Piosenka dnia [31.05.2012]


If I 
Was to walk away 
From you my love 
Could I laugh again ? 

Są piosenki tak chwytliwe, proste i ładne, że potrafią włączyć w naszym mózgu dwudziestoczterogodzinne radio i męczyć nas od rana do wieczora. Są piosenki, które rozgrzeją każdą imprezę i porwą do tańca nawet najbardziej zagorzałego podpieracza ścian. Są piosenki, które szturmem podbijają wakacyjne listy przebojów, a po dwóch, trzech miesiącach odchodzą w zupełne zapomnienie.
Są także piosenki, do których się płacze. Takie na całe życie.
"Again" to najpopularniejszy w twórczości Archive utwór, zajmujący również zasłużone piąte miejsce na liście Top Wszechczasów Trójki. Zetknęłam się z nim już będąc dzieckiem, gdyż tata często puszczał go w samochodzie, acz przez większość życia trwałam w przekonaniu, że jest to jakieś dzieło grupy Pink Floyd. Z czasem i następnymi przesłuchaniami, zdając sobie już sprawę z istnienia grupy Archive, naprawdę poczułam magię tego utworu. Teraz, będąc trochę dojrzalszą osobą, odkrywam "Again" po raz kolejny na nowo. Niech więc ta poruszająca kompozycja zostanie dzisiejszą piosenką dnia.

Kasia

Przed Selector Festival 2012: Michał

Nigdy nie byłem na Selectorze, więc nie do końca wiem, czego mogę się spodziewać. Mam nadzieję na dobrą atmosferę, przyjaznych ludzi i przede wszystkim świetne koncerty. Tego ostatniego jestem prawie pewien, ponieważ tegoroczny Line-up pasuje mi jak żaden inny. Szczególnie wykonawcy napisani na plakacie mniejszymi literami, lecz mam nadzieję, że siła muzyki na żywo przekona mnie też do headlinerów. Chciałbym też, żeby nie było tam przypadkowych osób, które przyszły, bo „wygrały karnet” i nawet nie wiedzą kto gra. No dobra, całkowity brak jest niemożliwy, ale liczę, że będzie ich mało i nie będą się pchać pod scenę. Poza tym licze po prostu na świetną zabawę i dobre otwarcie letniego sezonu festiwalowego.

Trzeba zobaczyć: Miike Snow
Po szalonej imprezie jaką na pewno zgotują nam Buraka Som Sistema dobrze będzie odpocząć przy spokojniejszej muzyce. Świetną okazją do tego będzie koncert projektu Miike Snow. Muzycy tego szwedzkiego tria spotkali się przypadkowo podczas pracy nad płytą... Britney Spears. Zespół składa się z duetu producenckiego Bloodshy & Avant i wokalisty Andrew Wyatta. Ich koncert będzie bardziej okazją do pośpiewania niż do skakania, chociaż miejscami twórczość Miike Snow jest bardzo taneczna. Grupa tworzy elektroniczny inie pop. Są mistrzami chwytliwych melodii. Na swoim pierwszym koncercie w Polsce formacja będzie promować swój udany drugi album- „Happy To You”. Jestem pewny, że koncert Szwedów będzie jednym z największych wydarzeń tegorocznego Selectora, a utwory jak „Animal” czy „Paddling Out” maja szansę stać się jego swoistymi hymnami.

Trzeba zobaczyć: Disclosure
Sobota będzie dla mnie ciężka, ponieważ w ten dzień, zaraz po sobie będą grać moje dwa najbardziej oczekiwane zespoły. Gdy Miike Snow będa kończyć swój występ na Cyan Stage, na Magencie rozpocznie swój koncert młody brytyjski duet Disclosure. Nie ma ani odrobiny kłamstwa w słowie „młody”, ponieważ członkowie mają po 17 i 20 lat. Zespół tworzą bracia Guy i Howard Lawrence. Zadebiutowali singlem dla wytwórni Moshi Moshi jesienią 2010. Obecnie są związani z wytwórnią Greco Roman, dla której wydadzą na początku czerwca nową epkę- „The Face”. W swoich nagraniach duet porusza się głównie w rejonach muzyki basowej z naciskiem na UK Garage. To zdecydowanie bardziej taneczna propozycja. Wyraźny rytm, pocięte wokale i pulsujący bas po prostu nie pozwalają usiedzieć w miejscu.

Piosenka dnia [30.05.2012]


Pamiętacie drugi post na the magic beats? Ten o krążku "Velociraptor!", napisany przez Natalię. I pierwszy akapit doskonale opisuje także moją sytuację, jeśli o Kasabian mowa. Kierowałam się opiniami innych i dopiero teraz zaczęłam w pełni zapoznawać się z Kasabian.
Jednak piosenką dnia nie będzie kawałek z "Velociraptor!", choć bardzo tę płytę lubię. Dla odmiany, z pozdrowieniami dla dwutysięcznego dziewiątego roku, dzisiejsza piosenka dnia to "Where Did All The Love Go?". Świetnie wyreżyserowany klip, dobry, aczkolwiek prosty gitarowy motyw w refrenie, specyficzny klimat - cóż, chyba tyle potrzeba mi do szczęścia.

PS. Pozdrowienia wędrują także do naczelnej Natalii, która rozbudziła we mnie sympatię do Kasabian. Dzięki! 

Dominika

Exitmusic - Passage [2012]

Exitmusic debiutują... po raz drugi. Ich pierwsza płyta "The Decline of the West" została wydana w 2008 roku, ale wówczas grupa składała się tylko z połowy obecnych członków. W 2011 przedstawili się nam już w pełnym składzie całkiem dobrą EP-ką, a teraz wydali swój, można powiedzieć, pierwszy, oficjalny album "Passage".
Historia, którą nam przedstawiają jest bardzo przygnębiająca, momentami jednak zaskakuje nas swoją burzliwością. Z jednej strony otrzymujemy wiele rozmarzonych i sennych kawałków, które mogłyby stanowić dobry soundtrack dla wieczornych przemyśleń i smutnych deszczowych dni. Szczególnie takich w których mamy ochotę zaszyć się w domu z kubkiem herbaty i przez wiele godzin po prostu patrzeć w sufit. Ale Exitmusic nie zostawiają nas samych z smutnym trip-hopem, przygaszonym śpiewem Aleksy i akompaniującym jej klawiszami. Dynamika ich utworów narasta, często zmierzając do lawiny uczuć w refrenie, bądź punktu kulminacyjnego z gitarami i perkusją ukazanymi w pełnej krasie. Na sile przybiera wtedy i wokal Aleksy Palladino. Niski, mocny, trochę chropowaty, nierzadko rozpieszczjący nas delikatnym vibrato. Jestem urzeczona "The City" oraz tytułowym utworem "Passage", w których taki zabieg ze zmianą tempa jest najbardziej słyszalny, a także odczuwalny w postaci ciar na całym ciele. "The Modern Age", bardziej popowy, również prezentuje się świetnie. Aczkolwiek o ile od bardzo miło jest posłuchać sobie czasem takich perełek, tak w dzień powszedni pełna sesja z albumem Exitmusic robi się mało ciekawa i po pewnym czasie raczej mozolna. Do takiego typu muzyki bezapelacyjnie potrzebny jest odpowiedni nastrój i należy wspomnieć, że nie jest to płyta z typu tych, które bez znudzenia można sobie puszczać po dziesięć razy w tygodniu. Dramatyzm i emocjonalność "Passage" szybko robią się przerysowane, magia pryska. Poza tym i tu znajdzie się też kilka strasznych ballad-wypełniaczy, które ma się ochotę zwyczajnie przewinąć. Z tego powodu na dziś dzisiejszy nie dołączam do zbytniego rozpływania się nad ich płytą, a porównaia do Sigur Ros nie uważam za nadto trafione. Trzy-cztery świetne utwory niestety nie tworzą całej płyty.
Może jestem trochę zbyt surowa, ale jakoś nie mogę się skupić i wyzbyć mieszanych uczuć. Jednak zachowam nazwę Exitmusic w pamięci - kiedy złapie mnie odpowiedni klimat na melancholię, albo jesienne smutki, pewnie wtedy będę męczyć całość. 

Kasia

Przed Selector Festival 2012: Miz

Czyli luźno o imprezie rozpoczynającej sezon letnich festiwali piszą osoby, które na niej spotkacie. 

Choć na scenach wystąpi „zaledwie” kilkanaście wykonawców, Burn Selector Festival ma w sobie coś, czego nie posiada Open’er czy Coke. Tym czymś jest wyjątkowy klimat. Wydarzenie to nie należy do najhuczniejszych, publiczność nie złoży się z sześćdziesięciu tysięcy ludzi, nie będzie fajerwerków ani specjalnych akcji organizowanych przez fanów. Tutaj wszyscy przychodzą, by po prostu potańczyć, pokręcić się ze znajomymi i napić się piwa. Fani elektronicznych brzmień czują się na tym festiwalu jak w domu, a wspaniałe dźwięki syntezatorów w połączeniu z żywymi instrumentami pozostawiają na twarzach koncertowiczów uśmiech na długi czas. Sama pamiętam, gdy w zeszłym roku bawiłam się przy piosenkach Does It Offend You, Yeah? czy Hercules & Love Affair z chorym gardłem i fatalnym samopoczuciem. Nie mogłam śpiewać, jednak bawiłam się naprawdę świetnie. Te dwa dni podniosły mnie na duchu i wiem na pewno, że chcę to powtórzyć. Dajcie szansę Selectorowi, a on zapewni Wam najbardziej roztańczone wieczory roku!

Co zobaczyć: Hadouken!
Hej, wszyscy skejci, buntownicy, prymusi, introwertycy, hipsterzy i każdy inny (nie)należący do jakiejkolwiek subkultury! To jest Wasz dzień! Nieważne, za jak dojrzałych się uważacie – w każdym z nas tkwi to wewnętrzne dziecko! Zatem pozwólcie temu zespołowi z Leeds porwać się 1 czerwca! Nikomu nie zaszkodzi dawka dobrego new-rave.

Dla tych, co nie mieli dużej styczności z ową formacją: Hadouken! to brytyjska grupa muzyczna założona z pięciu członków: James Smitha (wokal), Daniela Rice (gitara i wokal), Nicka Rice (perkusji), Alice Spooner (syntezator), Chris Purcell (gitara basowa). Kapela powstała w 2006 roku. Mają na koncie dwie płyty. Genialna „Music For An Accelerated Culture” na długo pozostanie w wielu sercach miłośników grindie. W 2010 roku wydali bardziej taneczny, jednak nie aż tak wyjątkowy krążek – „For The Masses”. Prawie dwa miesiące temu zapowiedzieli kolejny album, którego singiel – „Parasite” budzi mieszane uczucia.
Muzycznie słychać, że zespół powoli się uspokaja. Jednak nie zapominajmy o czymś, co sprawia, że Hadouken! wciąż liczy się na rynku muzycznym. To oni w 2007 roku podbili parkiet za sprawą singla „That Boy That Girl”. To oni zaczęli szerzyć bunt wśród nastolatków noszących czapki z daszkiem. To oni w 2010 roku w Plaży nad Wisłą sprawili, że posypał się piasek. I bez wątpienia – to oni podbiją serca fanów elektroniki na Krakowskich Błoniach. Jak sprawdzą się nowe utwory? O tym przekonamy się już 1 czerwca. Nie możecie tego przegapić. „Let’s get this party started!”

Co zobaczyć: Totally Enormous Extinct Dinosours
Niestety bądź stety, z tym panem każdy kojarzy jedno – reklamę Nokii Lumia 800. Piosenka użyta w spocie – „Garden” – choć raz musiała zostać przez nas zanucona. Nic dziwnego. Singiel ten to jeden z lepszych wydań 2011, a sam Orlando Higginbottom jest należy do najlepiej zapowiadających się producentów muzycznych tego roku. Chłopak potrafi stworzyć ciekawy utwór, używając celtyckich szkockich dźwięków („Waulking Song”). Oczywistym jest, że fanów elektronicznej muzyki tanecznej nie może zabraknąć w Krakowie! Brytyjczyk zaserwuje nam utwory z debiutanckiego „Trouble”, którego premiera nastąpi już 11 czerwca. Dlaczego też warto zobaczyć go na żywo? Higginbottom eksperymentuje na koncertach, chce zaskakiwać i pozostawić po sobie ciekawe doznania. Zatem Festiwalowicze, zakładajcie pióropusze i jazda na parkiet!

Piosenka dnia [28.05.2012]

Of Monsters And Men - Little Talks

Byłem w lekkim szoku gdy usłyszałem ten utwór w Radiu Zet w roli propozycji do listy przebojów. Ten młody zespół z Islandii należy raczej do niezależnego świata, który ta stacja stara się omijać. Gitara akustyczna, akordeon, prosty, wyraźny rytm, po prostu definicja energetycznego indie folku. Głosy wokalistów świetnie ze sobą współgrają, a wykrzykiwane co chwilę "HEY" nadaje utworowi radosny charakter. Utwór rozpędza się od spokojnego początku do szalonego finału. Jeżeli "Little Talks" odniesie sukces w polskich, komercyjnych stacjach, to kto wie, może częściej będziemy słuchać w nich tak świetnych numerów.

Michał

Piosenka dnia [25.05.2012]

Kasabian - Re-wired

Kasabian grali dzisiaj cały czas w mojej głowie - czy to jadąc do szkoły, czy będąc na lekcjach, czy wreszcie siedząc w domu. I w sumie nawet nie wiem dlaczego wybrałem akurat Re-wired - czy przez to, że to ostatnio najbardziej popularna piosenka Anglików, czy też przez energię, płynącą z każdej nuty piosenki, czy może jednak przez przez doskonałą perksuję (którą w Re-wired uwielbiam!). Jedno jest pewne - kiedy na Impact Festival zabrzmi właśnie Re-wired, nie jedna łezka poleci z moich oczu.

P.S. - przypatrzcie się, jakim autem jadą muzycy!

Kogucik

Piosenka dnia [24.05.2012]

Eugene McGuinness - Monsters Under The Bed

Co za piękny dzień. Wreszcie nadeszło słońce i gorąco, zbliża się weekend, a do wakacji zostało tylko dwadzieścia siedem dni szkolnych. Dzisiejszą piosenką dnia nie mogłoby zostać nic innego, jak właśnie ten bardzo prosty, chwytliwy i wprost stworzony do nucenia utwór młodego brytyjczyka. Dajcie Eugenowi i jego "Monsters Under The Bed" chwilę czasu, a już niedługo ta, jakby żywcem wyjęta z kreskówki intrygująca melodia nie da wam spokoju.

Kasia

Violens - True [2012]

Przyznam się, że na drugi album formacji dowodzonej przez Jorge Elbrechta nie mogłem się już doczekać. Elbrecht to jeden z najbardziej kreatywnych songwritterów młodego pokolenia, który nie raz udowadniał swoje wielkie możliwości, czy to w poprzedniej formacji Lansing-Dreiden (flagowy przykład to fenomenalny "A Line You Can Cross") czy poprzednimi singlami Violens (chociażby EP-ka "V"). Rok temu formacja opublikowała w Internecie kompilację "Embrace". I ten mixtape pokazał, że Nowojorczycy wreszcie obrali właściwy azymut, żeby nagrać świetny album bez żadnych wypełniaczy.
Kompozycje na "Embrace", obleczone w romantyczną, shoegaze'ową powłokę, sprawiają wrażenie kompletnych. Przesiąknięty wpływami sound, który stworzyli, w jakiś sposób stał się czymś nowym, zarezerwowanym tylko dla nich. Jeśli chodzi o wpływy, to podobnie jak na wcześniejszych albumach sygnowanych nazwiskiem Elbrechta, na "Embrace" usłyszymy również wysublimowane, barokowe harmonie spod znaku Beach Boys, Zombies czy Byrds. Mamy również referencje do gitarowej muzyki lat 80-tych z Prefab Sprout, Sonic Youth i The Smiths na czele. Największą odmianą, a zarazem rzeczą, która zachwyca najbardziej, jest przeniesienie się do krainy natchnionego dream-popu, z domieszką shoegaze'owej magmy w stylu Slowdive, ale przede wszystkim My Bloody Valentine i Cocteau Twins. Zanurzone w pogłosach majstersztyki potwierdzają, że Elbrecht rządzi na swoim poletku. Pozostało już tylko postawić kropkę nad "i", wydając album w wersji fizycznej. Tak się jednak nie stało.
Zamiast tego, formacja postanowiła przygotować nowy album. Promowały go dwa nowe nagrania: dryfujący w punkowej motoryce, senny pocisk "Unfolding Black Wings", oraz "Der Microarc", o którym już pisałem, więc dodam tylko, że to kolejny błyszczący klejnocik w zestawie. "True", bo tak nazywa się następca debiutanckiej płyty Violens, zawiera również cztery dobrze znane fragmenty, wykrojone z zeszłorocznej zbieraniny singli. Są nimi kolejno: znakomicie sprawdzający się w roli prologu, przejmujący "Totally True", zaklęte w niebiańskich dźwiękach, nieskazitelnie czyste piękno w postaci "When To Let Go", miażdżący wszystko na swojej drodze, perkusyjno-shoegaze'owy walec "Every Melting Degree", który brzmi jeszcze potężniej niż na "Embrace", i nośny blask edeńskiej jutrzenki "Through The Window". Każdy z nich krystaliczny i mieniący się wszystkimi kolorami tęczy. A to nie koniec atrakcji, bo na "True" mamy więcej skarbów.
Choćby łyk ambrozji "Sariza Spring", który działa orzeźwiająco w gorące, wiosenne popołudnie, czy gromka furia "All Night Low", brzmiąca jak Wire z okolic "Pink Flag", śrubujący torpedę w MBV-owskim anturażu. Dalej mamy "Watch The Streams", ozdobioną wspaniałymi krajobrazami, słoneczną wędrówkę po górach, która kończy się burzą i zamykającą całość, wielopiętrową, baśniową impresję ze śliczną melodią, która dzięki swojej motoryce mogłaby się znaleźć na "Amoral" i tam byłaby najlepszym trackiem.
Na albumie odnajdziemy jeszcze dwie instrumentalne wprawki, które nie są pełnoprawnymi utworami: "Lavender Forces" i "Lucent Caries". Pierwsza to nabuzowany, fakturowy amok z krzykiem gdzieś z oddali, drugi zaś, to zapętlony motyw gitary zmierzający do niepokojącej, wietrznej kody. Zadaniem tych dwóch wplecionych kompozycji jest zbudowanie odpowiedniego klimatu i pomostu miedzy poszczególnymi piosenkami. Choć tak na dobrą sprawę można było wrzucić jeszcze coś z "Embrace" zamiast tych dwóch przerywników, jednak spełniają swoją rolę, więc się nie czepiam.
Tak więc album "True" spełnia moje oczekiwania i udowadnia, że w muzyce gitarowej nie jest tak źle. Na pewno jest to płyta do której będę często wracał, bo w tym roku, patrząc z mojej perspektywy, chyba na razie nikt nie wydał niczego lepszego. Co do Violens, myślę, że stać ich na jeszcze lepsze piosenki. Są młodzi i mają dużo czasu. Więc ja cieszę się tym co mam w tej chwili i czekam na kolejny ruch formacji Elbrechta.

Tomek

Piosenka dnia [22.05.2012]


OFF Festival 2010. Na głównej scenie grają Lenny Valentino, nagle zaczyna lać deszcz, uciekamy do namiotu Trójki. Wita nas ciepło - również to muzyczne. Choć nie znałam Efterklang wcześniej, ich występ mnie zaczarował. "Modern Drift" to może banalny wybór z mojej strony, ale muszę przyznać, że obecnie rzadko wracam do tego zespołu, a ten kawałek jest jednym z najbardziej znanych numerów ich autorstwa. Gdy dziś usłyszałam ten utwór w telewizyjnej reklamie, musiałam dłuższą chwilę zastanowić się, co to za piosenka i skąd ją znam, choć wiedziałam, że niesie ona ze sobą pozytywne emocje. Choć mimo wszystko jest dość melancholijna, taka do przemyśleń, zawieszona gdzieś poza czasem, magiczna, pięknie skomponowana. I prawdą jest, że "we could be so strong but we're all afraid".

Natalia

The Neighbourhood - I'm Sorry... [2012]

Po raz pierwszy czekałem na wydanie całkiem debiutanckiej epki jakiegoś zespołu. Nazywają sie The Neighbourhood, a ich pierwszy mini-album nosi tytuł "I'm Sorry". Tworzą przepełniony melancholią indie pop w retro klimatach, dlatego porównywani sa z jednej strony do Lany Del Rey a z drugiej do The Weeknd. Umieszczone w internecie pod koniec marca dwa utwory- "Sweater Weather" i "Female Robbery" były znkomite, dlatego moje oczekiwania dotyczące epki były wysokie. Chłopakom z USA udało się je wszystkie zaspokoić. "I'm Sorry..." to bardzo spójne dzieło, lecz to nie przeszkadza grupie na wycieczki po różnych muzycznych rejonach. Na przykład, "Baby Come Home" to spokojna rockowa ballada z bardzo chwytliwym refrenem, a zamykające "Wires" ociera się o łagodny Hip-Hop. Moim ulubionym kawałkiem jest zdecydowanie "Leaving Tonight" z bardzo melodyjną zwrotką i pieknym, podniosłym refrenem. "I'm Sorry..." to pięć utworów. Dodatkowo minialbum jest dostepny do pobrania za darmo ze strony zespołu. Przesłuchanie go zajmuje niecałe dwadzieścia minut. Poświęćcie The Neighbourhood tą ilość swojego czasu. Gwarantuje, nie będziecie żałować i na pewno zostaniecie z nimi na dłużej.

Michał

Piosenka dnia [21.05.2012]


Twórczość Hey jakođ nigdy mnie nie porywała. Szczerze, za nic nie moglem zrozumieć fenomeny tego zespołu. Lecz od kiedy usłyszałem wykonanie tego utworu w X Factor, po prostu nie moge wyrzucić go z głowy. Oparta na ciężkich gitarach, z powściągliwymi zwrotkami i pełnym szaleństwa refrenem. Nieskomplikowany, lecz dający do myślenia tekst. Ale co ja wam będę mówił, i tak pewnie znacie ten kawałek.

P.S. Sprawdźcie też cover Cezika, kuchenne sprzęty mogą być bardzo muzykalne.

Michał

Light Asylum - Light Asylum [2012]

Z debiutem Light Asylum jest trochę jak z oczekiwanym w napięciu, ale zupełnie nietrafionym prezentem. Pięknie opakowany w złoty, ozdobny papier i przewiązny czerwoną, jedwabną wstążeczką, sprawia, że przy otwieraniu z podekscytowania drżą ci palce. Chcesz dojrzeć jego zawartość jak najszybciej, ale gdy w końcu orientujesz się, jak wygląda owa niespodzianka, powietrze ulatuje z ciebie jak z przebitego balonika. Zamiast bajeranckiego iPhone'a dostałeś parę zwyczajnych skarpetek. Znowu. W przypadku Light Asylum, podobne gorzkie rozczarowanie spowodowane jest tym, że chociaż ich muzyka ubiera się w te całe nowe fale, mroczne fale, synthpop i muzykę gotycko-eksperymentalną, jej zawartość pozostaje pusta. 
Przede wszystkim duetowi będę zarzucać nudzenie słuchacza. Shannon Funchess i Bruno Coviello przez dziesięć utworów jadą na podobnym schemacie. Warstwa muzyczna pozostaje pusta i wypruta z emocji, czasami ograniczona tylko do kilku banalnych, zapętlających się motywów, jak w "Sins of The Flesh". Nawet, jak przecież na syntpop przystało, nie jest specjalnie dźwięcznie i rozrywkowo. Z tego schematu udaje się wyłamać jedynie piosence "IPC", w której na minutę w refrenie czuć przyjemny powiew lat '80 i bardzo subtelne wspomnienie najlepszych lat Prince'a. 
Jest jednak coś w pewien sposób intrygującego w Light Asylum. Co takiego? Dominująca postać Shannon. Jej wokal chcę poruszyć jako zupełnie odrębną kwestię, bo jest to sprawa dość niezwykła. Ta młoda kobieta dysponuje silną, męską barwą głosu. Prawie bas-baryton w "Angel Tongue", zachrypiały heavymetalowiec w "End of Days". Oczywiście, jest to pewien rodzaj rzadkiego talentu, ale z drugiej strony znowu odnoszę niezbyt pozytywne wrażenie, że ten sposób śpiewania pogłębia tylko odczucie muzyki zamkniętej w ciasnej klatce. Klatce przepełnionej ciężkim dymem, bez swobody i możliwości wzięcia głębszego oddechu. I Light Asylum sami się w niej duszą. 
Sam pomysł był dobry. Miks elektronicznych gatunków, trochę inna wokalistka. Teorytycznie, mogłoby to zaowocować inną, oryginalną płytą, ale czterdzieści pare minut takiej kombinacji robi się prawie nie do wytrzymania. Jeszcze ta dość ponura stylistyka. Może gdyby muzycy postarali się o bardziej urozmaicone brzmienie klawiszy i wyraźniejsze dźwięki automatu perkusyjnego, a Shannon spuściłaby trochę z tonu. Na razie do ich debiutu wracać nie zamierzam.

Kasia

Piosenka dnia [18.05.2012]

Oceana – Endless Summer

Ha, kocham Was zaskakiwać! Bo pewnie nikt nie spodziewał się wyboru na piosenkę dnia utworu bądź co bądź – dosyć płytkiego, co wytyka się „dziecku” niemieckiej piosenkarki.
Moim zdaniem kompletnie niesłusznie – właśnie taką płytką, prostą piosenką powinien być hymn EURO 2012. W tej roli nie sprawdziłaby się poezja śpiewana czy jakaś dubstepowa produkcja. To ma trafiać do każdego kibica i łechtać najbardziej „prostackie” zmysły, jakie posiada każdy człowiek. Z takiego samego powodu większość z nas, internautów, cieszyła swoje buźki do monitora, na którego ekranie widniał czy to Maciuś z Klanu, czy to mięsny jeż.
A piosenka Oceany ma potwornie wkręcający się refren, oparty jedynie na „łoooo, yeeeee, endless summer”. Wow, teraz każdy, nawet najbardziej podpity fan futbolu będzie w stanie przypomnieć sobie słowa chwytliwej piosenki. No i sama muzyka nieodparcie kojarzy się z latem  - skoczna, prosta melodia, oparta na mocno zmienionych dźwiękach gitary, syntezatorach i perkusji, kojarzącej mi się troszkę z muzyką z Czarnego Lądu. Oraz trąbka, chyba najbardziej „epicki” instrument! (dlaczego epicki – odsyłam Was na YouTube).
Wrócę jeszcze tylko do kwestii wyboru piosenki – krytycy zarzucają Niemce totalny brak szacunku dla kultury Polski i Ukrainy, wcześniej wspomnianą prostotę utworu oraz kiepski teledysk, nie przedstawiający gospodarzy Mistrzostw Europy. O ile z ostatnim punktem można polemizować (bo w sumie wygląda on całkiem okej, rzeczywiście – hawajska wyspa średnio pasuje do krajobrazu środkowej Europy, jednak wykorzystanie chłopaków żonglujących piłką jest świetnym pomysłem!) to z pozostałymi zgodzić się nie mogę.
Dlaczego "Waka Waka" (czyli hymn MŚ 2010) zdobyła taką popularność? Bo piosenka Shakiry była banalnie prosta! Z tanecznym motywem, przepełniona tą najmniej skomplikowaną radością! A my, Polacy, jako ciągli malkontenci narzekamy na brak polotu tego dzieła – mimo innych, licznych zalet: pozytywnej energii, zabawy, jaka z niej płynie oraz tej imprezowej nutki, która zamienia niemrawą domówkę w imprezę w stylu Skinsów (wszystkich chcących przeżyć Skins Party uprzedzam, że to oczywiście hiperbola!).
No i zresztą sami powiedzcie – czy "Endless Summer" nie wkręca się głęboko, głęboko i nie pozwala się usunąć z myśli?

Kogucik

Piosenka dnia [17.05.2012]


Utwór napisany na potrzeby filmu "Dziewczyna w czerwonej pelerynie", będącego mroczniejszą wersją historii o Czerwonym Kapturku. Kocham za nastrój, rodem jak z powieści braci Grimm. Taka dziwaczna, wolno płynąca baśń, upiorna i hipnotyzująca.
Fever Ray jest mistrzynią zawieszonego w powietrzu napięcia, budowania całej aury i charakterystycznej otoczki wokół swojej twórczości. A to jej kolejne, małe dzieło.

Kasia

Death Grips - The Money Store [2012]

Każdy mniej lub bardziej uważnie śledzi hype'y, które co jakiś czas stwarza serwis Pitchfork. Czasem są to zespoły czy projekty interesujące i wnoszące coś ciekawego. Innym razem są to totalnie chybione strzały, od słuchania których zgrzytają zęby. Jakiś czas temu dostaliśmy kolejny, namaszczony przez P4K album — "The Money Store" niejakich Death Grips. Bardzo wysoka ocena, 8.7 oznacza, że to znakomita płyta. Co więcej, inne recenzje, nawet te z polskiego podwórka, chwalą debiut tej hip-hopowej grupy, łączącej punkową zadziorność z prostackim, eksperymentalnym sznytem. Album "w związku z tym ma dobrą prasę, świetne recenzje, ogólne zachwyty. Inteligencję fascynuje prymityw." Piszę się, że hucpa, że zło wcielone, że wściekłość, bezkompromisowość itd. Spoko, jak tak wszyscy się tym jarają, to i ja "rzucę uchem", czemu by nie?
No i co, po kilku przesłuchaniach mogę faktycznie zgodzić się ze wszystkimi opiniami na temat image'u. Jednak jak to często bywa w przypadkach tego typu projektów (ewidentnie nasuwa mi się tu taki zespolik Die Antwoord), najmniej mówi się o muzyce. Bo wszyscy zapomnieli dodać, że również muzyka na "The Money Store" to ZŁO. Złe zło. W zasadzie przez cały czas trwania płyty MUZYCZNIE nie dzieje się NIC. Owszem, jakieś nieudolne próby są, ale to wszystko. A to przecież miało być tak totalnie mocne i zwyrodniałe. A teksty? Kogo te teksty dzisiaj, w dobie Internetu, mogą prowokować czy szokować? Nie no, żarty jakieś. Przecież te podkłady nie są punkowe, tylko amatorskie, prostackie albo po prostu okropne. Raperzy wcale nie porywają, tylko irytują i męczą, a chwilami żenują. Nie przemawiają do mnie argumenty typu: "jeśli spodziewałeś się hip-hopu w stylu Drake'a czy Jaya-Z, to mocno się rozczarujesz", albo "to nie jest muzyka dla mięczaków, tylko dla prawdziwych". Fajnie, tylko że na płaszczyźnie czysto muzycznej Drake i Jay dosłownie MIAŻDŻĄ te złowrogie szanty. A najgorsze jest to, że podobno jeszcze w tym roku ma się ukazać następca "The Money Store". Ech...
W całej tej sytuacji ciekawi mnie to, czy gdyby zamiast noty 8.7, Pitchfork oceniłby płytę znacznie niżej, dając np. 4.2 (tak jak w przypadku albumu "Ten$ion" wspomnianych już Die Antwoord), to czy wtedy również moglibyśmy poczytać pochlebne recenzje debiutu Death Grips? Tego oczywiście się już nie dowiemy, jednak łatwo sobie wyobrazić co by się wtedy działo. Tak czy inaczej "The Money Store" to żadne objawienie czy powiew świeżości w muzyce około hip-hopowej. Raczej kolejni przebierańcy, którzy próbują zwrócić na siebie uwagę. Może w tej recenzji nie odniosłem się zbytnio do zawartości muzycznej, ale tylko dlatego, że właściwie jej NIE MA, więc nie ma o czym pisać. A dla tych, który chcą posłuchać takiego radykalnego hip-hopu, polecam nowy album El-P, który ukazuje się już niedługo, bo na drugi albumu DG raczej czekać nie warto.

Tomek

Piosenka dnia [16.05.2012]


Spoon i beatbox? Czemu nie! A gdzie takie cuda się dzieją? Oczywiście na chyba moim ulubionym albumie, "Kill The Moonlight" z 2002 roku. Lubię czasem wrócić to tej płyty i posłuchać, jak sobie radziła formacja Daniela, zanim osiągnęła sukces dzięki "Ga Ga Ga Ga Ga". I chociaż oba krążki są bardzo dobre, to jednak wcześniejsze kawałki mają w sobie więcej odwagi i luzu. Weźmy taki "Stay Don't Go" na przykład. Ustny podkład, kilka chwytów gitary, klawisze no i tamburyn. Dziwny to twór, ale jaki chwytliwy.

Tomek

Miles Kane - First Of My Kind EP [2012]

Miles Kane ma tylko 26 lat, lecz liczba jego muzycznych projektów jest bardzo imponująca. Zadebiutował w 2004 roku jako gitarzysta zespołu The Little Flames. Następnym krokiem była grupa The Rascals, w której oprócz gry na gitarze stanął też za mikrofonem. Kapela wyruszyła we wspólną trasę z Arctic Monkeys podczas której Miles zaprzyjaźnił się z Alexem Turnerem, z którym powołał do życia projekt The Last Shadow Puppets. W 2011 ukazała się pierwsza solowa płyta muzyka, „Colour Of The Trap”, która została pozytywnie przyjęta przez dziennikarzy i publiczność. Przy okazji tegorocznego Record Store Day zostało wydane drugie solowe wydawnictwo Milesa - minialbum „First Of My Kind”.
Brytyjczyk jest mistrzem chwytliwych kawałków. Jestem pewien, że większość z was, nawet nieświadomie, zanuciła jego „Come Closer”. Głównym utworem z płyty jest tytułowe „First Of My Kind”. Według mnie zdecydowanie przebija on poprzednie single Brytyjczyka. Rozpoczyna się krótkim wstępem w stylu The Last Shadow Puppets, by za chwilę rozpocząć część główną w klimacie retro rocka alternatywnego. Melodie wyśpiewywane przez Milesa jego odrobinę skrzeczącym, lecz wciąż przyjemnym głosem są piekielnie chwytliwe. Szczególnie uzależniający jest moment w którym Miles śpiewa „I'm on higher ground, you're the last of your kind". Co ciekawe, produkcją utworu zajął się Skream, na codzień członek dubstepowego projektu Magnetic Man.
Kolejną premierową piosenką jest Night Runner, które przynosi partię rozmarzonych gitar niczym z "Rearrange" i kolejny chwytliwy refren. Najsłabszym momentem płyty jest cover utworu "Looking Out My Window" Toma Jonesa. Niestety, soulowy repertuar nie do końca pasuje do Kane'a i w tym numerze wypada po prostu nieprzekonująco. Na zakończenie dostajemy akustyczną wersję tytułowego utworu z debiutu Brytyjczyka, "Colour Of The Trap". To wykonanie rzuca całkiem nowe światło na kompozycje. Pozbawiona rozmytych gitar i monotonnej perkusji, zaaranżowana jedynie na gitarę akustyczną brzmi o wiele wyraźniej i ostrzej. Melodia została bardziej wyeksponowana by jeszcze skuteczniej zapadać w naszej pamięci.
Pod jednym z teledysków Milesa na Youtube, ktos napisał: "Miles Kane is the new Paul McCartney ". Jeżeli będzie on dalej nagrywał tak dobre utwory jak "First Of My Kind" to jestem w stanie (chociaż to bardzo ryzykowne) się z tym zgodzić.

Michał

Piosenka dnia [15.05.2012]

Sonic Youth - Sugar Kane

Pamiętam, jak poznawałam "Dirty", słuchając tej płyty cały czas przez kilka dni. Dziś wróciło do mnie "Sugar Kane". Nie wiem, dlaczego. I nie wiem, czy jeżeli mówimy o Sonic Youth, należy dodawać coś jeszcze, oprócz muzyki. 

Natalia

Swim Deep - King City [2012]

Nie oszukujmy się: fala tekstów o tym zespole i wywiadów z nimi przetoczyła się już przez wszystkie najważniejsze niezależne tytuły, ale nie wybaczyłabym sobie, gdybym o nich nie wspomniała. Po raz pierwszy od pewnego czasu zrobiłam sobie nawet plan ramowy tekstu, bo mam tak dużo myśli, że ciężko było mi się w nich połapać. To dość skrajna grupa - wyrasta z totalnie hipsterskiego światka, aby za niedługo podbić serca ogromnej liczby publiczności. Ale czy na pewno? Wciąż mam wątpliwości, choć dzięki swojej motywacji aby wyrwać się z Birmingham chłopcy piszą nieprawdopodobnie zgrabne utwory. A przynajmniej ten jeden, potężny ładunek emocjonalny w prostym opakowaniu pod względem muzycznym. "King City". To czysta melancholia spod znaku lata, to zawieszenie w czasie, pozorna wolność uzależniona od wielu czynników. Za pomocą słowa, dźwięku i obrazu stworzyli perfekcyjną całość, jednocześnie będącą tak bardzo niespójną i tak nam znajomą, ponieważ ich inspiracje są jasne, a powielane przez nich motywy mimo to wciąż cieszą słuchacza. 
Gdy na tle delikatnych, elektronicznych bitów, mocno zaakcentowanej perkusji i gitarze w tle słyszymy męski, przyjemny, choć mocno przeciętny wokal, który zaczyna wersem "I wanna be everything that I'm not" nie możemy pozostać obojętni na resztę utworu. W tle słyszymy niewymuszone chórki, pojawiamy się w tym lepszym świecie. Idąc za słowami muzyków z Swim Deep, o to właśnie im chodzi: aby swoją muzyką przenieść nas tam, gdzie oni sami chcieliby się znaleźć: na gorących, beztroskich plażach Kalifonii. Z drugiej strony, mi wciąż wydaje się, że za tym ciepłym frontem idzie kolejny, chłodniejszy. Pod względem lirycznym jest to, przynajmniej według mnie, dość smutny utwór. Chyba jednak jestem w tym poglądzie osamotniona, gdyż na pierwszy plan wysuwa się mała miłosna laurka dla basistki Warpaint, co na pewno rozczuli wszystkie dziewczęta. Na koniec zostajemy z wersem "with the sun on my back it's the nice day". Prosta lecz dająca do myślenia linijka. Bo chyba tak, chyba mają rację. Inspirują się grupami pełnymi Słońca: Beach Fossils, The Drums czy Girls, którzy jako pierwsi wpadli mi do głowy, gdy obejrzałam teledysk do "King City". Obrazek przedstawia trójkę młodych chłopaków jeżdżących na deskach, skaczących przez płot, liczących kasę, pijących alkohol. Typowe, a jednak tak ciekawe w połączeniu z muzyką. Ciężko oprzeć się magii tak prostego teledysku, motywu oklepanego przez tysiące zespołów, nie będącym niczym odkrywczym. Swim Deep zaserwowali go jednak w dość odświeżający sposób, bo po hipstersku. Wciąż nie wiem, czy ich oryginalny wygląd bardziej mnie zdziwił, czy się go spodziewałam. Jedno jest pewne: Swim Deep będą sławni. Jednak czy tak samo jak Foster the Poeple, co przepowiedział mój kolega w rozmowie ze mną na temat młodego zespołu z Birmingham? Wciąż nie mogę zadecydować. Można powiedzieć, że odwołują się do znanych nam schematów, nie prezentują sobą nic nowego, uciekają się do muzycznych chwytów, które słyszeliśmy już tysiące razy, ale ponoć ludzie lubią rzeczy sobie znajome, nawet jeśli podskórnie wiedzą, że dany kawałek jest skokiem na kasę. Dlatego też, jeżeli tylko stylówa członków grupy nie odstraszy potencjalnych fanów, Swim Deep staną się przynajmniej soundtrackiem nadchodzącego lata i jedną z gorętszych festiwalowych ciekawostek. A nawet jeśli podzielą los Foster the People? W takim wypadku spełnią się ich marzenia, rodzinne miasto będą odwiedzać jedynie przy okazji tras koncertowych, a to i tak nieczęsto, gdyż z pewnością znajdą się większe sale do zapełnienia. Jednak musicie wiedzieć, że gdy "King City" zostanie jedynym dobrym utworem, jaki ten zespół nagrał w swojej karierze, nie zdziwię się zbyt specjalnie. Liczy się to, że w chwili obecnej kawałek ten zajmuje mnie całkowicie i gdy po parunastu przesłuchaniach zacznie mnie nużyć, przyjmę rolę umiarkowanego kibica Swim Deep. 
Ładna, prosta nazwa, ujmujące, zwyczajne logo i jeden dobry singiel, z którym niezwykle łatwo się utożsamiać. Tak dużo, tak mało. Czy optymalnie, pokaże nam przyszłość.


Natalia

Piosenka dnia [14.05.2012]


Dobry cover potrafi nadać piosence całkiem nowe znaczenie, a nawet zdecydowanie ją przyćmić. Idealnym tego przykładem jest utwór You Are The Blood zespołu Castanets, który na swój warsztat wziął Sufjan Stevens. Oryginalna wersja to dość smętna, bardzo surowa piosenka oparta głównie na zawodzącej, elektrycznej gitarze, miejscami wspomagana przez saksofon. Wykonanie Sufjana jest zdecydowanie inne. Amerykanin Rozciągnął utwór w czasie do ponad dziesięciu minut, lecz nie można powiedzieć, że się on dłuży, dzięki bogatej aranżacji i ciągłej walki ciszy z hałasem która toczy się na całej przestrzeni kawałka. Napięcie przez chwilę narasta by za chwilę całkowicie ucichnąć i od nowa urosnąć do monumentalnych rozmiarów. Wersja Stevensa oparta jest głównie na dźwiękach fortepianu i instrumentów dętych. Melodia i aranżacja utworu jest tak piękna, że nawet denerwujące miejscami elektroniczne wstawki nie potrafią zepsuć ogólnego wrażenia o utworze. Sufjan nie tylko operuje napisanymi przez Castanets melodiami, lecz wprowadza własne. Przewodni motyw piosenki jest niesamowicie uzależniający, od dwóch dni krąży po mojej głowie i co chwilę z niej wychodzi w postaci nucenia.                

Michał

The Beach Boys - That's Why God Made The Radio [2012]

Jeden z największych zespołów wszech czasów powraca z nowym materiałem po 20 latach. I to z Brianem Wilsonem na czele! Absolutnie niesamowita sprawa! I choć zwykle świat ma sceptyczne podejście do takich powrotów, jednak tym razem jest inaczej. Zwiastujący nowiutki album (nagrany w składzie złożonym wyłącznie z żyjących członków Beach Boys) tytułowy singiel potwierdza, że nie jest to tylko próba zarobienia pieniędzy przy "spotkaniu po latach". "Thats's Way God Made The Radio" brzmi rześko i pięknie, a trzeba pamiętać, że każdy z panów ma już około siedemdziesięciu lat! Słuchając nowego singla od razu czuć kompozytorską rękę Briana. Bo któż inny byłby dziś w stanie napisać tak skomplikowany, jeśli chodzi o sekwencje akordów (modulacje w środku!), a zarazem tak piękny utwór (młodzieńcza radość bijąca z chorusa, śpiewanego przez, jakby nie patrzeć, starszych już panów). Piosenka trochę kojarzy się ze starszymi klasykami, takimi jak "Sail On, Sailor" czy "The Warmth Of The Sun", co jest oczywiście komplementem, a nie zarzutem. Wszystko wskazuje na to, że ukazujący się 5 czerwca nowy album Beach Boysów pozamiata konkurencję. 


Tomek

Marina & the Diamonds - Electra Heart [2012]

Wiele osób dobrze pamięta rok 2010, kiedy to Marina wydała debiutancki krążek, ‘Family Jewels’, a recenzenci, krytycy i słuchacze podzielili się na dwa obozy. Jednym bogactwo i przepych dźwięków w połączeniu z mocnym wokalem Mariny bardzo się spodobał, reszta wyraziła swoją dezaprobatę. Nie inaczej jest tym razem, przy okazji wydania drugiego longplaya Mariny & the Diamonds – ‘Electra Heart’. 
Koncept albumu opiera się na opowieści o blond diwie, zepsutej przez sławę i zagubionej we własnym świecie. Aby uwiarygodnić całą historię, Marina umieszczała wiele zdjęć, klipów i zapowiedzi przedstawiających blond dziewczynę, czyli ją samą – po zmianie koloru włosów, makijażu, a także stylu ubierania się.
Już przy pierwszych dźwiękach ‘Electra Heart’ zdaje się słyszeć, że będzie głośno i z przepychem. ‘Bubblegum Bitch’ jest zadziornym kawałkiem z rockowym zacięciem, jednakże następny, ‘Primadonna’, zwiastuje ładną balladę. Niestety, na pierwszej zwrotce dobre wrażenie się kończy, ponieważ refren po dłuższym czasie staje się irytujący za sprawą ciężkich sampli (swoją drogą, Marina wykonała ‘Primadonna’ akustycznie, co brzmiało zdecydowanie lepiej). ‘Homewrecker’ natomiast to typowy popowy kawałek, który z łatwością mógłby zdobyć szczyty list przebojów. Następne piosenki opierają się na łatwym schemacie – wolniejsza zwrotka, szybszy refren. Z całości wyłamuje się śliczne ‘Valley of the Dolls’ – uroczo poważny kawałek, w nieco innym stylu niż reszta. Także ‘Hypocrates’ ukazuje odmienną stronę krążka. 
Marina Diamandis przy każdej piosence przenosi słuchacza w coraz to inny styl i środowisko muzyczne, co sprawia, że album, mimo wyraźnie zarysowanej koncepcji jest nieco nierówny. ‘Electra Heatr’ jest pełne przebojowych i chwytliwych kawałków na miarę największych gwiazd popu, które (jak ‘Homewrecker’) mogłyby bez przeszkód podbić stacje radiowe. I choć czasami bywa nieco nudno i nużąco (‘Teen Idle’), najbardziej żałuję, że Marina nie stworzyła kawałka podobnego do ‘Obsessions’ z debiutu, który najbardziej przypadł mi do gustu swoją skromnością (co jest dużym zaskoczeniem ze strony artystki) i wdziękiem.
‘Electra Heart’ w ogólnej klasyfikacji wypada nie świetnie, ale poprawnie, za sprawą żywiołowego początku, zgrabnego środka i dość mdłej końcówki. Zbyt przewidywalnie, jak dla mnie.

Dominika

Piosenka dnia [11.05.2012]

Awolnation – Sail

Na tą piosenkę trafiłem trzy dni temu całkowicie przypadkowo oglądając filmik ukazujący ewolucję muzyki na YouTube i po 10-15 sekundach utworu coś we mnie drgnęło. Wpisałem tytuł w "szukajkę" i doznałem szoku.
Indie popowy (jak się okazało później) zespół stworzył coś piekielnie niesamowitego, czerpiąc garściami z dubstepu jednocześnie nie emanując basem, a sam podkład przypomina mi bity raperów. Dodajcie do tego zrozpaczony, grunge’owy wokal (fani Nirvany, nie obraźcie się na mnie!) a’la Kurt Cobain, wymowną perkusję i pianino, które wszystkiemu nadaje uroku. No i ten tekst, pełen dramatycznych emocji.
Dawno nie słyszałem nic tak dobrego i żałuję, że dowiedziałem się o nich dopiero teraz.

Kogucik

Lone - Galaxy Garden [2012]

Każdego roku Matt Cutler wypuszcza jakieś nowe wydawnictwo. Raz jest to album (Emerald Fantasy Tracks z 2010), a raz jest to epka (Echolocations z 2011 roku). Tym razem dostajemy nowiutki album, na którym Cutler ponownie serwuje nam porcję solidnie przekwaszonego, soczystego post-ravu ze smakowitymi dodatkami w postaci progresywnego techno-popu, a wszystko to podane w łagodnym IDM-owym sosie. Jako przystawkę dostaliśmy singiel "Crystal Caverns 1991", który zapewnił, że poczynione eksplorację Brytyjczyka w kręgu tanecznej elektroniki nie przeterminowały się, lecz nadal są świeże i apetyczne.
Po pierwszym odsłuchu wydawało mi się, że w zmieniającej się jak w kalejdoskopie imprezie, wkradają się elementy zbędne czy nie wnoszące wiele do całości. Poprzednie wydawnictwa cechowały się wypełnieniem treścią aż po brzegi, stąd też pojawiła sie lekka obawa o poziom "Galaxy Garden". Na szczęście o obniżce formy nie ma mowy, bo kolejne odtworzenia pokazały, że Cutler nieco rozszerzył spektrum swojej tanecznej mozaiki. Od totalnie powyginanych break'ów ("The Animal Pattern"), przez rytmiczne pędy okraszone klawiszami ("As A Child", "Raindance") po spokojniejsze fragmenty z domieszką egzotyki ("Lying In The Reeds", "Earth's Lungs"). W dodatku różnorodność tego galaktycznego ogrodu jest na pewno odczuwalna za sprawą Travisa Stewart'a, czyli Machindrum'a, który stał ostatnio się jedną z najważniejszych postaci trzęsącą środowiskiem muzyki elektronicznej. Co ciekawe, Stewart udziela się wokalnie w dwóch trackach (!) i wychodzi to naprawdę dobrze. Ostatni utwór, wychillowany pop "Spirals", sprawdza się w roli closera. Niemała w tym zasługa udzielającej się gościnnie Anneki, której wokal świetnie brzmi w takim zestawie barw.
Matt Cutler po raz kolejny nagrywa zestaw kawałków, który spokojnie można zaliczyć do czołówki poszukującego techno z neonowym zabarwieniem. Na pewno nie zaskakuje jakoś specjalnie tych, którzy znają jego dotychczasowe utwory. Ale taki zarzut właściwie nie ujmuje nic tej barbituralnej mieszance, która z jednej strony zmusza nas do tańca, a z drugiej każe uważnie przyjrzeć się pod mikroskopem całej strukturze. Lone znowu zyskał moje uznanie i wciąż pozostaje dla mnie jednym z ważniejszych graczy w tanecznej elektronice. Myślę, że za jakiś czas znowu się spotkamy z Brytyjskim producentem. To co Matt, może za rok?

Tomek

Niki & the Dove - Instict [2012]

Niki & The Dove to szczególni debiutanci. Chociaż "Instict" dopiero co ujrzało światło dziennie, trio zostało dostrzeżone przez media już w 2011, kiedy jeszcze publikowało swoje utwory na myspace i dopiero zaczęło wydawać EP-ki. "Obserwujcie ich", "to będzie wydarzenie" wróżyły portale muzyczne, a BBC pokusiło się nawet o przyznanie im nominacji do "Sound of 2012". Drzwi nagle otworzyły się przed grupą otworem.
Co odpowiada za wciąż rosnącą popularność zespołu? Napewno to, że zajmują się przede wszystkim przejrzystą, chwytliwą muzyką popową, ale w bardziej elektronicznej i eksperymentalnej odsłonie. Znaczenie może mieć tutaj także ich szwedzkie pochodzenie, w konsekwencji czego nie mogą się odpędzić od porównań do The Knife. Częściowo są one słuszne, gdyż możliwe, że fani owego wyjątkowego duetu, szczególnie ci trochę mniej alternatywni, a bardziej niż na skandynawski chłód nastawieni na melodyjność, znajdą coś dla siebie właśnie w twórczości Niki & The Dove. Jeżeli czujecie się zachęceni powyższym opisem istnieje spora szansa, że "Insticts", tak jak ja, uznacie za album solidny i dopracowany.
Nawet gdy trio przekracza granicę i za bardzo oddaje się w objęcia słodkiego, zamulonego popu (a nie ma niż bardziej nużącego niż słodki, zamulony pop!) potrafi zaraz odrobić to przeszywającym basem oraz głosowymi popisami Malin Dahlström. Wokalistka atrakcyjnie prezentuje swoje możliwości wokalne ("Somebody") oraz świetnie wychodzi jej budowanie atmosfery przez uroczy szept (chociażby "The Gentle Roar" - zmysłowe zwrotki i egzotyczny, chóralny refren). Jest bardzo poprawnie i gładko. Emocjonalne i porywające momenty znajdą się również, nawet kilka. Jednak w tej kategorii szczególnie wybija się "The Fox" - utwór, który w zadziwiający sposób rozwija się od minimalistycznego początku okraszonego ciężką atmosferą, do ekspresyjnej bomby: "I've grown a handsome tall tree, mother". Zostałam i fanką "Under the Bridges" oraz "Dj, Ease My Mind", który uważam za jeden z najbardziej dyskotykowych, porywających do tańca utwór w ostatnim czasie. "Oh Oh, DJ, ease my mind, will you/ Play that song again"... Może nie jest to zbyt alternatywne, ani ambitne, ale jestem pewna, że może rozgrzać parkiety w te lato niesamowicie. 
Tym tanecznym akcentem podsumowuje "Instict". To kawał dobrej muzyki rozrywkowej, z północnym akcentem, przesycony świeżymi melodiami. Warto się zorientować w twóczości Niki & The Dove, przynajmniej po to, żeby poznać jedną z gwiazd Selector Festival, albo zorientować, co niedługo będzie podbijało stacje radiowe

Kasia

Piosenka dnia [10.05.2012]


Brudna energia, bunt i napięcie przesycające "Go With The Flow" za każdym razem wciska mnie w fotel. Queens of the Stone Age w zaledwie trzyminutowej piosence zawarli swoją własną, prostą definicję muzyki rockowej. Ma być moc, keyboard i perkusja mają organizować tempo utworu, gitary powinno cechować dynamicznie i naturalne brzmienie. I tak zespół stworzył maleńkie dzieło, które swoją nieskomplikowaną strukturą i hard rockową manierą w wspaniały pobudza do życia.

Kasia

Piosenka dnia [09.05.2012]


W zeszłe lato stacja Rebel:tv bardzo często emitowała tenże klip, a Universal Music Poland promowali zespół posługując się etykietą „supergrupy roku”. Supergrupa to bardzo trafne określenie, ponieważ w skład Superheavy wchodzą: Mick Jagger, Ross Stone, Damian Marley, Dave Stewart i A.R. Rahman.
‘Miracle Worker’ jest kawałkiem łączącym wiele gatunków. Marley wprowadza nieco reggae, Stone soulu, Jagger szczyptę rockowej zadziorności. Są także dźwięki typowe dla indyjskiej muzyki, a to za sprawą Rachmana, bollywoodzkiego producenta (otrzymał Oscara za muzykę do filmu ‘Slumdog. Milioner z ulicy’). 
Cóż, całkiem niezła mieszanka.

Dominika

Alabama Shakes - Boys & Girls [2012]

New Musical Express to teraz prawdopodobnie najbardziej cenione i opiniotwórcze muzyczne medium. Ma ono duży wpływ na to, jak postrzegani będą nowi wykonawcy. Może wykreować nowe gwiazdy, ale też zniszczyć ich karierę w zarodku. Ostatnio magazyn wziął na tapetę młody zespół ze Stanów Zjednoczonych - Alabama Shakes. Umieścili ich w top 20 najlepiej zapowiadających się debiutów 2012, a w specjalnym wydaniu o nowych zespołach poświęcili im długi artykuł, w którym na ich temat w bardzo pozytywnych słowach wypowiadał się Alex Turner. Pomyślałem, że jeżeli chwali ich jeden z moich największych muzycznych idoli, to musi być na prawdę dobry zespół. Sięgnąłem po wydaną w tamtym roku epkę, która zainteresowała mnie na tyle, że pełen nadziei przystąpiłem do słuchania grupy i niestety trochę się zawiodłem.
Alabama Shakes tworzą muzykę z pogranicza bluesa i klasycznego rocka. Lubują się w przepełnionych emocjami balladach. Na pewno silną stroną zespołu jest charyzmatyczna wokalistka Brittany Howard. Ma potężny głos i duże umiejętności, niestety zbyt często oddaje się wokalnym popisom i improwizacjom, przez co niektóre utwory są ciężko strawne i męczące (patrz: ckliwe „Heartbreaker”,” Be Mine” i „I Ain't The Same). Najjaśniejszymi momentami albumu są dwa pierwsze kawałki - przebojowy singiel „ Hold On” i żywiołowe „I Found You”. Dobrze wypadają też chwytliwe „Rise To The Sun” i powoli rozwijające się „You Ain't Alone”. Pomiędzy dobrymi utworami znajdują się mdłe i nie wnoszące niczego nowego wypełniacze.
NME oceniło album na siódemkę. Do wspólnych występów zaprosili zespół między innymi Jack White i Mumford and Sons, a grono fanów grupy stale się powiększa. Ja nie do końca zgadzam się z tą falą popularności ponieważ Boys & Girls oprócz kilku bardzo dobrych momentów to po prostu średnia płyta.

Michał

Foster The People [Paryż; 05.05.12]­­

Tego amerykańskiego zespołu nie trzeba nikomu przedstawiać. Trzech młodych chłopaków, trzy lata doświadczenia, jeden album oraz, jak mawiają złośliwi, jedna piosenka. „Pumped Up Kicks“ zna praktycznie każdy. Choć singiel został wypuszczony we wrześniu 2010 roku, do dziś wszystkie stacje radiowe serwują nam ów hit, czyniąc go męczącym. Jedni uważają Amerykanów za ratunek w dzisiejszym mainstreamie, drudzy za przereklamowaną grupę dla małych dziewczynek. Jednak nie można zaprzeczyć temu, że Foster The People namieszali w muzycznym świecie. Ich koncerty wyprzedają się w błyskawicznym tempie, a krążek „Torches“ podbija listy przebojów, pokrywając się już złotem (Stany Zjednoczone, Kanada) i platyną (Australia). Nie inaczej wyglądała sytuacja z biletami we Francji, gdzie muzycy z Los Angeles dali dwa koncerty. Miałam okazję przekonać się w paryskim klubie Bataclan, czy zespół naprawdę zasługuje na szum, który wokół siebie wywołał.
W dniu występu pojawiłam się na miejscu o 17:15, czyli dwie godziny przed otwarciem drzwi. Zastałam kilometrową kolejkę ludzi. Zdziwiona ustawiłam się za nimi. Nie trzeba było długo czekać na liczną grupę kolejnych koncertowiczów. Wszyscy cierpliwie stali, nie zważając nawet na deszcz. Punktualnie zaczęto nas wpuszczać.
Sama sala nie należała do największych. Szybko zostały zapełnione zarówno płyta, jak i trybuny. Z lekkim opóźnieniem na scenę wyszedł support – Mini Mansions, który pomimo gromkiego aplauzu, nie spotkał się z aż tak ciepłym przyjęciem ze strony widzów czekających na kalifornijskie trio.
O 21:10 zgasły światła, a tłum dosłownie oszalał z radości. Nadszedł ten moment, w którym chłopcy mogą pokazać, na co ich stać. Pojawili się znani wszystkim Cubbie Fink, Mark Montius oraz towarzyszący im podczas trasy Sean Cimino i Isom Innis. Zaraz po nich na scenę wskoczył energiczny Mark Foster. Zabawa się zaczęła.


Show rozpoczęto ostatnio promowanym singlem – „Houdini“. W przeciwieństwie do teledysku, chłopcy uwolnili nieograniczoną ilość energii. Następny utwór „Miss You“ poruszył żeńską część publiczności. Trio nie musiało zachęcać fanów do śpiewania – wszyscy mogli się popisać znajomością tekstów pochodzących zarówno z debiutu, jak i tych bonusowych tracków. Muzycy nie ukrywali faktu, że są zachwyceni francuską stolicą, która zabytkami przyćmiewa to, co amerykańskie.
Jak bardzo chciałabym wytknąć jakikolwiek mankament przy wykonaniu piosenek, w przypadku sobotniego koncertu po prostu nie potrafię tego zrobić. Świetnie odegrano przeboje takie jak: „Call It What You Want“ czy „Don’t Stop (Colour On The Walls)“. W tej drugiej frontman kapeli dodał chwytliwy gitarowy riff, nadając całemu utworowi ciekawy charakter, którego wcześniej brakowało. Oprócz piosenek z „Torches“ odegrano na żywo urocze „Love“ czy „Broken Jaw“. Każdy pojedynczy instrument pełnił istotną rolę podczas widowiska i choć występ był dopracowany w każdym szczególe, chłopcom nie zabrakło spontaniczności. Warto także wspomnieć o porządnym nagłośnieniu i czarujących światłach.


Na bisie nie zabrakło chwytliwego „Helena Beat“, jednakże wszyscy z niecierpliwością czekali na wielki przebój grupy. „Pumped Up Kicks“ uświetniło cały koncert. Zgromadzeni zagłuszali śpiewem samego Marka Fostera, który w międzyczasie zszedł do publiczności. Chłopcy przedłużyli utwór, dodając dubstepowy remiks. Ludzie, pomimo gorąca oraz zmęczenia, wciąż z entuzjazmem tańczyli i śpiewali. Zespół rzucił ciepłym „Merci“, żegnając zachwyconych fanów.
„Godzinny set pełen magii i szaleństwa“ – tak mogłabym nazwać to, co przeżyłam piątego maja. Tak, jak reszta publiki, wyszłam zdyszana, jednak usatysfakcjonowana tym, co zobaczyłam. Foster The People odwalili kawał dobrej roboty. Pomimo niewielu lat doświadczenia, trio świetnie sobie radzi, udowadniając, że nie jest jedynie „grupką na 5 minut“. Niektórzy z Was zadawali sobie pytanie, czy warto przeznaczyć 110 złotych na usłyszenie „Pumped Up Kicks“. Odpowiedź brzmi nie. Warto jednak wydać je na posłuchanie całego „Torches“ na żywo oraz zobaczenie pięknych świateł przeplatanych z podrygami Marka Fostera.

Do zobaczenia 8 maja w Palladium!

PS: Posłuchajcie sobie w przyszłości Mini Mansions. O nich również kiedyś będzie głośno.

Miz

Piosenka dnia [07.05.2012]


Refren tego utworu po prostu pojawił się dziś w mojej głowie i nie opuścił jej przez cały dzień. Melancholia Interpolu zgrała mi się idealnie z dzisiejszą pogodą. To dość smutna piosenka o rutynie w związku i mężczyźnie próbującym go uratować. Kawałek pochodzi z wydanego w 2007 roku trzeciego albumu grupy „Our Love To Admire”.

Michał

Toy – Left Myself Behind / Clock Chime [2011] + Motoring [2012]

Wiele można zarzucić przemysłowi muzycznemu, jednak na pewno nie to, że cierpi na deficyt zespołów. Codziennie jesteśmy zasypywani nowymi nazwami, więc nietrudno przeciętnemu słuchaczowi pogubić się w tym wszystkim i znaleźć coś naprawdę interesującego. Nie lada wyzwanie mają również sami początkujący artyści. Jak się przebić, gdy konkurencja stale rośnie? Nie zapominajmy również o grupach, które pragną zdobyć rozgłos, zachowując wciąż miano alternatywnej kapeli. Poza tym, ile razy osoby z naszego otoczenia ukrywają swoje muzyczne odkrycia tylko po to, by czuć się undergroundowo? Jakkolwiek każdy z nas broniłby swoich ulubieńców deklarując, że „komercha ich nie dotyczy i grają tylko ambitną muzykę na niszowej scenie“ pamiętajmy, że każdy zespół marzy o szerokim gronie słuchaczy oraz o sławie w mniejszym lub większym stopniu. Jasne, że dany muzyk pragnie nieść przy tym swoje przesłanie. To wcale jednak nie oznacza, że jedno musi kłócić się z drugim.
Kontynuując temat zaistnienia w owym przemyśle, jak zawsze wiele zależy od szczęścia. Codziennie każdy czas dostrzega, jak grupy mające wielki potencjał oraz pomysł na siebie giną wśród innych grup z 200 odtworzeniami na last.fm. Trzeba się pokazać tak, by zaciekawić, ale nie przytłoczyć za pierwszym razem. Muzyczny biznes jest na tyle nieprzewidywalny, że po długim czasie działalności jedna piosenka stać się może drogą na szczyt, zostając przy tym przekleństwem. Mamy tu minimum doskonały przykład z Gotye, który działa już 11 lat, a dopiero za sprawą „Somedody That I Used To Know“ wywołał cały hype wokół swojej osoby.
Wszystkim dobrze znanym oraz sprawdzonym sposobem jest supportowanie już znanych kapel. Oczywiście, wielu fanów ignoruje nowe grupy, uważając ich występ za stratę czasu, jednak czasem możemy stać się świadkami czegoś naprawdę dużego. Czy pamiętacie czasy, gdy Enter Shikari rozgrzewało publikę przed Billy Talent i Linkin Park? Czy wierzycie, że kiedyś mało znani White Lies dawali koncert fanom Glasvegas? Nie wspominając o tegorocznym skoku brtyjskiego zespołu Tribes, który niedawno supportował Kaiser Chiefs w Polsce, a dziś NME uznaje „Baby“ za jeden z albumów roku.
Po tej wstępnej tyradzie przejdziemy do właściwego tematu – Toy – londyński zespół grający rock psychodeliczny, który wkrótce może dołączyć do wcześniej wspomnianych grup muzycznych, jeśli chodzi o rozgłos. Z twórczością Anglików można było się zapoznać przede wszystkim podczas jesiennej trasy koncertowej The Horrors. Już w 2011 kapela otrzymywała pochlebne recenzje od The Guardian, a w tym roku znaleźli się w zestawieniu „100 New Bands You Have to Hear” News Musical Express. Brzmieniowo porównywani są do swoich znajomych z trasy. Sam Rhys Webb mówi o Toy: „My favourite band for 2012”.
O tym, czy powyższe opinie uznamy za wiarygodne, przekonać się możemy słuchając singli, dających nam przedsmak debiutu Brytyjczyków planowany na nadchodzący wrzesień.
„Left Myself Behind” to prawie 8 minut krautrockowego grania przypominające bardziej żywiołową i nie aż tak dopracowaną wersję „Skying”. Brudny gitarowy riff przypomina przełom lat osiemdziesiątych/dziewięćdziesiątych, gdzie przeważały zespoły garażowe trzymające się z dala od całego medialnego zgiełku. Surowe, wręcz mroczne brzmienie piosenki ciekawi, a wokal Toma Dougalla hipnotyzuje. Muzycy swoim pierwszym singlem dają znać, że planują coś naprawdę interesującego. 
Z kolei przy „Clock Chime” mamy do czynienia ze spokojnym, nieco bajkowym utworem. Stanowi on mieszankę „I Only Think Of You“ The Horrors oraz „Only Shallow“ My Bloody Valentine. Tu każdy instrument ogrywa istotną rolę. W przeciwieństwie do poprzedniego singla, głos wokalisty wtapia się w tło, tworząc melancholijną całość. Przyjemna piosenka, w sam raz dla fanów shoegazowego brzmienia.
Tymi dwoma utworami, zespół zamknął 2011. W marcu tego roku londyńczycy znów o sobie przypomnieli, tym razem za sprawą psychodelicznego „Motoring“. Piosenka potwierdza, że muzycy mają do zaprezentowania coś naprawdę ciekawego. Nie jest to, co prawda, jakiś skok w ich karierze, ale singiel ten z pewnością stanowi ciekawą alternatywę dla słuchaczy przytłoczonych tym, co jest nachalnie promowane przez media. Utwór brzmi jak bardziej zmodernizowane lata osiemdziesiąte i daje nam powiew świeżości.
Słuchając twórczości Toy, można śmiało stwierdzić, że zespół zasługuje na uwagę. Chwytliwe, dopracowane piosenki na pewno zaprowadzą Brytyjczyków daleko. Jak na razie, muzycy żyją w cieniu grupy z Southend-on-Sea, jednak z czasem i oni namieszają w muzycznym świecie oraz to na ich koncerty ludzie będą wyczekiwać na całym świecie.

Miz

Piosenka dnia [04.05.2012]

Yann Tiersen - J'y suis jamais allé

Ha! Tym Was chyba zaskoczyłem, prawda? W końcu muzyka klasyczna nie zaszczyca często swoją obecnością themagicbeats.
Jednak u Tiersena ta „charakterystyczna” oprawa muzyki klasycznej znika. Nie ma tutaj całej orkiestry, nie ma muzyków w idealnie skrojonych garniturach. Jest tylko czterdziestokilkuletni, nonszalancko ubrany wirtuoz ze swoim zespołem, który tworzy muzykę cudowną, lekką a jednocześnie przejmującą, rodzącą się w oparach (nieodłącznego u Tiersena) dymu papierosowego.
I w sumie mogłem wybrać ze trzydzieści różnych utworów Francuza, a o każdym mógłbym napisać to samo – w kilku minutach potrafi umieścić on setki różnych, często skrajnych emocji. Jednak to  J'y Suis Jamais Allé zostało moją piosenką dnia – z powodu umieszczenia jej na soundtracku Amelii, co było moim pierwszym kontaktem z muzyką Yanna Tiersena. Jest też chyba najbardziej znanym motywem, który doczekał się kilku naprawdę udanych remixów (jak na przykład ten!). Pewnie dlatego mam do niej gigantyczny sentyment. No i są cudowne, proste, odkryte uczucia – strach, niepewność, zaskoczenie ale też radość i (przynajmniej moim skromnym zdaniem) miłość. To wszystko (i pewnie o wiele, wiele więcej!) w minucie i trzydziestu sześciu sekundach. I żeby nie było, że muzyka tego geniusza to tylko czyste emocje – połączenie skrzypiec, dzwonków, katarynki i ulubionego instrumentu muzyka – akordeonu brzmi po prostu cudownie, magicznie.
I tak jakby na te kilka chwil nasze życie staje się piękniejsze.

Kogucik

Piosenka dnia [03.05.2012]


Z albumu "The Fall". Tak, tego nagrywanego przez Gorillaz w całości na iPadzie, w wolnym czasie, trochę z nudów, podczas trasy koncertowej. Chociaż moją ulubioną płytą w dorobku Gorillaz na zawsze pozostanie "Damon Days", z którą łączy mnie bardzo duży sentyment, doceniam ich chyba już ostatnie w karierze dzieło. Szczególnie często wracam do "Amarillo", piosenki spokojnej i pięknej, wzniosłej i bardzo skromnej zarazem.

Kasia

Actress - R.I.P [2012]

Na kolejny, trzeci już album Darrena Cunningham'a, ukrywającego się pod pseudonimem Actress czekali wszyscy, których w jakiś sposób rusza poszukująca elektronika z tanecznym posmakiem. Actress to trochę casus Buriala — obaj chowają się za swoją muzyką, obaj nagrali albumy, dzięki którym zyskali uznanie krytyki (dla Buriala był to "Untrue", dla Actressa "Splazsh") oraz obaj często są ze sobą porównywani. Co prawda poruszają się w nieco innej estetyce, jednak zatopione dźwięki, zamglona atmosfera i wycieczki w stronę 2stepu czy techno na pewno łączą obu producentów. Wracając do Actress, trzeba zaznaczyć, że na dwóch pozostałych albumach, czyli na wspomnianym już "Splazsh" i na debiutanckim "Hazyville" w zasadzie wszystko podporządkowane było rytmowi. Czasem dźwięki przypominały wizjonerski micro-house Jana Jelinka, innym razem Actress brzmiał jak Akufen ze zdartej, przegrywanej kasety. Tymczasem na "R.I.P" obserwujemy rozszerzenie palety muzycznych inspiracji. Całość jawi się jako przeprogramowana machina, w której umierają ostatnie żywe tkanki. Bo w zamierzeniu o tym jest ten album, o śmierci.
Cały esej "R.I.P" dzieli się na piętnaście rozdziałów. "Album rozpoczyna się od tytułowego utworu, krótkiego requiem dla śmierci, które poprzedza przeniesienie się w pozbawione rytmu medytacje" — można było przeczytać w zapowiedziach krążka. Wynika z tego, że aspekt kontemplacji i eschatologiczny rozważań jest zdecydowanie na pierwszym planie. A gdybyśmy nieco oderwali się od kontekstu i skupili się tylko na samej muzyce? Od razu zauważamy, że więcej tu eksperymentalnej elektroniki. Nie pojawiają się właściwie masywne beaty znane z wcześniejszych płyt, a całość, mimo beznamiętnego klimatu, oscyluje gdzieś wokół rytualnego słuchowiska. Repetycje fraz, zbudowanych z zamazanych i chropowatych faktur uzupełniają dźwięki imitujące wodę, żywe instrumenty w postaci skrzypiec lub pianina, niepokojące strzępki wokalnych sampli czy wreszcie bezduszne szmery elektronicznej aparatury dotkniętej awarią. Cunningham robi zatem lekki ukłon w stronę awangardowej elektroniki, stąd też "R.I.P" to płyta, która sprawdzi się jedynie wtedy, gdy zabierzemy się za jej słuchanie w skupieniu. Wskazane są również słuchawki, bo tylko w ten sposób będziemy w stanie wychwycić wszystkie detale.
Pamiętajmy jednak, że jest to album z muzyką techno. Co prawda jest przefiltrowane przez wiele różnych komponentów, lecz to wciąż jest muzyka techniczna. Z mojego punktu widzenia jest to najlepszy album Brytyjczyka, ale nie jest on pozbawiony skaz. Bo gdy odsuniemy na moment całą tę mitologizację i otoczkę wokół głębokich rozważań, pozostanie nam eksperymentalna magma z tanecznym zacięciem. I tak naprawdę nie ma w tym niczego nowatorskiego (znamy przecież label Warp). W dodatku nie wszystkie fragmenty mnie przekonują, niektóre są zwyczajnie trochę nużące. Dlatego "R.I.P" nie jest tak wybitnym i genialnym dziełem jak chcieliby niektórzy. Jednak trzeba uczciwie przyznać, że nowy materiał Actress nie zawodzi, bo jest to świetnie zrealizowana muzyka i na pewno jedna z najciekawszych tegorocznych pozycji z kręgu eksperymentalnej elektroniki, podszytej technicznym rytmem. Nie przesadzajmy jednak z kanonizowaniem.

Tomek

Piosenka dnia [02.05.2012]


Muzyka Florence + the Machine szalenie uzależnia. I jestem przekonana, że „Breath of Life” świetnie wkomponuje się w klimat „Królewny Śnieżki i Łowcy” swoją podniosłością, patetycznością, czyli cechami, które nie od dzisiaj są bliskie grupie. 
Kompozycja zawiera tak bardzo uwielbiane przeze mnie w muzyce Flo + Machine donośne bębny (niczym w „Drumming Song”), chór, wraz z różnorakimi instrumentami i jeszcze mocniejszym, głęboko przeszywającym głosem Welch. Perła, jakich mało, bo nie każdy utwór wprawia mnie przy pierwszych dźwiękach w osłupienie i gęsią skórkę - from my heart down to my legs.

Dominika

the magic heats #1
















Pierwsza część naszych ulubionych, letnich piosenek. 

Neon Indian - Polish Girl
"No jakże może podobać mi się piosenka, którą pierwszy raz słyszę?" Myślę, że inżynier Mamoń zmieniłby zdanie, gdyby usłyszał tę piosenkę o polskiej dziewczynie (za to oczywiście dodatkowe propsy). Jestem bezradny wobec tak radosnego i beztroskiego motywu, jakim raczy mnie Alan Palomo. Trzeba uczciwie przyznać, że właściwie cały repertuar Neon Indian świetnie sprawdza się, gdy za oknem świeci słońce i temperatura jest wysoka. Ale "PG" - chwytliwość tego kawałka wręcz poraża i zostaje na dłuuuuuuugo w pamięci. Mimo że utwór jest jeszcze 'młody', to na luzie wpisuje się do kanonu letnich hitów. Dlatego "Polish Girl" = "Summertime". (Tomek)

Gdy tylko dyrektorzy wypowiadają magiczne słowa: „Dziękujemy! Życzymy udanych wakacji!“ dziesiątki tysięcy uczniów z radością wybiega ze szkół czując odzyskaną wolność. Zaczyna się wspaniały czas w postaci dwóch beztroskich miesięcy. Każdy stawia sobie plany, cele bądź zwyczajnie zamierza pójść na żywioł. Pierwszy singiel pochodzący drugiego albumu Brytyjczyków jest istną kwintesencją uczuć towarzyszących nam podczas tego letniego okresu. Co prawda, główny sampel pochodzi od piosenki „Albondigas“ autorstwa Badonday, ale chłopcy z Hertfordshire dali w nim coś „swojego“ czyniąc utwór świeżym i ciekawym. Głos Eda Macfarlane w połączeniu z różnorodnymi elektronicznymi dźwiękami tworzą świetną całość. Żywiołowość utworu sprawia, że aż pragnie się biec po świecie w słuchawkach na uszach, krzycząc: „I’ll live!“. (Miz)

Czas na szamański taniec!
Wyobraźcie sobie, że jesteśmy w małej, afrykańskiej wiosce. Na wprost nas stoi starszy, ciemnoskóry mężczyzna o bystrych oczach, we włosy powtykane ma kolorowe pióra. Jego strój jest zrobiony ze skóry. Ma problemy z nawiązaniem więzi i dogadniem się z bogami, więc to my musimy pomóc mu wywołać deszcz, bo nasza biedna wioska cierpi suszę. Na początku czujemy się trochę dziwnie, ale gdy grupa afrykańskich mężczyzn zaczyna przygrywać nam na swoich bębenkach, podążamy w dzikim tańcu za szamanem. Nasze stopy nie chcą się zatrzymać. Wirujemy. 
Okej, może Yeasayer wcale nie są szamanami, ani nie wywodzą się z Afryki, co nie zmienia faktu, że takie klimaty są im bliskie. Grupa bardzo ciekawa i na swój sposób unikatowa. Yeasayer mają szeroki wachlarz inspiracji, są kreatywni oraz posiadają sposób na siebie. W nagraniach z koncertów widać, że zupełnie oddają się muzyce. I to się w nich ceni. (Kasia)

Live fast and die young, live fast and die young… co jak co, ale ten kawałek jak żaden inny oddaje klimat wakacji. Zarówno za sprawą tekstu, jak i melodii. Niezła robota ze sporą dozą swobody od MGMT z ich debiutanckiego albumu. (Dominika)

Kiedy dowiedziałam się o stworzeniu cyklu letnich piosenek, pierwszy utwór, który przyszedł mi do głowy był właśnie „Norway“. Singiel ten został wypuszczony w grudniu 2009 roku, i już wtedy słuchacz mógł przenieść się do domku plażowego, zapomnieć o wszystkim. Spokojny riff, bębny, kojący głos Alexa Scally oraz charujący chórek Victorii Legrand – wszystko to sprawia, że lato czuje się cały rok, a to, co nas martwi, przestaje mieć znaczenie. Nie można po tej piosence się nie uśmiechnąć. Duet z Baltimore udowodnił nią po raz kolejny, że piękno tkwi w prostocie. (Miz)

Gdy po raz pierwszy usłyszałem najnowszy wtedy singiel Coldplay, przez jakieś dziesięć minut byłem w szoku. Co? Coldplay nagrał coś tak odbiegającego od swojego stylu? Pełnego elektroniki? Odpaliłem teledysk drugi raz, lecz szok się nie zmniejszył. Nadal byłem zawiedziony.
Teraz kiedy patrzę na to z perspektywy czasu, ten szok był niepotrzebny – tekst piosenki wcale nie był taki „pusty” i bez przesłania, tylko wyrwany z kontekstu (cała płyta Mylo Xyloto stanowi lirycznie całość), a muzyka – toż to czysta eksplozja radości! Tyle pozytywnej energii skierowanej tylko ku niesieniu uśmiechu nie było w żadnej piosence zespołu słynącego z grania smutnej, pod pewnym względem ciężkiej muzyki. (Kogucik)

Oni musieli się pojawić. Nie ma innej opcji. Tylko jaki kawałek? Katalog Beach Boys to istna kopalnia plażowych i słonecznych hymnów. Z jakiej płyty? Przecież są chociażby (patrząc tylko po tytułach) "All Summer Long", "Summer Days...", "Sunflower", a na każdym z nich mnóstwo kandydatów. Padło jednak na album "Friends", który również jest wybornym, letnim soundtrackiem, a "Busy Doin' Nothin'" to już w ogóle kwintesencja wakacyjnego lenistwa. Nic tylko rozłożyć się wygodnie na leżaku i rozkoszować się tą błogą siestą. (Tomek)

"Ricky" oparte jest na genialnym, rajskim motywie. Gdy tylko się zaczyna, ja przenoszę się do lepszego świata, w którym na ulicach rosną palmy. Poza tym, ten utwór Uffie jak żaden inny emanuje pewnością siebie, a wakacje są właśnie stworzone do bycia odważnym troszeczkę bardziej, niż jest się zazwyczaj. Dajcie się ponieść lekkiej zmysłowości, która zaczyna unosić się w powietrzu dzięki tej piosence i poczujcie wakacje w pełni. (Natalia)

Z tego utworu płynie spokój, takie ciepło. Wolne, relaksujące tempo, Graham Coxon na wokalu, w refrenie wspomagany przez Albarna, do tego inteligentnie wpasowane, nie psujące wrażenia harmonii, drobne wstawki na gitarze elektrycznej. Gdybym robiła listę dziesięciu najlepszych utworów Blur, ta piosenka miałaby gwarantowane miejsce na liście. A w kategorii "najlepsze do słuchania na letnie, sielankowe wieczory, siedząc na werandzie i pijąc kawę/mleko" jest nawet zwycięzcą.
PS: Kto nie widział, niech obejrzy sobie świetny klip. (Kasia)

Warpaint – Undertow
Kolejna piosenka z „tych spokojnych“. Jednak właśnie takie jest lato – pełne ciepła, radości, marzeń. Wiedzą o tym dziewczyny z Los Angeles, które swoją twórczością rozweseliłyby niejednego malkontentka. W utworze tym wszystko dopięto na ostatni guzik, jednak bez wątpienia najbardziej urzekającym w singlu są gitarowe riffy oraz głos Emily Kokal. Przez 6 minut „Undertow“ przenosi nas w magiczne miejsce, w którym delikatnie nucimy tę uroczą melodię, a piękny wers: „Nobody ever has to find out what’s in my mind tonight” przewija się w naszych myślach na długo. (Miz)

To była pierwsza piosenka o której pomyślałem, gdy została ogłoszona ta akcja – troszkę leniwa, troszkę zawadiacka (jeśli można powiedzieć tak o piosence!), dodatkowo – wakacyjny teledysk! Umuzykalniony kelner stworzył chyba nieśmiertelny wakacyjny hit – zresztą, posłuchajcie sami! Idealny utwór na letni chillout. (Kogucik)

Mija już dwadzieścia lat od premiery tej piosenki, podczas gdy ona jest jakby zawieszona w czasie, wciąż tak samo świeża.
Gdy "Friday I'm In Love" zadebiutowało w radiowych stacjach zjednajując The Cure ogromną grupę fanów, mnie jeszcze nie było na świecie. Bawili się do niej moi rodzice. Dziś, z podobnym do nich entuzjazmem słucham jej ja. Czas nie zabrał piosence ani odrobiny uroku, ani odrobiny optymizmu. 
Moja prywatna terapia na doła, a także utwór z którym świętuje nadejście każdego piątku oraz pojawienie się pierwszych promieni słońca. (Kasia)

Słoneczny nastrój w tym utworze buduje gitarowy motyw z początku wyjęty niczym z surferskiego filmu, rozmarzone chórki i wokalista leniwie wyśpiewujący kolejne wersy. Cała twórczość Howler przepełniona jest letnim klimatem. Back Of Your Neck to świetny soundtrack do beztroskich scen na plaży kiedy nie liczy się nic więcej oprócz morza, piasku i słońca(Michał)

Mimo wszystko ta dosyć smutna piosenka skojarzyła mi się z latem – cudowny, delikatny wokal Sheerana w połączeniu z akustyczną gitarą buduje taki dosyć zamknięty klimat, doskonały na późnowieczorne letnie przemyślenia. (Kogucik)

"I, I'm opening my eyes / To find / Sun in my morning..." Sarah Cracknell wraz z zespołem mruga do Beach Boysów po raz kolejny (tytuł drugiego longplaya nawiązuje do "Carl And The Passions", a ostatnio SE nagrali cover "Wouldn't It Be Nice"). Pławiąca się w cudownych, wokalnych harmoniach perełka zawsze mnie rozczula. Ta sielska atmosfera, która wylewa się z głośników jest tak czarująca, że marzę o tym, aby ranek trwał przez cały dzień. A dzięki "SIMM" marzenia czasem się spełniają. (Tomek)

“Come Around Sundown” to w ogóle taka słoneczna, wakacyjna płyta, przepełniona chilloutowymi, odprężającymi dźwiękami połączonymi z hipnotyzującym wokalem Caleba. To łączy się w cudowną całość i sprawia, że mam ochotę usiąść, podziwiać piękno zachodzącego letniego słońca przy dźwiękach „Back Down South”, kompozycji będącej kwintesencją klimatu obecnego na całym albumie Kingsów. (Dominika)

To zespół, który większości kojarzy się pewnie z dość melancholijną odmianą muzyki elektronicznej. W ich dorobku znalazła się jednak tak nieskrępowana, pełna radości piosenka - parę minut czystej zabawy, do której nie wypada sobie nie potańczyć, rzucając uśmiechami na prawo i lewo. Czysta radość z muzyki.  (Natalia)

Na początku miałam duży problem z twórczością tego zespołu. Poznałam ich dzięki "Blue Monday", którego mocne, surowe brzmienie lat '80 trochę mnie... odstraszyło. Dopiero po pewnym czasie zaczyłam odkrywać w utworach New Order małe perełki. Jedną z nich jest właśnie "Crystal". Początek zwiastuje coś w okołoelektronicznych klimatach, jednakże już chwilę później wchodzi perkusja, a na piedestał wysuwa się typowo gitarowe granie. "We're like crystal". W refrenie znowu słyszymy słabe echo elektroniki, przerwane w pewnym momencie wyraźną linią basu. Potem dowiedziałam się, że mieszanie dwóch różnych stylów do specjalność New Order. 
Pewnie zastanawiacie się, co "Crystal" ma do lata? Myślę, że to dobry utwór na rozpoczęcie wakacji lub rozkręcenie plażowej imprezy. Kojarzy się ze słońcem, dobrą zabawą. Albo, jak w mojej konkretnej wizji, którą kierowałam się wybierając tą piosenkę: z jazdą samochodem bez dachu po autostradzie w czasie największych upałów. (Kasia)

Dobrze pamiętam, jak w lecie 2007 usłyszałem ten prosty, miażdżący i wyrywający z butów motyw. To tej pory działa jak uderzenie potężnego młota, albo jak kubek mocnej, czarnej kawy! Jak dla mnie, jeden z najbardziej chwytliwych momentów ostatniej dekady, którego nie można zapomnieć. Nic więcej nie napiszę, sprawdźcie sami "o co cho.?".  (Tomek)

Chyba tylko czysty sentyment nie pozwala mi zapomnieć o My Chemical Romance i ich starej-nowej płycie, wydanej w 2010 roku, na której chłopcy zawarli ogrom buntu, szaleństwa, hałasu i – przede wszystkim – dobrej zabawy. A więc, Killjoysi – „drugs, gimme drugs, love, gimme love, gimme more, more, shup up and sing it with me!”, bądźmy myślami tysiące kilometrów od szkoły, zmierzając ku upragnionym wakacjom. (Dominika)

The Kooks. Taki tam ugładzony, ugrzeczniony, bardzo prosty pop. Żadna wyższa sztuka. Z drugiej strony to właśnie piosenki tego typu najbardziej wpadają w ucho i stają się idealnym soundtrackiem dla nadchodzącej wiosny. Z chwytliwym refrenem oraz szczęściem i spokojem tryskającym ze zwrotek. "I wanna make you happy/I wanna make you feel alive" śpiewa ze swoim słodkim akcentem Luke Pitchard. Ja już czuje się szczęśliwa, a Wy? (Kasia)

"Sorta like a dream? No, better".
Taki celny mini-dialog dzieciaków z telewizyjnej wersji "Pięknej i bestii" rozpoczyna ten uroczy, leciutki obłoczek. Jest on jak powiew ciepłego zefiru, unoszącego się nad kaskadami morskich fal i rozgrzaną plażą, położoną gdzieś na Balearach. Kojące ciepło jest obecne w każdym elemencie tej rozmarzonej, impresjonistycznej układanki. Właśnie gdy nadchodzi letnia aura, wtedy ten znaleziony na brzegu, nasycony promieniami słońca bursztyn nabiera właściwego kolorytu. (Tomek)

Choć ‘Born To Die’ ujrzało światło dzienne w najbardziej chłodnym okresie w roku, klimat albumu nieco ucieka do ciepłych, słonecznych dni – między innymi za sprawą „Summertime Sadness”. I, co ciekawe, to jeden z niewielu wakacyjnych kawałków, który mówi o smutku. Może i dlatego tak bardzo przypadł mi do gustu – jest inny niż pozostałe i wprowadza w niesamowity, melancholijny nastrój. (Dominika)

Koncert Kamp! zainaugurował moje poważne życie festiwalowe, a ich "Breaking Ghost's Heart" od trzech lat towarzyszy mi latem. Tekst piosenki, który można poddać szerokiej interpretacji idealnie współgra z innowacyjną jak na polskie warunki muzyką - dojrzałą elektroniką, która zawiera w sobie malutką dawkę smutku, jednak do całości zdecydowanie można sobie poskakać. Oby (wreszcie!) wydali album. Jak najszybciej. (Natalia)

Szczerze, z debiutanckiego albumu Grouplove nie pamiętam już nic oprócz dwóch utworów. Pierwszy z nich to chwytliwy singiel „Colours”, a drugi to właśnie „Spun”. To taka energetyczna indie pioseneczka utrzymana szybkim tempie z chwytliwą melodią i uroczym dialogiem między wokalistami w refrenie. Żadna wielka sztuka, ale przyjemnie się tego słucha. (Michał)

Patrząc na moje poprzednie typy, można by stwierdzić, że letni okres to tylko leżenie na plaży i oddanie się nicnierobieniu. Utwór pochodzący z „Merriweather Post Pavilion“ jest tego kompletnym zaprzeczeniem. Należałoby rzec, że stanowi on hymn szaleństwa, beztroski i przygody. Elektroniczne brzmienie porywa nas do tańca, a charakterystyczny dla Animal Collective wokal budzi nasze wewnętrzne dziecko. Prosty, wręcz infantylny tekst idealnie obrazuje wakacje.„You’re not gonna get tired“ - śpiewa Avey Tare, gdzie później mamrocze: „When the sun goes down, we’ll go out again”. (Miz)