziej znany zespół tego nurtu – Mogwai. Ich muzyka jest bardziej przemyślana, bliższa mimo wszystko muzyce klasycznej, którą w wielu pozostałych utworach GIAA czuć. 
Nawet, jeśli kiedyś słyszeliście Mogwai i nie przypadł Wam do gustu, przesłuchajcie God is an Astronaut. 
Nie zawiedziecie się.

Kogucik

Piosenki życia [Tomek]

Wybrać 5 piosenek z całego muzycznego świata to rzecz niezwykle trudna. Ale niech i tak będzie.

Za każdym razem gdy słucham tej piosenki, poraża mnie jej melancholijne piękno. Czarujący i głęboki tembr głosu Nico idealnie uzupełnia się z osadzoną w folkowej tradycji warstwą instrumentalną utworu. A te fenomenalne smyczki i flety, które producent Tom Wilson dograł do wersji akustycznej piosenki, wcale nie podobały się artystce. Podobno gdy po raz pierwszy słuchała płytę, zaczęła płakać dlatego, że usłyszała dźwięki fletu. No cóż, dla mnie cudo.

Stevie Wonder z lat 70-tych = totalny boss. Wtedy nagrywał funkowe perełki, podbite obłędnym groovem ("Higher Ground", "Superstition") i kunsztowne, krystaliczne ballady, które wzruszają do łez ("You And I" czy "Golden Lady" właśnie). Słuchając GL mam wrażenie, że obcuję z jakimś mistycznym zjawiskiem, z czystym pięknem pod postacią dźwięków. Stevie wkłada całe serce i duszę, gdy śpiewa kolejne partie. Charyzma i emocje, w połączeniu z kompozycją (to jak się rozwija, od akordów fortepianu, przez bas i perkusję, a potem wszystkie dźwięki łączą się z wokalem i splatają w jedną całość = nie mam słów) składają się na jedną z piosenek mojego życia.

Wystarczyłoby napisać, że to mój ulubiony utwór The Smiths. Nie "There Is A Light That Never Goes Out" nie "This Charming Man". Właśnie TEN. Perfekcyjny utwór w każdym calu. W ciągu tych trzech i pół minuty dzieje się tak wiele, a oni radzą sobie z tym wszystkim z taką gracją i wdziękiem, że aż ciężko uwierzyć. I jeszcze na koniec Johnny gra solówkę! Bezczelność! :)

To nie do końca jest piosenka. Utwór zamykający arcydzieło Disintegration bardziej istnieje w mojeje świadomości jako dźwiękowy lament, będący nieudaną próbą pogodzenia się z losem. To chyba najsmutniejsza rzecz jaką ktokolwiek, kiedykolwiek napisał, zaaranżował i nagrał. Zarówno warstwa instrumentalna jak i liryczna są wstrząsające. A ostatnie słowa Smitha nie dają złudzeń: "I'll never lose this pain / Never dream of you again" - w tej piosence nie ma absolutnie żadnej nadzieji. To straszne, ale jakie piękne.

Nie będę ukrywał, że można się w tej piosence doszukać jakiejś ukrytej głębi, drugiego dna czy doznać intelektualnych lub metafizycznych przeżyć. Nic z tego! Otóż formacja Stardust (która ma na koncie tylko tę jedną piosenkę!) zaprasza nas do niezobowiązującego, spontanicznego, beztroskiego i hedonistycznego tańca! Cały sekret polega na niesamowicie chwytliwym samplu, który jest zapętlany i powtarzany w kółko. A najlepsze jest to, że nie może się znudzić! French-touchowy banger z legendarnym już basem, który po dziś dzień inspiruje producentów, którzy parają się taneczną elektroniką. Tylko tańczyć!

Piosenka dnia [15.03.2012]


Morze bogatych, rytmicznych brzmień, które same porywają do tańca i charakterystyczna, ciepła, nieco chropowata barwa głosu, trochę przypominająca wokal Amy Winehouse. Tak najprościej opisałabym Selah Sue, chociaż niedawno debiutującą, już uznaną wśród krytyków belgijską artystkę. Poznałam ją jakiś czas temu dzięki reklamie Kinder Bueno (tak! przyznaję się!). Ale na czwartek, zamiast "This World" proponuje "Crazy Vibes". Energiczna mieszanka soulu i r&b z domieszką jazzu i kubańskich rytmów będzie świetna, by pozytywnie zakończyć dzisiejszy dzień, albo fajnie rozpocząć jutrzejszy. Dobra muzyka i filiżanka pachnącej kawy, czego więcej potrzeba do szczęścia?

Kasia

Bleeding Knees Club - Nothing to Do [2012]

Co roku takich płyt wychodzą miliony. Deskorolka, dziewczyny, pierwsze miłosne rozterki, nieśmiałość, problemy w szkole, imprezy - a wszystko to opakowane w post-punkowe gitary z dodatkiem pełnego emocji wokalu, któremu zdarza się przechodzić w krzyk, lecz w granicach rozsądku. Aż dziwne, że światu jeszcze się to nie znudziło. Jednak debiutu australijskiego zespołu Bleeding Knees Club nie należy rozpatrywać jedynie w kontekście ich mega-hipsterskiej nazwy.

Na "Nothing to Do" znajdziecie zbiór krótkich, utrzymanych w szybkim tempie piosenek. Jedna nie różni się zbyt szczególnie od drugiej, lecz w przypadku Bleeding Knees Club to raczej zaleta, nie wada. Dlaczego? Odnoszę wrażenie, że muzycy dobrze wiedzieli, do jakiego targetu chcą trafić, więc nagrali idealny letni soundtrack dla lekko niepokornej młodzieży. Jedyny problem jest w tym, że mamy marzec, a do lata na pewno zdążymy zapomnieć o tej płycie. Jak na razie nic nie stoi jednak na przeszkodzie, aby maszerując do szkoły w słuchawkach grał nam właśnie ten album, a prawie-wiosenne-Słońce świeciło nam w oczy, podczas gdy my podśpiewujemy "Problem Child". Sprawdzone, jest fajnie. 

Warto wspomnieć, że rok temu w podobnym stylu debiutowali Cerebral Ballzy - ich płyta była jednak agresywna i brutalna, upodabniając ten zespół bardziej do Gallows jeżdżących na deskorolkach, niż chłopców z poobijanymi kolanami, którzy puszczają dziewczynie Frankie & the Heartstrings gdy trzymają ją za rączkę, jak ma to miejsce w przypadku Bleeding Knees Club. Po drugie, wydaje mi się, że gdy zadebiutują DZ Deathrays, autorzy "Nothing to Do" pokornie odłożą gitary i wrócą się grzecznie uczyć. Zobaczymy. Jak na razie, rozkoszujmy się tą pięknie naiwną muzyką od zespołu z Australii, bo nie ma w tym nic złego.

Natalia

Piosenka dnia [14.03.2012]


Uwielbiam ten kawałek, uwielbiam Alison i uwielbiam Jamiego. "Blood Pressures" też kocham. A pana Ziółkowskiego nienawidzę za to, że zaciągnął ich na Open'era, a nie na Coke Live Music Festival.

"Future Starts Slow" - z cudownym tekstem, dźwiękami gitary typowymi dla The Kills i hipnotyzującym głosem Alison jest kawałkiem, obok którego nie można przejść obojętnie.

Dominika

Hotel Kosmos - Weird Polonia [2012]

Przed Wami tekst Kasi, która chce znaleźć się w redakcji naszego bloga. Jej przyszłość leży jednak w rękach jego czytelników, czyli Was. Prosimy, przeczytaj recenzję, a w komentarzu daj znać, czy ten tekst (zachowany w pisowni oryginalnej) przypadł Ci do gustu i czy jesteś za tym, aby Kasia dołączyła do stałego składu redakcji. Za wszelkie opinie serdecznie dziękujemy. 

Tym razem czas na polski zespół. Znacie Hotel Kosmos? Nie? Ja też nie znałam. Najwyższy czas poznać, bo kwartet z Torunia wydał właśnie drugą płytę. 
HK wydał ten krążek po czterech latach milczenia. Materiał do albumu powstał już w 2008 roku, lecz z różnych powodów został on wydany dopiero w lutym tego roku. Współpraca z Grzegorzem Kaźmierczakiem, tekściarzem Variete oraz inspiracje, w moim odczuciu, Kultem z lat 80. zaowocowały naprawdę fajną i interesującą płytą. Wydana została przez Wytwórnię Krajową, której celem jest promowanie muzyki polskiej i alternatywnej..
Piosenki są długie, po pierwszym przesłuchaniu nawet nudne i męczące. Jednak wystarczy, że zgasicie światło i włączycie je jeszcze raz. Wsłuchajcie się w skomplikowaną strukturę linii melodycznej, żeby dostrzec niebylejakość zespołu. Ta muzyka jest autentyczna. Żyje. Przenika puste przestrzenie i je wypełnia. Machinalnie stukam palcami o drewnianą podłogę.
Zespól łączy na tej płycie brzmienia tradycyjne i nowoczesne. Gitary oraz perkusję z elektroniką. Można pomyśleć, że to nijak się do siebie ma. A jednak. Kiedy już zaczynamy dostrzegać przesyt dźwięków elektronicznych (szczególnie przy początkach utworów), pojawia się mocny dźwięk gitary. Atutem muzyki na tej płycie jest to, że nagrana została na tzw. "setkę", czyli na żywo, przy udziale jednocześnie wszystkich instrumentów. To dodaje jej głębi, a poszczególne ścieżki pięknie się ze sobą łączą.
Piosenki na Weird Polonia dzielą się na niepokojące i jeszcze bardziej ... niepokojące. Do tych drugich zalicza się pierwszy utwór - Exit. Mój uubiony. Tajemniczy, z niewyraźnym wokalem. Piosenka pijaka w moim odczuciu ukazuje obraz człowieka, który stracił wszelką nadzieję na lepsze życie. Niepalący to ironia na Polaków stereotypowe myślenie i szufladkowanie spraw. Borroughs przedstawia ludzki stosunek do choroby i śmierci, natomiast singlowe Hermetyczne przestrzenie publiczne to według mnie siedmiominutowy wypełniacz, najgorsza piosenKa na krążku.
Teksty Hotelu Kosmos są krótkie, lecz treściwe. Często frazy się powtarzają i w metaforyczny sposób przekazują ukryte sensy. Jedyną rzeczą, która mi się nie podoba jest wokal Rafała Skoniecznego. Wydaje się w różnych momentach zbyt głośny, a barwa jego głosu mnie po prostu irytuje. 
Dajcie szansę polskiej muzyce i polskim zespołom. Wysłuchajcie co do powiedzenia w awangardowy sposób o otaczającej rzeczywistości ma Hotel Kosmos. Polecam :)

Piosenka dnia [12.03.12]

Radical Face - Welcome Home

Ludzie wrażliwi na dźwięki na pewno świetnie kojarzą tę piosenkę. Została ona użyta w telewizyjnej reklamie aparatów fotograficznych. Spokojna melodia w zwrotkach jest przełamana klaskanym rytmem, który dodaje utworowi dynamizmu. Refren przypomina mi trochę Mumford and Sons. Piosenka oparta jest głównie na gitarze akustycznej, tylko miejscami przebija się pianino.

Radical Face to projekt amerykańskiego artysty Bena Coopera. Ma on na koncie dwie płyty. Welcome Home pochodzi z wydanego w 2007 roku albumu „Ghost”.

Michał

Grimes - Visions [2012]

Miałam trzy czy cztery podejścia do tego albumu. Na początku nie byłam do końca pewna, czego się w ogóle powinnam spodziewać znając może kilka utworów z poprzednich płyt, ale po przesłuchaniu pierwszego singla zatytułowanego "Genesis" pomyślałam, że zapowiada się fajnie, że będę miała do czynienia z niesztampowymi brzmieniami, z czymś bardziej oryginalnym. Wiecie, nawet chciałam być hipsterką i polubić muzykę prezentowaną nam przez Claire Boucher. Ale sorry, wciąż, pomimo najszczerszych intencji, po prostu nie mogę się do niej przekonać. Może kiedyś, jak będę na haju albo zamienię się w pół-cyborga. A tak po "Visions" pozostają mieszane uczucia, oraz takie dziwne wrażenie niesmaku.
Bo tak naprawdę całą płyta to kilka niezbyt oryginalnych bitów i drażniący, infantylny głos wokalistki, najmocniej wyeksponowany w irytujących wstawkach, takich jak "ahhh" i "ooooh". Odnoszę wrażenie, że Grimes za bardzo próbowała zmiksować niewinną, dziewczęcą słodycz z dużą dozą zmysłowości, przy czym melodiom na krok nie odstępuje ciężki, męczący dźwięk syntezatora. No i wyszło, jak wyszło . Wszystko w dziwny sposób zlewa się ze sobą, nawet nie próbując przebić wcześniejszych, trochę lepszych utworów, takich jak "Vanessa", która miała swój delikatny, egotyczny nastrój albo "Rosa" z prostym, gitarowym riffem gdzieś w tle, ładnie wzbogacającym całość i dojrzalszym brzmieniem niż to, które przywołuje na myśl japońską Hello Kitty.
Ewentualnie na ring możemy wystawić wcześniej wspomniane "Genesis" albo "Oblivion" rozsiewające wokół siebie atmosferę tajemniczości, z wciągającym motywem w kółko powtarzanym na syntezatorach, wzbogacanym o delikatne wstawki na keybordzie. Przykro, że te utwory giną w morzu tandety, wciskanej nam i promowanej przez Grimes jako coś alternatywnego, niby dream pop czy ambitna muzyka eksperymentalna. Jeszcze "Visiting Statue" da radę, ma w sobie coś hipnotyzującego. Jeśli przymknę oko, to "Skin" również , bo jest urzekające i lżejsze niż inne zawarte na "Visions" piosenki (chociaż znowu z chęcią wycięłabym wszystkie bardzo wysoko wyśpiewane "aaaah". Psują wrażenie spójności), ale już "Eight" brzmi jak brutalny, z premedytacją popełniony techno-gwałt na Alvinie i wiewiókach, a "Be a Body" zostanie soundtrackiem do moich koszmarów. Każda kolejna minuta słuchania tylko pogrąża w moich oczach Claire.
Obawiam się, iż na tym kończy się mój mały romans z Grimes, który tak naprawdę nawet nie miał okazji się zacząć. Koniec hipsterstwa. Zostawiam "Visions" wytrwałym fanom artystki, a także ludziom z mocniejszą głową i większą wyrozumiałością.

Kasia

Piosenka dnia [09.03.2012]

Matt & Kim - Daylight

Skoro mamy piątek, pora na coś całkowicie luźnego, wesołego i optymistycznego – w końcu przed nami dwa i pół dnia cudownego weekendu! Jedną z takich wręcz szaleńczo radosnych piosenek jest Daylight amerykańskiego duetu Matt & Kim.
Sama budowa linii melodycznej jest prosta – Matt gra na syntezatorach jeden powtarzający się motyw a Kim wtóruje mu na perkusji wybijając rytm. W sumie przedszkolaka można by nauczyć. A jednak coś w tym jest innego, mocno przyciągającego, co powoduje, że piosenki nie da się wyrzucić z głowy. Dołączmy do tego wesoły wokal, czasami lekko przesterowany i banalny tekst o małych przyjemnościach – Daylight naprawdę uzależnia swoją lekkością. Cudownie się przy tym utworze wstaje, wychodzi z domu, jedzie autobusem czy robi inne poranne czynności – ta piosenka dosłownie nastraja nas na pozytywne fale.
Zresztą – zobaczcie i posłuchajcie sami. Uśmiech na twarzy gwarantowany.

Kogucik

Beach House - Myth [2012]

Ależ się za nimi stęskniłam. Niewyobrażalnie, choć nie zdawałam sobie z tego sprawy aż do momentu, gdy kilka dni temu w sieci gruchnęła plotka o tym, że za niedługo ukaże się ich kolejny album. Wczoraj dostaliśmy pierwszą piosenkę zwiastującą to wydawnictwo. Dziś już wiemy, że "Bloom" ujrzy światło dzienne 14 maja bieżącego roku.

"Myth" jest pierwszym singlem z tego krążka. Zaczyna się świetną melodią, która sprawia, że mamy ochotę słuchać jej cały czas. Z czasem jednak ciepłe, niskie dźwięki wprowadzają nas w świat Victorii - wokalistki Beach House obdarzonej jedynym w swoim rodzaju głosem. W trakcie snucia przez nią historii, wciąż wzbogacana jest warstwa muzyczna - od drugiej zwrotki dodane dźwięki przypominają mi coś na kształt bardzo przyciszonej i wygładzonej shoegaze'owej gitary. Utwór w genialny sposób przełamany jest dynamicznym fragmentem, który podkreślony jest wyższym głosem wokalistki. Po tym jednak znów zwalniamy, wracając do klimatu początkowych zwrotek. Mimo to już za chwilę czeka na nas część całkowicie instrumentalna, genialnie poprowadzona, zmierzająca w to piękne oblicze Beach House, za które kocha ich cały alternatywny muzyczny świat. Ich muzyka to wschód Słońca, zapach rosy i delikatna mgła, z drugiej strony - długie noce spędzone na rozmyślaniach. I marzenia. To ten stan zawieszenia w czasoprzestrzeni. Wszystkie troski odchodzą w niepamięć, zostaje tylko muzyka. Nieliczni potrafią emocjonalnie zmiażdżyć słuchacza spokojnymi dźwiękami, Beach House robią to z niebywałą klasą, ale o takie dźwięki można prosić jedynie więcej i więcej, więc rozkoszując się "Myth", z niecierpliwością odliczajmy dni do daty premiery "Bloom", czwartej płyty Beach House.

Natalia

Piosenka dnia [08.03.2012]


Jako że mamy dzisiaj dzień kobiet, pomyślałam, że piosenką dnia powinnio zostać coś lekkiego, kobiecego i z klasą, akurat na tę wyjątkową okazję. Tak oto przedstawiam wam Oh Land, a właściwie Nannę Fabricius. Mogliście się z nią już zetknąć, gdyż zadebiutowała trzy lata temu, a utwór "Rainbow", o którym dziś będzie mowa, pochodzi z jej drugiej płyty mającej premierę latem 2011.
Śliczna wokalistka i multiinstrumentalistka pochodzi z Dani, i choć jako swoją największą muzyczną inspirację podaje Bjork, sama zajmuje się tworzeniem czegoś dużo bardziej delikatnego i melodyjnego. W swoich utworach lubi używać dzwonków i bawić się "dziecięcymi", popowymi dźwiękami. "Rainbow" to jeden z najlepszych przykładów jej twórczości. Jest niezbyt wymagająco, ale klimatycznie, na co wpływa między innymi czarujący wokal (i ten słodki akcent!) artystki oraz interesująca, spokojna melodia.
Lekko, prosto i przyjemnie. Pełen relaks.

Kasia

Chairlift - Something [2012]

Retro w muzyce osiąga wyższy poziom. Wniosła go Florence Welch, ukazując światu niebywałą charyzmę, Adele osiągnęła sukces dzięki inspiracją tymże stylem, a Lana Del Rey, choć w nieco inny sposób definiując vintage i retro właśnie, dzielnie reprezentuje „kobiecą muzykę” i zdobywa popularność. 
Chairlift, czyli duet - Caroline Polachek i Patrick Wimberly, tworząc drugi album, także wyraźnie inspirowali się stylem retro – skomponowali utwory, które emanują prostotą, skromnością, a jednocześnie elegancją. Wplątali w pojedyncze piosenki nieskomplikowane, aczkolwiek chwytliwe i urzekające melodie, gdzieniegdzie słychać gitarę akustyczną, grzechotki, pstrykanie palcami (co w „Ghost Tonight” tworzy podstawę rytmiczną), elektroniczne sample i instrumenty klawiszowe. Dodatkowo, choć wokalistka sprawia wrażenie delikatnej, dziewczęcej i infantylnej, cicho wyśpiewując pojedyncze wersy utworów, czasami ukazuje potęgę swojego wokalu i kobiecą charyzmę. 

Pierwszy kawałek, „Sidewalk Safari” przypomina nieco Ladyhawke z debiutanckiego krążka, „Take It Out Of Me” popowe single z lat 80’, natomiast „Cold As a Fire” jest niezwykle smutną i przepełnioną żalem piosenką, o czym świadczy także warstwa liryczna – „With or without you I don’t have a choice”. Z kolei „Guilty as Charged” doskonale zwieńcza całe „Something”.
To wszystko, zebrane w jedenaście kawałków, tworzy gamę gatunków, od retro electro, poprzez pop, kończąc na lekkim i przyjemnym indie i dream popie. Dlatego też album, mimo spójności, przedstawia wiele historii, barwnych i ciekawych, przyciąga i nie pozwala się uwolnić. Jest lekko, przyjemnie, bez zbędnych wypełniaczy i wstawek. Skromnie i z klasą – czyli kwintesencja stylu retro.

Dominika

Piosenka dnia [07.03.2012]


Uparcie i bez końca Florence. Mam słabość do tej kobiety, jej charyzmy, muzyki i charakteru. Nie przestaję męczyć w odtwarzaczu „Ceremonials”, a tutaj niespodzianka – nowym singlem został utwór „Never Let Me Go”. Nakręcono klip. Niebywały, piękny i dziwny jednocześnie, zgrabnie łączy się z warstwą liryczną piosenki, ba, nie zgrabnie, a doskonale. 

Więc polecam wsłuchać się w głos panny Welch i zapomnieć. O wszystkim. Po prostu zamknąć oczy i delektować się każdym dźwiękiem.

Dominika

Piosenka dnia [06.03.2012]

&  

"Ever Fallen In Love" to najlepsza melodia, jaką słyszałam kiedykolwiek. Poza tym to to pytanie w refrenie, najbardziej istotne, zaczepne, to na nim oparty jest cały utwór, jest prawdziwe i przeraźliwie smutne. Paradoksalnie nie ma dla niego lepszej oprawy niż brud punkowych gitar z początku okresu istnienia tego gatunku. Niecałe trzy minuty, od których, szczerze mówiąc, nie mogę się oderwać od dłuższego czasu, nie tylko dzisiaj. Przyznam, że mam osobistą analizę tego utworu, ale chyba jednak się z Wami nią nie podzielę.
A "Love Will Tear Us Apart" idealnie uzupełnia mi The Buzzcocks, choć nie jest to mój ulubiony utwór Joy Division. Bez żadnej ideologi, po prostu mi pasuje. Jest tak samo klaustrofobiczny i uczuciowy.

I wiem, wszyscy spodziewali się electro wixy, a ja tu zapodaję smuty.

Natalia

Piosenki życia [Kasia]

Długo męczyłam się z tą listą i sama jestem zaskoczona pozycjami, które w końcu się na niej znalazły. Bardzo starałam się wybrać takie utwory, które szczególnie wpływają na mnie emocjonalnie. Każdy z nich symbolizuje inny, ważny muzyczny etap mojego życia. Wyszło trochę dziwne zestawienie skrajnie różnych gatunków, no ale... Życzę miłego słuchania!

Szczerze? Nie mam pojęcia, co ta piosenka tutaj robi. Nie mam pojęcia, dlaczego tak bardzo ją lubię, dlaczego chcę żeby znalazła się w tym zestawieniu. I kto wie, może właśnie tu tkwi cały jej urok? Gdzieś pomiędzy dlaczego-właściwie-ja-tego-słucham a sianiem istnego spustoszenia w mózgu słuchacza. Posłuchajcie sobie tego bardzo głośno, zapomnijcie na chwile o wszystkim i odczujcie wibracje płynące z tej piosenki, dajcie się roznieść potężnemu brzmieniu gitar oraz słodkiemu wokalowi Alexis Krauss po całym ciele. Wspaniałe, nie? 

Podoba mi się tylko kilka piosenek Crystal Castles. Całe te ich brudne, chaotyczne electro nieco mnie odstrasza. Jednak przyznaje, że jak już za coś ich polubię to potrafię męczyć dany utwór tygodnie albo więcej, bez obawy, że mi się znudzi. Tak właśnie jest w przypadku "Not in Love" nagranej wraz z Robertem Smithem (pewnie gdybym mogła wybrać trochę więcej, niż pięć piosenek wepchnęłabym gdzieś jego "Lullaby", jeszcze z czasów The Cure). To dla mnie szczególna piosenka, utożsamiam z nią kilka ważnych wydarzeń w moim życiu.
Podoba mi się sposób w jaki Crystal Castles ukazują swoje trochę bardziej romantyczne oblicze, nie porzucając przy tym starego stylu. Historia wygasającego uczucia przekazana w nieszablonowy, mocno zsyntezowany sposób. 

Zespół słabo znany poza granicami Francji. A wielka szkoda. Choć Noir Desir nie odkrywają żadnych nowych brzmień, ani są jacyś specjalnie oryginalni, mają piosenki dopracowane w najdrobniejszych szczegółach i przez swoją szczególną melodyjność na długo zapadają w pamięć. W szczególności polecam ich ballady, z cichym, przygaszonym głosem Bertranda. Kiedy tak słucham tych francuskich artystów, przez chwilę mam ochotę zostawić wszystko, wziąć tylko ukochany odtwarzacz i iść gdzieś przed siebie, nigdy więcej nie odwracając się do tyłu.

Nie mogę się doczekać solowej płyty Jacka White'a. Uwielbiam to, że muzyk wkłada serce we wszystko co robi. Nawet coverując piosenkę pisaną od kobiety do kobiety ("Jolene" wykonuje w oryginale Dolly Parton) serwuje nam dawkę realnej namiętności oraz bólu. Sposób w jaki wykrzykuje "Jolene", niemal pieszczotliwy dźwięk strun w zwrotkach, a potem to nagłe przejście... Wszystko czego White się dotknie, zamienia się w złoto. Duży zmysł artystyczny i poświęcenie dla swojej pracy czynią go wybitnym wirtuozem gitary i muzyki współczesnej. W przypadku White Stripes nie można zapomnieć również o Mag. O tak, to był cholernie seksowny, dobry duet.

Mam wielki szacunek do Beatlesów. To naprawdę zdumiewające jak ta niepozorna, zagubiona czwórka z Liverpoolu z dnia na dzień zmieniła się w największych bogów muzyki pop, kradnąc serca wielu wrażliwym słuchaczom. Chociaż sama nigdy nie byłam beatlesomaniaczką i mówię otwarcie, że to nie jest moja muzyka, od lat jestem bardzo mocno zakochana w "Yesterday". To ponadczasowy utwór również dla mnie. Jego urzekająca prostota, spokojny głos Paula, życiowy tekst i skrzypce w tle tworzą tak niesamowitą, melancholijną kompozycje, że czasami lubię sobie do niej popłakać.

Niby wymieniłam już te pięć piosenek, ale ja po prostu muszę wyróżnić "Since I've Been Loving You". Muszę. To piosenka, która ma najwięcej odtworzeń na mojej mp4. W ogóle Led Zeppelin to mój narkotyk, który ostatnio na trochę odstawiłam, ale tylko na trochę. Jak na razie pozostają najbardziej przełomowym zespołem w moim życiu, który pokazał mi inną stronę muzyki.

Parov Stelar - Daylight [2006]

Pod pseudonimem Parov Stelar kryje się austriacki DJ Marcus Füreder wraz ze swoim zespołem. Jednak tworzą oni muzykę troszkę inną, aniżeli na prawdziwych DJ’ów przystało – spod ich instrumentów oraz syntezatorów powstaje nu-jazz – połączenie nowoczesnych elektronicznych bitów i oldschoolowego jazzu z lat .30. Połączenie całkiem sprzecznych gatunków owocuje czymś całkowicie nowym, poniekąd łączącym starsze i młodsze pokolenia, przy okazji będąc doskonałym materiałem na podkłady taneczne (zresztą, wpiszcie na YouTube jakąkolwiek piosenkę Parova – sami się przekonacie!).

Największym dziełem Austriaka i jego zespołu jest płyta Daylight z 2006 roku. Na niej chyba najbardziej czuć klimat starego Nowego Jorku wymieszanego z londyńskimi nie mainstreamowymi dyskotekami.
Stelar nie zamyka się jednak tylko w tych dwóch gatunkach – w „Lost in Amsterdam” wokalista wręcz „nawija” jak niektórzy alternatywni raperzy, ba – nawet sam bit jest podobny do tego używanego w rapie; „Kiss Kiss” to minimalistyczny, trochę monotonny utwór z ciekawą, swingową trąbką, a np. „Good Bye Emily” przypomina mi wręcz muzykę z hipermarketu… I nie mam pojęcia czy to zaleta, czy wada. Nie mogę jednak pominąć swoistej perełki tego albumu – „Chambermaid Swing” to utwór, który może spokojnie być waszą przepustką do przygody z nu-jazzem. Ma dosyć szybkie tempo, jednocześnie nie przytłaczając swoją prędkością, a perkusja i trąbka nadają całości stylu.

Każdemu, kto lubi eksperymentować z muzyką odchodzącą od jakiś reguł mogę z czystym sumieniem polecić twórczość Parova Stelara. Zresztą – sami się przekonajcie o potędze miksowania dwóch światów – nowoczesnego i starodawnego. 

Kogucik

Piosenka dnia [05.03.12]


Wierzcie lub nie, ale wpadłem na pomysł opisania utworu Jamesa Blake'a dziś w nocy, długo przed ogłoszeniem go na Electronic Beats. "Love What Happened Here" pochodzi z epki o tym samym tytule wydanej w mikołajki zeszłego roku dla R&S Records. Gatunkowo jest podobna do tego, co James robił przed wydaniem długogrającego albumu, lecz jest o wiele bardziej wesołe i przejrzyste. 

Przez cały kawałek przewija się chwytliy motyw melodyczny, który jest przełamany przez wyrazistą perkusję i pocięte sample wokalne. Na całej długości utworu tempo jest zwiększane i dodawane sa nowe warstwy dźwiękowe, dlatego ten dość długi kawałek się nie nudzi i za każdym odsłuchaniem odkrywamy w nim nowe, ciekawe elementy.

Michał

The Ting Tings - Sounds From Nowheresville [2012]

The Ting Tings to damsko-meski duet z Anglii, grający muzykę z pogranicza indie-popu i elektroniki. Zdobyli pokaźną grupę fanów dzięki pierwszej płycie, a w szczególności promującym ją singlom. Jeden z nich, Shut Up And Let Me Go, na pewno kojarzą wszyscy posiadacze telewizorów, dzięki reklamom w których był użyty. Ja poznałem pierwszą płytę niedawno i oprócz kilku dobrych kawałków za bardzo mnie nie porwała. Drugi album, "Sounds From Nowheresville", jest inny. Utwory są bardziej zróżnicowane i chwytliwe. Największą siłą albumu są energetyczne piosenki, jak singlowe "Hang It Up", "Hit Me Down" "Sonny", czy "Give It Back" w którym brzmią jak popowe The White Stripes. Należy tez zwrócić uwagę na rozbujane "Soul Killing" i "Day to Day" - łagodny, popowy kawałek, który zapewne za kilka miesięcy zostanie podchwycony przez polskie komercyjne stacje radiowe lubujące się ostatnimi czasy w odrobinę bardziej alternatywnych dźwiękach.

Możemy darować sobie słuchanie albumu do końca, ponieważ ostatnie dwa utwory są najsłabszymi na płycie. Pierwszy z nich - "Help"- to nudny utwór z trochę bezsensownym tekstem, a drugi, "In My Life", to bardzo smętna piosenka z rozbudowanymi partiami skrzypiec i tekstem o nieszczęśliwej miłości.

"Sounds From Nowheresville" zostało mocno skrytykowane przez zagraniczna prasę muzyczną. Na przykład Guardian wystawił albumowi dwójkę, a Pitchfork ocenił go na 1.8. Ja się z tymi ocenami zupełnie nie zgadzam. The Ting Tings nie robią żadnej wyższej sztuki. To po prostu dobre piosenki które się fajnie nuci i tupie przy nich nóżką.

Michał