The Strokes - One Way Trigger [2013]

Mam bardzo dużo ulubionych zespołów. Cieszę się, gdy wydają nowe single i nowe płyty. Myślę, że może kiedyś zobaczę je na żywo. Słucham ich w domu lub jadąc autobusem i uśmiecham się, kiedy słyszę, że ktoś o nich mówi, lub jakiś muzyczny portal o nich pisze. Jednak z tej grupy ulubionych zespołów, jest tylko kilka takich, które działają na mnie w pewien specyficzny sposób. Które mnie inspirują, które sprawiają, że słuchając ich dzieł naprawdę mam gęsią skórkę albo łzy w oczach. To są grupy, które w pewnym sensie są częścią mnie, do których mam zupełnie emocjonalny stosunek, chociaż pewnie nie wszyscy tak mają i nie wszyscy zrozumieją. Myślę jednak, że każda osoba kochająca muzykę, odczuwa to "coś" w podobny sposób, co ja. Jednym z takich zespołów z mojej najściślejszej czołówki (a mogłabym je policzyć na palcach u jednej ręki) są The Strokes. Ile godzin poświęconych na ich słuchaniu! Ile godzin poświęconych na czytanie wywiadów! Dlatego, gdy zobaczyłam, że wydali nowy singiel... Poniżej zamieszczę dość spontaniczny kolaż, swoistą relację wszystkich moich odczuć, towarzyszących mi podczas przesłuchiwania "One Way Trigger".   Okeeej, no więc siadam wygodnie, oto wielka chwila, wyczuwam moją nową ulubioną piosenkę. Jestem taka szczęśliwa! Szczęśliwa, szczęśliwa, szczęśliwa. I uwaga, puszczam... Zaczyna się trochę upiornie. Takie Italie disco. Rany, co to? Jezu, kto to śpiewa?! Julian? Takim niby-falsetem? Hahahahaha. Julian Casablancas śpiewa falsetem. Hahahahaha. Gościu od zabójczego "Juicebox" śpiewa falsetem, na tle jakiś tandetnych synthów. Dobra, wiedziałam, że utwór może być utrzymany w klimacie ostatniej płyty "Angles", ale trzeba przyznać, że "Angles" miało swoje dobre momenty! Było niezłym szokiem, po tym, do czego The Strokes przyzwyczaili nas wcześniej, ale wciąż miało kilka chwytliwych fragmentów, jak na przykład "Taken For A Fool" albo "Under Cover Of Darkness". A teraz muzyka prawie jak z Super Mario Bros i niewiadomo nawet, czy to Casablancas. Czekam, aż się wydrze w refrenie i powiem "och, tak to on!". Nic takiego się nie dzieje. Chłopaki, to już przestało być zabawne. No hej, błagam. O, skromny pre-chorus przynajmniej wpada w ucho (You ask me to stay / But there's a milion reasons to leave). Ale refren jest straszny, wręcz koszmarny. Wreszcie jest solo! Uwielbiam wasze solówki! A potem Julian przestaje wyć i zaczyna śpiewać swoim dobrze znanym, mrukliwym głosem (uff). Jednak falsetto spodobało mu się chyba za bardzo i chwilę później znowu wspina się na wyżyny swojej skali. Nie widzi, że mnie zabija. Parafrazując tytuł pierwszej płyty - Is This It? Naprawdę? Na to stać twórców takich pereł jak "Take It or Leave It" albo "You Only Live Once" (czy też ślicznego demo tego utworu "I'll Try Anything Once")?. Zapomnieli o "Last Nite", "Heart in a Cage", "New York City Cops" i "Reptilia"?   Może zniszczyły mnie oczekiwania, sentyment do grupy i to uwielbienie. Całe pokłady uwielbienia. Ogromnie cieszę się, że w tym roku mają wydać nowy album, ale zdecydowanie wolę, kiedy grają rocka! Więcej gitar, więcej hałasu, więcej duszy. Chciałabym znowu słuchać The Strokes i widzieć gęsią skórkę na moich rękach. Puszczać ich kawałki najgłośniej jak się da i wykrzykiwać refreny z Julianem. Nie rozumiem, dlaczego zespół będący pionierem muzyki indie rockowej, nagle skręcił w stronę electro-popu. Przecież to nie tak, że zapomnieli, jak się pisze dobre kawałki. W 2011 Casablancas nagrał utwór "I Like the Night" do reklamy perfum. Ledwie trzydzieści sekund, całość miała się ukazać później, a jednocześnie te trzydzieści sekund miażdżyło cały jego wcześniej wydany solowy album. Więc to nie jest tak, że nie pamiętają, że zapomnieli. No więc nie chcą? Fakt, po części mogę zgodzić się z tą częścią fanów The Strokes, która broni ich, mówiąc, że dorośli, że ich muzyka musiała wyewoluować. Ale "One Way Trigger" jest pozbawione dobrego smaku i rozczarowujące.  
Nie wiem, co mogę dodać. Smutek. Będę czekała na nową płytę. Oby prezentowała lepszy poziom niż najnowszy kawałek. 

Kasia

A$AP Rocky - LongLiveA$AP [2013]


Pętla się zaciska, mamy końcówkę stycznia i znowu trzeba zacząć ściemniać, że muzyka ma się dobrze i tak dalej. Kilka ciekawych i godnych uwagi płyt już się pojawiło i coś trzeba z nimi zrobić. Choćby taki krążek A$AP Rocky’ego. Nie wyrobił się ziom w poprzednim roku, wolał jeszcze trochę podłubać przy całości, pewnie do końca walczył o featuringi i inne tego typu bzdury. No ale jest wreszcie pełnoprawny debiut LongLiveA$AP, no i teraz pytanie zasadnicze: czy w 2013 roku hegemonia hip-hopu i czarnej muzyki będzie nadal trwać (w zeszłym roku działo się tak przede wszystkim za sprawą Franka Ocean’a i Kendricka Lamara), czy jednak świat „nie pójdzie tą drogą” i zechcę odpocząć od rapsów?
Stawiam dużą kasę na to, że A$AP jest za opcją numer jeden, a jakże. Gość się napocił, namęczył i napracował i to wcale nie na darmo przecież. I jestem nawet skłonny się z nim zgodzić, i to nawet po usłyszeniu dwóch singli. Ba, nawet jego wcześniejszy mixtape LiveLoveA$AP (zawsze mylą mi się te tytuły, przyznam, że musiałem spojrzeć w Internet, żeby nie skusić) pokazywał, że rośnie nam całkiem mocny zawodnik w rap-grze. Zresztą ostatnio wielu tak zaczyna, choćby wspomniani Frank i Kendrck, a jest jeszcze Tyler i Joey Bada$$. Ale wracając do tych dwóch tracków: „Goldie”, pociągnięty na beacie Hit-Boya, wyjętym jakby z jakieś czeskiej bajki z lat 80-tych, w połączeniu z kozackim nawijkami i z dość zabawnym w sumie refrenem, jak najbardziej trafia w punkt. Ale tytułowy utwór to dopiero mocna rzecz. A$AP nawija pod paranoiczny, trochę chory podkład, aż w pewnym momencie zaczyna nucić: „Who said you can’t live forever lied / Of course, I’m living forever I’ll”. Po usłyszeniu tego pomyślałem sobie: „o fajnie, Bradford Cox na featuringu, tego się nie spodziewałem”. Ale nic z tych rzeczy, to po prostu raper wszedł w jego skórę. Oczywiście zaraz potem znowu pojawią się wcześniejszy beat i nastrój grozy powraca. Wariatkowo oraz eteryczna balladowość w jednym kawałku? Czemu nie, dla mnie taka korelacja to całkiem niezły „horror szoł”.
A to dopiero dwa pierwsze utwory na płycie. Musicie wiedzieć, że na LongLiveA$AP jest jeszcze tyle atrakcji, że głowa mała. Są dwa kawałki wysmażone przez Clamsa Cassino. Impresja „LVL” to kwintesencja jego stylu — umiejętnie zapętlone, minimalistyczne obłoki, z mocnymi werblami, na których z powodzeniem śmiga A$AP. No i ta wokalna koda rzeczywiście piękna. Drugi podkład Clamsa, „Hell” z gościnnym udziałem Santigold jest już mniej klimatyczny, ale i również na propsie. Z kolei w „Fuckin’ Problems” mamy całą plejadę zawodników rap światka: jest 2 Chainz, Drake i Kendrick, którego wywołuję już trzeci raz. Po takiej gościnie spodziewałem się czegoś grubego, a dostałem tylko parę niezłych linijek na niezłym beacie. No i jeszcze muszę wspomnieć o „Wild For The Night” wyprodukowanym przez, ha, Skrillexa. No serio, sprawdźcie se w książeczce. Spodziewałem się chały i w ogóle, ale tragedii nie ma, lekko dubowy vibe, zestawiony z niekoniecznie tandetnym syntezatorowym motywem może nie powala, ale jest ok. Pezet na pewno się jara.
Tak więc mało jest kiepskich tracków jeśli w ogóle. „1 Train” z kolejnym desantem raperów (m.in. Joey Bada$$, Big K.R.I.T., czy Charlie Brown) na klasycznym bicie od Hit-Boya przecież świetny, banger w duchu future-r’n’b „Fashion Killa”, w którym palce maczali The-Dream i Tricky Steawart też spoko, nawet wyjęty z konsolety Danger Mouse’a, trochę dołujący „Phoenix” (przy okazji, nowy album francuskiej kapelki Phoenix, czyli Bankrupt, ukazuje się ponoć w kwietniu, będzie się działo) wydaje się bardzo udanym kawałkiem. Wszystko to świadczy o mocy i sile LongLiveA$AP. Jasne, to może nie jest ten kaliber co Take Care Drake’a czy g.o.o.d. kid, m.A.A.d. city, ech, Kendricka, i teksty u Rocky’ego nie odgrywają jakiejś wielkiej roli (owszem, fajnie sobie je poczytać, ale rozkminy typu „life’s a bitch”, powracanie do dzieciństwa czy rymowanie o problemach z dziewuchami tudzież policją czy dragami to żadne nowum, po prostu muszą się pojawić), jednak A$AP nagrał świetnego longplaya. Obyśmy tylko o nim nie zapomnieli, gdy nadejdzie czas podsumować, ale na razie pieprzyć to, bo przecież mamy dopiero końcówkę stycznia, i na razie skupiamy się na ściemnianiu o tym, że wciąż nagrywa się jeszcze dobrą muzykę.

Tomek

OFF - pierwsze uderzenie

Za oknem mróz aż strach, więc czas aby trochę podgrzać atmosferę w Waszych domach. Każdy już wie, że najbardziej niezalowy festiwal w Polsce ogłosił pierwszych wykonawców. Tak jest drogi czytelniku, chodzi o Off Festival, którego kolejna edycja odbędzie się już 1 sierpnia roku obecnego, a zakończy 4 sierpnia tegoż samego roku, co chyba wydaje się logiczne, prawda? Ale dosyć tych sarkastycznych i nie śmieszących nikogo (nawet sam piszący te słowa wcale się nie uśmiecha) żartów (tak przy okazji, bo nie udało się tego wcisnąć w poprzednim zdaniu, impreza jak zwykle odbywać się będzie w Katowicach i jak zwykle w Dolinie Trzech Stawów) (jej ale się porobiło zbędnych nawiasów, a można to było ładnie napisać w jednym pięknym, przejrzystym zdaniu… może za rok się postaram). Pora przypomnieć Wam, bo i tak już wszyscy wiecie, że na Off Festivalu zobaczymy na pewno ostrych rockmanów z Merchandise, jeszcze ostrzejszych rockmanów z Metz, elektroniczną Laurel Halo, barda Jensa Lekmana and last but not least marzycieli z DEERHUNTERA. Ale, ale, założę się, że od takich opisów wykonawców, znanych choćby z dużych portali, niekoniecznie związanych z muzyką, na bank robi się Wam niedobrze i mdli Was. Więc postanowiliśmy na themagicbeats.pl pójść trochę dalej i nieco przybliżyć wam całą piątkę wykonawców. Tak jest, dobrze przeczytaliście, całą piątkę! Kończąc już ten nieodznaczający się inteligencją i humorem tekst, przejdźmy wreszcie do tych opisów, tak będzie lepiej i dla mnie i dla Was. Uff. A więc:
Merchindise: w tej chwili to tylko dwóch gości pochodzących z Tampy z Kalifornii: Carson Cox i David Vassalotti. Oboje grają na wszystkich instrumentach: na basie, perce, gitarach itd. Co to w ogóle za band? Co grają? Coś na przecięciu post-punka i shoegaze’u. Za bardzo nie ma się co rozwodzić, posłuchajcie sobie najlepiej ich zeszłorocznego LP Children Of Desire i w zasadzie wszystko jasne.
Metz: o tych gościach było już trochę głośniej, bo i lubią sobie głośniej pograć. Czyli coś z noise-rocka się u nich znajdzie, coś z hałaśliwego punka i coś z Indie-rockowej materii. Jeśli chcecie posłuchać, to sięgajcie po zeszłoroczny (znowu) album zatytułowany jakże misternie, bo Metz. Na żywo powinno być chyba całkiem kozacko.
Laurel Halo: czas na trochę pogiętych, trochę nieoczywistych i eksperymentalnych, ale jakże ciekawych elektronicznych beatów na Offie. Laurel właściwie wyrobiła sobie już markę swoimi albumami (choćby w zeszłym roku jej płyta Quarantine zwyciężyła w podsumowaniu magazynu The Wire, a tam byle kto nie wygrywa), więc nie musi się o nic obawiać. Zachęcam do zobaczenia, jak poradzi sobie na żywca.
Jens Lekman: szczerze mówiąc na koncert tego gościa liczę najbardziej. Szwedzki songwriter już od kilku lat nagrywa świetne piosenki z inteligentnymi, proszę ja Was, tekstami. Fajne, że Rojek wreszcie po niego sięga, bo myślałem, że się nie doczekam. Co posłuchać, żeby trochę ogarnąć? Najlepiej wszystkie albumy (ostatniemu, czyli zeszłorocznemu [to słowo wraca jak bumerang] albumowi I Know What Love Isn’t przyglądałem się tu) i większość epek (na przykład An Argument With Myself jest dość nowa i baaardzo spoko). Trzeba zobaczyć, jeśli się już wpadnie do Katowic.
Deerhunter: a ci goście to już w zasadzie instytucja niezalowego grania. Czego oni już nie robili? Był i krautrock, był shoegaze, były piękne, oniryczne kołysanki, otulone w marzycielskie, gitarowe futerko, były flirty z łagodną elektroniką… Mówiąc prościej koniecznie trzeba ich zobaczyć zanim się nie rozmyślą. Płytki? Tak samo jak w przypadku Lekmana, trzeba posłuchać najlepiej wszystkich. A tym którzy nie znają bandu Bradforda Coxa trzeba powiedzieć wprost: jak można nie znać Deerhuntera?
No i na samym końcu sprawa biletów, bo chyba nie myśleliście, że to wszystko obejrzycie za darmochę, c’nie? A więc w tej chwili karnety 3-dniowe kosztują 140 zł (a z polem 180), natomiast 4-dniowe kosztują 150 zł (z polem 190). Ale takie ceny tylko do 5 marca, potem będzie już tylko drożej, więc już teraz szykujcie zaskórniaki i rozbijajcie swoje skarbonki.

Tomek

New Beats Of The Week #3: & The Centurions

Opisywany dziś zespół powstał w kraju bardzo egzotycznym, mianowicie w Bahrajnie. Niewiele jest zespołów z tak nietypowych zakątków globu, które osiągnęły światowy sukces. & The Centurions mają szansę to zmienić. Zespół założyło w 2010 roku czworo studentów studentów z Bahrajnu, których połączyła wspólna pasja do muzyki. W swojej twórczości łączą elementy indie rocka i elektroniki. Wśród swoich inspiracji wymieniają m.in. The Temper Trap, Is Tropical, Two Door Cinema Club i Foals. Te dwa ostatnie słychać w ich muzyce najwyraźniej. W 2011 wydali debiutancką epkę „Animalism” na której znalazły się trzy utwory, energetyczne „Black Light” i „The Other People” oraz melancholijne, choć nie pozbawione tanecznej pulsacji „Cities”. Niedawno wypuścili singiel „Skeletons”, w którym zamknęli chwytliwy gitarowy riff i świetny refren. Słuchając tego utworu aż ciężko wysiedzieć w miejscu, zdecydowanie ich najlepszy kawałek. & The Centurions nie są może najbardziej odkrywczym zespołem na świecie, lecz talentu do pisania dobrych piosenek nie można im odmówić. Dlatego koniecznie ich posłuchajcie. Szczególnie teraz, w oczekiwaniu na nowy album Foals. Jestem pewien, że nie będziecie żałować. 

Michał

Arctic Monkeys na Open'er Festival!

małpcie

Wiele zawdzięczam zespołowi Arctic Monkeys. To oni wyciągnęli mnie z popowego bagna i wprowadzili w piękny świat indie rocka i alternatywy. Przez te kilka lat to oni pozostali moim ulubionym zespołem. Gdy grali w Polsce po raz pierwszy, na Open'erze 2009, miałem 13 lat i absolutne zero szans by pojechać na festiwal muzyczny na drugim końcu Polski. Teraz nic mnie nie powstrzyma przed zobaczeniem moich idoli. Arctic Monkeys powstało w 2002 roku na przedmieściach Sheffield. Na fali popularności jaką zdobyli publikując utwory na Myspace, wydali pierwszą płytę, która stała się najszybciej sprzedającym debiutem w historii muzyki brytyjskiej... Ale w sumie, czy trzeba ich komukolwiek przedstawiać? Przecież większość z nas dobrze wie kim są i świetnie zna ich muzykę. W 2009 zespół przywiózł na Open'era premierowy materiał z płyty Humbug, tym razem będzie podobnie, ponieważ Brytyjczycy pracują nad swoim piątym albumem, którego fragmenty na pewno usłyszymy w Gdyni. Można by zarzucić Mikołajowi Ziółkowskiemu wtórność i odgrzewanie kotletów, lecz to przecież Arctic Monkeys byli najbardziej wyczekiwanym w Polsce zespołem. Na co czekam ja? Na pewno na plejadę świetnych piosenek wśród których królować będzie „When The Sun Goes Down”, które mam zamiar chóralnie odśpiewać z wielotysięcznym tłumem. To będzie piękne. Do zobaczenia na barierkach!

Michał

Free Energy - Love Sign [2013]


Oto w jaką stronę Free Energy mogliby pójść na następnym albumie (według mnie): 1) gramy mniej popu, więcej rocka 2) lo-fi - wtopią wokal w gitary, której brzmienie przesterują na bardziej garażowe, postawią na trochę psychodelicznej jazdy i może im się poszczęści i będą dreptali podobną ścieżką kariery co Ariel's Pink Haunted Grafitti, przy tym nadal będą żywiołowi i dynamiczni i będzie ok 3) nie mam pojęcia, proszę tylko o trochę mniej monotoni i więcej kreatywności niż na "Love Sign".
Na ich najnowszym albumie faktycznie pobrzmiewa zabawa i dystans. Słodkie, nieskomplikowane, typowo "letnie" melodie stykają się z gitarowymi riffami. Chociażby pierwsza piosenka "Electric Fever" zawiera w sobie sporą dawkę takiego młodzieńczego optymizmu, który do ostatniej minuty nie znika ani na moment. To nieskomplikowanie i urok pewnie i ma w sobie coś chwytliwego, ale, rany... Czy tylko mnie "Love Sign" kojarzy się z muzyką licealnego zespołu, który gra na apelach i szkolnych dyskotekach? Z takim bandem trochę z amerykańskich filmów. Albo z współczesnym, książkowym love story, do którego zespół spokojnie mógłby nagrać soundtrack. Wysoce prawdopodobne, że i taki był zamysł chłopaków. Stworzyć prostą i zwyczajnie "spoko" płytę. Tylko tyle. Bo takie nieco wolniejsze od reszty "Dance All Night" naprawdę potrafi się wkręcić, szczególnie podczas wieczornego spaceru. Bo taki riff z "Backscratcher" miałby aspiracje pójść w stronę rock n rolla, takiego krwistego od Rolling Stones'ów albo AC/DC, gdyby szybko nie zniknął zatopiony w słodkim refrenie. Jeżeli wyłączy się krytyczne myślenie i wybaczy grupie naiwność brzmienia, to w gruncie rzeczy można się do tego wszystkiego nieźle bawić. W miarę. No może po kilku drinkach. Martwi mnie jednak to, że debiut był lepszy i ciekawszy. Bronił się takimi numerami jak "All I Know" czy "Wild Winds". Teraz trochę się obawiam, w którą stronę ta żywiołowa piątka z Filadelfii się uda, bo ich najnowsze kawałki nie zachwycają i naprawdę szybko mogą się znudzić. Zobaczymy.

Kasia

Toro y Moi - Anything In Return [2013]


Ta recenzja miała wyglądać trochę inaczej. Na początku myślałem o jakimś obrazku z hiperłączami, gdzie jakoś przedstawiłbym skojarzenia poszczególnych kawałków z tracklisty Anything In Return do innych, starszych piosenek. Ale niestety nie jestem „skomputeryzowany” na tyle, żeby mi to dobrze wyszło, więc pomysł porzuciłem. Potem kompilowałem coś z rymami, mianowicie chciałem napisać 26 wersów i jakoś w nich zawrzeć tytuły tracków, tak, żeby była i lanserka, i fajnie się czytało, no i żeby merytorycznie też było wporzo. Na przykład o kawałku „Cake” taki dystych wyglądałby tak:

a nie wie, że jest dla mnie tylko namiastką, A tymczasem dla mnie liczy się tylko ciastko,
I tak dalej, i tym podobne, tylko coraz trudniej mi szło wymyślanie choćby jednego zdania, a już z dopełniającym całość drugim wersem było fatalnie, więc i ten pomysł poszedł w odstawkę. Pozostał oczywiście tradycyjny format recenzji, który jest tradycyjnie nudny i nudny. Więc postanowiłem, że muszę wymyślić coś innego. No i jak widzicie, wymyśliłem, że napiszę tekst, który ciężko będzie nazwać recenzją. Czy mi to wyszło? Szczerze mówią, to nie wiem, ale możecie sami sprawdzić. A więc zapraszam do czytania tej krótkiej notatki. Aha, ogólne będzie to bardzo poważna dawka słowa pisanego, z wieloma niespodziewanymi zwrotami akcji, z momentami grozy (czyli takimi, gdzie rodzice mówią dzieciom: „odwróć głowę” albo „zakryj oczy” albo „przełącz na inny kanał, bo… i tu pada nazwa jakiejś ciekawej tortury w rodzaju obdzierania ze skóry czy zjadania wątroby, normalka), a także szczyptą humoru (przecież śmiech to zdrowie), zadumy, krytycyzmu, a może nawet i lekkiego szaleństwa? Kto wie? Coś jeszcze chciałem dodać, ale mi uciekło… a! już wiem: bardzo możliwe, że autor poniższego tekstu będzie się trochę gubił, jąkał, powtarzał, może czasem zmyślał tylko po to, żeby pokazać, jaki to jest cool i na luzie. A więc zapraszam do czytania tej krótkiej notatki… zaraz, czy już gdzieś tego nie napisałem? A mówiłem, że tak może być…
***
Chaz Bundick to bardzo ciekawa postać (wiem, oryginalny początek jak tytuły kawałków One Direction, ale potem będzie lepiej, obiecuję, przynajmniej trochę lepiej). Jego dokonania choć zwykle oceniane dość pozytywnie, czy to w zagranicznych mediach, czy w naszych rodzimych, nie cieszą się jednak dużą estymą. W podsumowaniach roku jego albumy zwykle plasują się gdzieś pod koniec stawki (zajmują trzecie miejsce w… siódmy rzędzie), jeśli oczywiście w ogóle się załapują. Przeważnie są pomijane, bo recenzenci uważają je za kupę (gdzie moje maniery się pytam?!) albo umieszczane w rubryce „Horoable Mention” (no już niech ma i nie krzyczy). Dzieje się tak zwłaszcza poza granicami Polski. U nas jest z tym trochę lepiej, ale też jakiegoś szału nie ma. Bo o ile w zakamarkach polskiego Internetu, zajmującego się głównie niezależną tudzież popularną muzyką (przede wszystkim różnego rodzaju portale i blogi) jest całkiem dobrze, to poza tym środowiskiem jest już znacznie gorzej. Jeśli już gdzieś poza siecią pada nazwa Toro Y Moi, (od czasu do czasu ma to miejsce w programach Piotra Stelmacha bądź Agnieszki Szydłowskiej, chociaż muszę przyznać, że już od wieków nie słuchałem tych zacnych audycji), to zwykle nazwa ta pojawia się w roli ciekawostki czy nawiązania do ostatnich występów na jednym z większych polskich festiwali. Muzykę młodego producenta, pochodzącego z Południowej Karoliny, traktuje się marginalnie, ot kolejny dzieciak grzebiący i bawiący się komputerem w swojej sypialni (przy okazji, łóżko + muzyka to chyba jedno z najlepszych połączeń ever; a jak jeszcze ma się dobre towarzystwo, to ja nie mam pytań; choć po chwili namysłu i z pomocą tzw. dobrych rad z zewnątrz wychodzi na to, że jeszcze lepsze jest połączenie łóżko + muzyka + alkohol + miłe towarzystwo, trzeba przyznać, że coś w tym jest…).
Tymczasem inni młodzi, żeby wymienić choćby Jamie’ego XX, Jamesa Blake’a, a ostatnio Franka Ocean’a, wychwalani są ponad niebiosa, a ich albumy lądują bardzo wysoko w końcowych podsumowaniach. Celem zestawienia powyższej trójki z postacią Bundicka nie jest oczywiście jakiekolwiek wartościowanie. Szanuję zarówno, jakby nie patrzeć, odważne eksperymenty Jamie’ego (mam tu na myśli zwłaszcza album We’re New Here, będący przetworzonym materiałem ostatniego longplaya legendarnego Gila Scotta-Herona), spoglądające w przyszłość, niesamowicie nowoczesne, cyfrowe pieśni Jamesa Blake’a, jak i pełny ciepłego feelingu, a zarazem niezwykle mądry songwriting Franka Oceana. Chodzi mi raczej o wskazanie pewnego dziwnego mechanizmu, który niejako rządzi całym tym muzycznym biznesem. Bo przecież Chaz Bundick spokojnie mógłby zostać dopisany do tej trójki. Jego muzyka zupełnie nie odbiega jakoś diametralnie od tego, co jest aktualnie modne, i, co chyba najdziwniejsze, od tego co aktualnie się sprzedaje. Ktoś wie o co chodzi? Ech, to tylko kolejny znak, że świat się kończy, tylko teraz nie ma na co zwalić, bo kalendarz majów już się cholera skończył… Ale trzeba im przyznać, że byli autorami jednej z najdłuższych (najdłuższej?) ściem w historii świata, warto to docenić drodzy czytelnicy. Ale przechodząc do sympatycznego okularnika…
Bardzo możliwe, że dzieje się tak przez to, iż Bundick nigdy nie próbował zrobić kariery (przynajmniej nie w muzyce). Nie interesowały go kontrakty, pieniądze, wielkie wytwórnie czy wydawanie płyt. Zresztą przecież nadal jego krążki ukazują się w niezależnym labelu Carpark Records. Jednak do czasu, ale tu trzeba spojrzeć na to, jak zaczęła się przygoda producenta z muzyką na serio. Otóż Chaz oprócz robienia dziwacznych nieraz zdjęć i zabaw z komputerowymi technologiami, głównie w obrębie grafiki, gdzieś po kątach bawił się jeszcze w muzyka (czyli w sypialni). A że akurat inspirował się wieloma rzeczami i miał do tego talent, to też szło mu naprawdę nieźle. Jakie inspiracje? Słuchając tych wczesnych kawałków można mówić np. o lo-fi’owych produkcjach Ariela Pinka, starym indie-rocku spod znaku Pavement czy Guided By Voices, tematach z przepastnego songbooka Ennio Morricone, pokomplikowanm sophisti-popie Stereolab, dreampopie czy shoegaze’ie w duchu łagodniejszych fragmentów My Bloody Valentine, błogich, skąpanych w słońcu, harmoniach wokalnych (i nie tylko) The Beach Boys, a słychać też echa krautrocka, funku, disco, sixtiesowego popu The Velvet Underground czy The Byrds. A to tylko jedna strona medalu, ta bardziej gitarowa. Bo Chaz lubi też to wszystko mieszać z popowym vibe’em choćby Michaela Jacksona, eksperymentami rodem z płyt Boards Of Canada, gęstymi beatami i fakturami z wydawnictw Flying Lotusa, miażdżącymi, niezwykle przebojowymi konstrukcjami pod patronatem Daft Punk czy Le Knight Club (te wpływy najłatwiej odnaleźć w innym projekcie Bundick, mianowicie w Les Sins), a czasem nawet z porąbanym, zdekonstruowanym popem Maxa Tundry czy instrumentalnym hip-hopem Prefuse 73. A ponadto szczypta house’u, minimal-techno i innych podobnych gatunków. Pewnie i tak nie wymieniłem wszystkiego, ale sami widzicie – eklektyzm i rozstrzał jest naprawdę spory, ale i tak Stachursky go przebija, gdybym tak zaczął wymieniać jego inspiracje, to zrobiłby mi się tu materiał na magisterkę (tu już wszystko było: i Paryż, i Londyn panie, Hamburg, Nowy York, no bo weź czytelniku połącz disco-techno-polo z jakąś ezoteryczną, duchową, quasi-religijną energią – ja zwariuję proszę pana! ja zwariuję!!).
Ale przechodzimy do opowieści o zaplątanym w kable, uzdolnionym dzieciaku. Żeby tego było mało, z pomocą pradziadka R. Stevie Moore’a, dziadka Ariela Pinka i wujka Pandy Beara, Chaz Bundick stał się, chcą nie chcąc, ojcem chillwave’u. Wraz z całą zgrają młodych producentów z Ernestem Greenem aka Washed Out i Alanem Palomo aka Neon Indian na czele, Toro zaczął wyznaczać nowe ścieżki w na muzycznej mapie. Bardzo możliwe, że nawet dzięki niemu rozwinął się witch-house i inne podobne stylistyki. Niemniej jednak było o tym przez jakiś czas całkiem głośno, zarówno w blogosferze, jak i na portalach (oczywiście prasa, radio i inne media prawie zupełnie pomijały zjawisko). Cała ta estetyka, najogólniej mówiąc, opiera się na prostym założeniu. Jest dźwiękową reminiscencją do lat 80-tych, przefiltrowaną przez świadomość współczesnego młodego człowieka żyjącego w XXI wieku, otoczonego ze wszystkich stron nowoczesną technologią. Taki właśnie jest debiutancki krążek Bundicka.
Causers Of This, bo tak właśnie nazywał się pierwszy album Toro Y Moi, został przyjęty bardzo różnie przez media. Jedni nie zauważyli w nim absolutnie nic odkrywczego i po prostu go olali i zapomnieli zaraz po przesłuchaniu, inni odnotowali fakt wydania takowej płyty, docenili kilka utworów i na tym się skończyło, a jeszcze inni obwołali wydawnictwo absolutnym wydarzeniem, uznali go za płytę klasyczną i prawdopodobnie najlepszy albo jeden z najlepszych albumów dekady. Ten ostatni przypadek można było zaobserwować na naszym podwórku. W podsumowaniach bardzo często Causers Of This pojawiało się na pierwszym miejscu najlepszych płyt roku, a jeśli nie na pierwszym, to przynajmniej na podium. Po prostu udało się młodemu producentowi trafić w gusta i wrażliwość polskiego dziennikarskiego światka muzyki niezależnej. Tymczasem Pitchfork Media ocenia album Toro tylko na 7.6, a więc tu zachwyt jest raczej umiarkowany, albo mówiąc trochę prościej, wcale go nie ma. Ciekawe tylko, czy za jakiś czas dziennikarze Pitchforka nie zmienią zdania, i powiedzmy za siedem lat, gdy wyjedzie reedycja Causers Of This, zweryfikują swoją ocenę i w recenzji pojawi się nota 9.5 bądź podobna. Takich przypadków było przecież już kilka, choćby ocena dla znakomitego sofomora Daft Punk, Discovery. W 2001 roku Pitchfork ocenił album tylko na 6.4 (sami przyznacie, że to jest śmiech na sali) ale nie przeszkodziło to w zajęciu przez ten sam album trzeciego miejsca w podsumowaniu dekady lat 2000-2009, wyprzedzając przy tym takie albumy jak choćby Yankee Hotel Foxtrot Wilco (ocena Pitchforka: 10.0), The Moon And The Antarctica Modest Mouse (9.8), Person Pitch Panda Beara (9.4) czy Since I Left You The Avalanches (9.5). Dlatego nie daję z siebie robić frajera, gdy Pitchfork ogłasza kolejną „gwiazdę” w postaci Girls czy innych nudziarzy. Wszystko trzeba robić i sprawdzać samemu, cóż, takie życie.
Niedługo po wydaniu debiutu, Chaz zaanonsował album numer dwa. Tym razem Amerykanin chciał pokazać i udowodnić wszystkim, że nie jest tylko dzieciakiem potrafiącym bawić się samplami i elektronicznymi urządzeniami. Dlatego kolejny album miał się diametralnie różnić od poprzednika. I tak właśnie powstała płyta Underneath The Pine. Tu z kolei położono nacisk na żywe granie, ale również zwrócone w przeszłość. Artyście udało się stworzyć nasycony retro-wpływami Beach Boys, Stereolab, My Bloody Valentine, Enio Moricone a nawet Tortoise czy Steve’a Reicha, wyrafinowany bukiet piosenkowych impresji. Jeśli chodzi o recepcję, to były chyba trochę lepiej. Na polskich portalach ponownie posypały się pochlebne recenzje, a i w zagranicznych mediach było nieźle – Pitchfork nawet przygraną płytę do jakże zaszczytnego grona „Best New Music”, darując piękną notę 8.3 (wyeksploatuję już do końca ten pitchforkowy przykład, choć mógłbym tu wstawić jakiś inny portal).
I tak właśnie to mniej więcej się działo. Ponadto w wolnym czasie Chaz remiksował kawałki innych artystów, jamował z innymi artystami (nagrał nawet jakiś niby kawałek z Tylerem), a całkiem niedawno wskrzesił swój side-project Les Sins, wypuszczając w wytwórni Caribou singielek. O Caribou jeszcze wspomnę za jakiś czas, a teraz jeszcze o jednym wydawnictwie, które miało miejsce przed ukazaniem się trzeciego longplaya Bundicka i było dość ważne. Chodzi oczywiście o epkę Freaking Out. Na tej krótkiej płycie Toro Y Moi porzuca wcześniejszą estetykę, czyli pięknie zaaranżowane piosenki z kwiecistymi i cudownymi harmoniami, na rzecz pójścia w coś, co można chyba określić nu-disco (zalążki pojawiły się już na Underneath w postaci singlowego „Still Sound” czy „New Beat”, zresztą o jakich zalążkach ja tu mówię, przecież Chaz zawsze lubił nagrywać muzykę z disco-feelingiem czy po prostu muzykę przeznaczoną na parkiet do tańca, taką już ma chłopak duszę). Wydawało się, że tak właśnie może brzmieć zupełnie nowy krążek artysty. I wszystko się zgadzało, spoko, czekamy na nowy album i wiemy co i jak, co niektórzy już napisal recki, zostawiając wykropkowane miejsca na tytuły kawałków, aż tu nagle Chaz ujawnia zupełnie nowe nagranie „So Many Detalis”, a zaraz po nim okładkę i pełną listę utworów Anything In Return.
No i co się okazuje? Wcale nie ma w sobie ten nowy tune takiego tanecznego pierwiastka. Raczej nie jest to typowy radiowy killer, o nie, nic z tych rzeczy. W tym akurat przypadku liczy się struktura, budowa, architektura czy po prostu kompozycja, i to, jak w tej kompozycji oddziałują na siebie poszczególne elementy. To właśnie wniknięcie i śledzenie mechanizmu, wszystkich dysonansów, mrugnięć i mikro-zmian daję przyjemność (jakby co, spójrzmy na tytuł – „So Many Details”). Ale wiadomo – jeden utwór jeszcze niczego nie przesądza, więc trzeba poczekać na całość. No i właśnie teraz, w końcowych dniach stycznia, wreszcie ukazuje się trzeci longplay Chaza, o którym teraz napiszę parę słów.
***
Nowy album, nowy album, nowy album. Nowy album Toro Y Moi to brzmi trochę jakbyśmy wrzucili Causers Of This i Underneath The Pine do pralki, a zamiast proszku do prania bądź wybielacza, dosypali… szczyptę soli prawdy. Tak mi się przynajmniej wydaje, zresztą sam Bundick mówił w wywiadach, że na nowej płycie chciał grać „sincere pop”, dodając również, że niezależny światek nie zawsze jest najistotniejszy, czasem warto zobaczyć co dzieje się w mainstreamie, aby do tego właśnie nurtu, a nie do podziemia, dodać coś od siebie i otrzymać jakąś nową jakość. Czy tak by się stało, gdybyśmy postąpili jak w zarysowanym przeze mnie przykładzie z pralką i płytami? No dobra, wtedy połamalibyśmy dwa cedeki i prawdopodobnie nasza pralka uległaby awarii czy coś w ten deseń, ale chwytacie metaforę, prawda? Ale zostawmy już pralkę, która wedle mojej wiedzy zwykle ustawiona jest w łazience. Zatem korzystając z okazji tego, że przybywamy na krótko w łazience, dokonajmy szybkiej ablucji, a następnie udajmy się pewnym krokiem do pomieszczenia obok – czyli do kuchni.
Zdaję sobie sprawę, że niektórzy trzymają w tym pomieszczeniu przeróżne sprzęty, w tym nawet i pralkę. Ale załóżmy, że kuchnia jest głównym miejscem, gdzie przygotowuje się posiłki. Zatem scalmy w jedno ideę, do której niezwłocznie dążę, mianowicie do idei „muzycznej kuchni” w kontekście nowego albumu Toro Y Moi. O co mi chodzi? Otóż ciekawi mnie, jakich składników i komponentów mógł użyć nasz bohater, aby wyszła mu owa potrawa o nazwie Anything In Return. Spróbujmy się nad tym zastanowić (każdy z Was, siedzący wygodnie przed ekranem, może w tej chwili wyciągnąć jakąś karteczkę i może próbować przyłączyć się do wspólnego dywagowania, jeżeli oczywiście ma na to ochotę i przynajmniej choć trochę „siedzi w temacie”). Według mnie lista produktów, która chyba fachowo nazywa się przepisem, wygląda mniej więcej jakoś tak:
pół kosteczki kandyzowanej psychozy The King Of Limbs Radiohead
szczypta feelingu Bad Michaela Jacksona
podgrzana skórka ze Swim Caribou (mówiłem, że jeszcze powróci)
garść pokruszonych synkopowych beatów z Last Exit Junior Boys
1 łyżka (nie łyżeczka, ŁYŻKA) wokaliz z Underneath The Pine Toro Y Moi
1 łyżka wypolerowanego house’u
pół szklanki roztopionych sampli z Causers Of This Toro Y Moi
aromat klasycznego hip-hopowego vibe’u
3-4 szumiące pętle winyla
kiść soczystych jazzowych motywów
2 synth-popowe polewy
3 opakowania sproszkowanych beatów z automatów perkusyjnych
woreczek sypkiego mininal-techno wyjęty z pudełka sygnowanego nazwiskiem Ricardo Villalobosa
dwa ząbki Dam-FunK’owych hi-hatów
trzy tłuste plasterki tanecznych breaków z lat 90-tych
szczypta gorzkiej melancholii
kilka minimalistycznych owoców bez pestek
około 10 grubo krojonych refrenów z list przebojów
dwa kieliszki radosnego soulowego nastroju
1 imprezowy disco-koktajl
***
Wszystko umieścić w brytfance, przykryć i wstawić do pieczenia w temperaturze 180 stopni na 20 minut. Po upływie założonego czasu, najlepiej wystawić przy oknie, aby danie nabrało odpowiedniej gęstości i wystygło. Podawać w urządzeniach posiadających odtwarzacz płyt CD bądź pokroić tak, aby potrwa zmieściła się w przenośnych odtwarzaczach mp3, ipodach, tabletach, mobilnych długopisach, digi-szpilkach i innych indie-bondowskich gadżetach.
Ale jak wiadomo w kuchni długo nie można siedzieć, dlatego gdy tylko dostaniemy swoją porcję z daniem głównym, czym prędzej powinniśmy się udać do salonu, aby móc w spokoju kontemplować i cieszyć się urokiem i smakiem jakże wykwintnego dania. A po skonsumowaniu go (uwzględniając oczywiście kilka dokładek, każdy wie na ile go stać, lub na ile może sobie pozwolić), przychodzi czas na refleksje. I właśnie owe, a właściwie moje własne, osobiste refleksje przedstawię wam w kolejnym akapicie. A zatem teraz przerwa na reklamy, czas na rozprostowanie kości, zasznurowanie buta, gdyby akurat sznurówki się rozwiązały, można sprawdzić facebooka, sprawdzić pocztę, można wysłać sms-a do znajomych, którzy z kolei do nas pisali sms-a, np. o takiej treści: „sorry, teraz nie mogę, czytam reckę na tmb.pl, nara”, można się udać do toalety, albo wręcz przeciwnie, można napełnić szklanki dowolnym płynem, aby skrócić oczekiwanie przed kolejnym odcinkiem przygód Chaza Bundicka.
***
Po tym krótkim wstępie czas wreszcie na konkrety, czyli wreszcie padnie odpowiedź na pytanie, czy Anything In Return to dobry, średni czy zły album. Jako słuchacz wymagam od takich gości jak Chaz solidnego, mocnego i wartościowego materiału, pełnego świetnie napisanych piosenek, pełnego znakomitych refrenów i pełnego całej masy zapadających w pamięć znakomitych motywów. Po pierwszym odsłuchaniu pomyślałem sobie, że to jednak nie jest to, na co czekałem i po prostu zawiodłeś mnie Chaz. Bo co to ma być ja się pytam? Jakieś nieskładne, pisane chyba na kolanie, gdzieś między programem Jaka to melodia? a Klanem (przy okazji, ale się Rysiek wyrobił, nie? Dla mnie mistrz, ten pierwszy spot za pierwszym razem obejrzałem chyba z dziesięć razy pod rząd) kawałki nijak się mają do tych kunsztownych impresji z Underneath The Pine czy do pełnych nieskrępowanego uroku mikro-dzieł z Causers Of This. Muszę przyznać, że zawiodłem się ogromnie. Ale na szczęście na jednym odsłuchu się nie skończyło. Po drugim było już znacznie lepiej. O, tu jaki fajny pochód, tam syntezator co wyprawia, tu jak fajnie sample pocięte etc. etc. Po kolejnych odsłuchach wreszcie wyrobiłem sobie zdanie o nowiutkim krążku Toro. Otóż Anything In Return to świetny album. Dziękuję, pozdrawiam rodzinę i znajomych i do zobaczenia.
[po jakimś czasie zostałem zmuszony do dopisania tzw. argumentacji. ech, a myślałem, że chociaż to wprowadzi jakiś element zaskoczenia, ale co poradzić, jak trzeba dopisać, to trzeba]
Otóż Anything In Return to świetny album. Przy pierwszym odsłuchu może wydawać się trudny, nudnawy i antypopowy. Dopiero po jakimś czasie (przynajmniej w moim przypadku tak było) da się w nim odkryć zalety. Już w otwierającym kawałku „Harm In Change” objawia się wszystko to, o czym napisałem. Niby zwykły track, nie wyróżniający się na pozór niczym szczególnym. Jego świetność polega na tym, że po kolejnym przesłuchaniu, utwór ten zwyczajnie obezwładnia. Zachwyca mnie mechanizm i pozorna prostota tegoż utworu. Cały podkład jawi się jako pulsujący, wielopłaszczyznowy organizm, którego elementy nie tylko są ze sobą świetnie zgrane, ale i potrafią stworzyć coś jeszcze – przyjemne wibracje. Muszę przyznać, że gdy do moich uszu wlewają się dźwięki tego openera, odczuwam spokój, ukojenie i wewnętrzną harmonię.
Potem mamy oparty na dwóch dźwiękach, kolejny znakomity numer (notabene kolejny singiel), „Say That”. Tu znowu mamy utwór zawieszony gdzieś między specyfiką chwytliwego popu i bardziej poszukującej formy. Ciekawe, bo gdy Grizzly Bear tworzyli analogiczną muzykę (chodzi mi przede wszystkim o płytę Veckatimest), uciekała im gdzieś cała dusza, choć trzeba przyznać, że to była i tak bardzo dobra próba. Ale wracając do Chaza, on świetnie wpasował się w nową sytuację. Z gracją dryfuje i skacze po obu światach, a przy tym nie słychać w jego nagraniach wymęczenia i nachalności. W trzecim na płycie „So Many Detalis” o którym już wspomniałem Chaz chyba sprzedaje nam takiego jakim jest, po prostu nie musi niczego udawać czy udowadniać – jego muzyka mówi o nim wszystko.
„Rose Quartz” to kawałek, który często pojawiał się na koncertach (choćby na Openerze) i zawsze się podobał oraz wzbudzał aplauz publiki. Chaz świetnie połączył tu rytmikę Junior Boys i kapitalnym, śpiewnym trickiem, co oczywiście zaowocowało następnym świetnym utworem. Wraz z końcem burzy na morzu, jaką zaserwował nam producent w poprzednim utworze, dobijamy wreszcie do brzegu, gdzie morze jest ciche, ciepłe i spokojne. Kojący „Touch” stanowi doskonałe uzupełnienie do ognistego poprzednika. W takich chilloutowo-relaksujących klimatach nie pozostajemy jednak na dość długo, bo następny indeks, czyli „Cola” jest nieco żwawszy. Tu ujawnia się słabość Chaza do jazzowych pulsacji pod płaszczem delikatnej mgiełkowej produkcji. I znowu wychodzi to, o czym wcześniej już była mowa: niby niepozorna piosenka, a nie można się o niej oderwać – to jest właśnie wielkość Bundicka. Zaraz potem startuje pełna pastelowych barw pieść „Studies”. Te zaśpiewy znamy już z sofomora Toro Y Moi, a w połączeniu ze znakomitą kompozycją i trochę niepokojącą warstwą dźwiękową, rodzi się naprawdę interesujący efekt. Jeden odsłuch nie wystarczy, aby wyłapać wszystkie niuanse. A gdy już wyłapiemy wszystkie, Chaz zaprosi nas na taras, gdzie przy dubowym rytmie wypijemy drinka z parasolką. No i nie zlekceważcie tych unoszących się zaśpiewów, totalnie wymiatają, zresztą jak cała piosenka. Podobnie zresztą jak „Grown Up Calls”, gdzie po raz kolejny amerykański producent, podchodzi ta sprawy totalnie na luzie i bez spinki i po raz kolejny zgarnia całą pulę. A w dodatku zwodzi słuchacza, bo za chwilę przeniesie go w zupełnie inne rejony muzycznego świata.
A to dlatego, bo dziesiątym z kolei kawałkiem jest wspomniany jeszcze w pierwszym akapicie czytanego przez Was aktualnie tekstu (pamiętacie to jeszcze?) kawałek „Cake”. Jak dla mnie jest to zdecydowanie najbardziej otwarcie przebojowy song na całym Anything In Return. Ciepłe klawisze, radosne śpiewy i przyjemne tempo – Chaz wie jak się robi chwytliwe radiowe hity i to mu się chwali rzecz jasna. „Day One” może już nie jest tak lotny i zwiewny, ale tylko potwierdza klasę i formę amerykańskiego songwritera. Raptem kilka motywów, parę drobnych tricków i pacnięć w klawisze, a już udaje się ulepić z tych kilku ruchów mocny wałek. Ale nie tak mocny jak „Never Matter”, gdzie show kradnie doskonały pogięty klawiszowy motyw i dośpiewy Bundicka. A ta synthowa coda ­– przecież rządzi totalnie. Na bank jeden z najlepszych tracków na płycie, bo jeśli nie jest na podium, to przynajmniej w pierwszej piątce. Album kończy się utworem „How’s It Wrong?” (co to za pytanie?), gdzie w lekkim podkładzie do głosu pragną dojść piszczące klawisze, raz po raz próbujące nawiązać dialog z wokalistą. A wszystko to w otoczeniu padów i przeróżnych sampli, uwydatniających zarówno charakter kawałka, jak i całego albumu, który kończy się trochę enigmatyczną codą, zmierzającą gdzieś w nieznane nam miejsce.
***
Cóż zatem mogę powiedzieć na koniec tej krótkiej relacji z zapoznaniem się z najnowszą płytą Toro Y Moi Anything In Return? Otóż cieszę się, że absolutnie nie zawiódł mnie ten album. Cieszę się również z tego, że Chaz to nie tak jak Mezo, gwiazda na jeden sezon, tylko typ, który spokojnie może cieszyć się tytułem jednego z najbardziej utalentowanych songwriterów obecnych czasów. Ciężko mi powiedzieć, czy jego najnowsza propozycja wnosi jakąś totalną świeżość do muzycznego dyskursu albo czy tym albumem Chaz przebił wszystkie swoje wcześniejsze dokonania. Cóż, na takie sądy przyjdą jeszcze czas, kiedy emocje trochę opadną i wtedy będzie można na to spojrzeć z większym spokojem niż teraz. Tak czy inaczej, już w styczniu dostajemy poważnego kandydata do najlepszej płyty roku 2013. I nie ukrywam, że to mi cholernie pasuje.
***
Poproszę o włączenie światła i o napisy końcowe. Wy już możecie rozejść się do domów. Zapraszamy (o ile kupicie bilety) do ponownego odwiedzenia naszych skromnych progów. Muszę się przyznać, że na Anything In Return nie czekałem znowu jakoś specjalnie mocno, dlatego o tej płycie wyszło ode mnie tylko tych kilka krótkich zdań. W tym roku zapowiadają się takie płyty, o których treści będę się mógł wreszcie trochę rozpisać. Tymczasem zostawiam was w objęciach tego zioma. Niech Chaz będzie z wami.
[Tak na marginesie, jakoś specjalnie nie czekałem na nowy album Toro, w tym roku jest kilka płyt, o których da się coś konkretnego napisać, bo sam przyznam, że pisząc o Anything In Return specjalnie się nie wysiliłem, ale co poradzić…]
Tomek

New Beats Of The Week #2: Lemâitre

Natalia pisała w październiku o koncercie popowej grupy z Oslo – Team Me. Dziś zaprezentujemy ciekawy indie-elektroniczny zespół również pochodzący z Norwegii. Poznajcie Lemâitre! Formacja narodziła się w 2010 roku z inicjatywy przyjaciół Ketila i Ulrika. Chłopaki łączą oldschoolową elektronikę z popem. Ich inspiracjami są zespoły takie jak Justice, Daft Punk, Deadmau5 czy Röyksopp. Już po przesłuchaniu dowolnej piosenki czuje się jak owe zespoły mają spory wpływ na ich twórczość. Nie jest to jednak żaden kopiujący duet bez pomysłu na siebie. Panowie tworzą mieszankę wybuchową wymienionych wyżej grup, kreując naprawdę odświeżającą dawkę muzyki. Dotychczas wydali 3 EP-ki: The Friendly Sounds (2010), Relativity 1 oraz Relativity 2, obie wydane w zeszłym roku. Każda z nich wypada imponująco dobrze. Ketil & Ulrik mieszają gatunek dance z instrumentami muzycznymi, dodając do utworów przyjemny wokal. Jeśli wcześniej nie mieliście z nimi styczności, nie zwlekajcie i dajcie chłopakom szansę. Jak napisali na swoim profilu na facebooku: “It's been a fucking good year and next year is gonna be even better”. Jeśli zrobią coś na poziomie The Friendly Sounds, to ja już szykuję swoje… nogi do tańca! 

Skąd: Oslo, Norwegia.
Co grają: elektronikę przemieszaną z popem/disco.
Brzmią jak: Połączenie Passion Pit z Justice.
Dlaczego ich posłuchać: Przeczytajcie kategorię “Brzmią jak” jeszcze raz.
Twórczość: EP-ki: The Friendly Sounds (2010), Relativity 1 (2012), Relativity 2 (2012), w przygotowaniu Relativity 3. EP-ki są dostępne za darmo na soundcloud zespołu.
Posłuchajcie: “The Strobes, Pt. 2”, “Blue Shift”, “Sceptics”.

facebook / soundcloud / bandcamp

Miz

Podsumowanie 2012: top 10

10. DIIV - Oshin
Zestawienie najlepszych albumów zaczynamy od zespołu, który znalazł się na szczycie mojej osobistej listy. I nawet nie wiecie, jak bardzo cieszy mnie obecność DIIV w ścisłej dziesiątce, nawet jeśli na ostatnim miejscu. Tymi debiutantami jestem zachwycona niezmiennie od czerwca. Nie było w tym roku lepszego debiutu, nie było lepiej skrojonego albumu. To takie piękne, rozmarzone, rozmyte utwory zagrane na gitarach. Każdy z nich mogłabym wymienić jako swój ulubiony, każdy z nich ma swój specyficzny klimat i każdy z nich kocham tak samo. DIIV są fantastyczni.
 

9. Jake Bugg - Jake Bugg
Wielka Brytania słynie z tego, że co parę lat przedstawia nam uroczego młodzieńca z ładnie ułożonymi włosami oraz gitarą w ręku. Muzyka jest jego ucieczką od szarej rzeczywistości, a media kreują go na utalentowanego buntownika. Tak było przykładowo z braćmi Gallagher, Milesem Kanem czy Alexem Turnerem. W 2012 czas przyszedł na osiemnastoletniego Jake’a Edwina Kennedy’ego, znanego bliżej jako Jake Bugg.
Moje początki z twórczością Anglika były ciężkie. Gdy pierwszy raz usłyszałam „Two Fingers“, od razu utwór skojarzył mi się z „Standing Next To Me“ The Last Shadow Puppets. Sam głos brzmiał jak krzyżówka wokalisty Arctic Monkeys i byłego frontmana The Rascals. Singiel chwytliwy, ale nie powalił na kolana. Na debiut Brytyjczyka nie nastawiałam się jakoś niezwykle pozytywnie.
Ostatecznie dostaliśmy bardzo krótki krążek trwający niecałe 40 minut, a w nim 14 utworów średnio nieprzekraczających 4 minuty. Gatunkowo nie da się określić, co to właściwie jest. Głównie to country, ale ma coś w sobie z indie rocka i folku. Nie miałabym też większych problemów, by otagować tę płytę jako „pop“. Wszystkie piosenki trzymają poziom „Two Fingers“. Miło posłuchać debiutu nastolatka w pociągu, na rowerze czy nawet przy odrabianiu lekcji. „Jake Bugg“ to wyrównana mieszanka wolniejszych, szybszych, smutniejszych oraz radośniejszych piosenek. Jak na tak młodego muzyka, chłopak z Nottingham nagrał kawał porządnej muzyki. Nic tam nie dałoby się wcisnąć ani też zabrać. Całość brzmi tak, jakby chłopak powiedział już wszystko, co chciał przekazać światu (już jestem ciekawa, jak sobie poradzi przy drugim krążku).
Wszystko fajnie, ale dlaczego dałam tej płycie pierwsze miejsce w zestawieniu 2012? Sama się sobie dziwię. To, że ten debiut wywarł na mnie takie wrażenie jest czystym przypadkiem. Po pierwszym odsłuchu to było takie: „Acha... Mamy kolejnego Eda Sheerana“. Po tym już spisałam młodego na straty, ale...
Mieliśmy październik. Miesiąc naprawdę przygnębiający. Zimno, szaro, mokro, a o jesiennej depresji już nie wspomnę. Poza tym szkoła. Człowiek naprawdę traci nastrój na robienie czegokolwiek. Zakładam, że większość przybitych ucieka w świat muzyki, która w mig poprawi humor, odgrywając rolę przyjaciel, którego potrzebujemy w krytycznych chwilach. Dla mnie tym wybawcą okazał się Jake Bugg. Wróciłam zmęczona z zajęć i szukałam czegoś, co odzwierciedli mój nastrój. Spośród wszystkich albumów pomyślałam sobie: „A czemu by nie on?“. Wybór okazał się strzałem w dziesiątkę. Te czternaście utworów dało mi wszystko, czego potrzebowałam tego wieczora. W ten sposób nie mogłam się oderwać od głosu Anglika już do końca października, listopada, grudnia. Debiut ten ma czternaście powodów, dlaczego właśnie ona powinna zająć szczytowe miejsce w zestawieniu albumów.
„Lightining Bolt“ jeden z moich ulubieńców na płycie. Taka krótka piosenka, ale tak strasznie uzależniająca, że da się ją zapętlać kilkadziesiąt razy dziennie. Poza tym ja – osoba niesłuchająca country – mam ochotę przy tym utworze założyć kowbojki i wskoczyć na parkiet. „Two Fingers“ z każdym odsłuchem zyskuje. Pisząc ten tekst, jestem na etapie marzeń o wyruszeniu w nieznane, mając jedynie słuchawki na uszach. Co więcej, sam fragment „I drink to remember, I smoke to forget, some things to be proud of, some stuff to regret“ jest moim numerem jeden, jeśli chodzi o ulubione wersy w 2012. Następnie „Taste It“ – bo to takie skoczne i po prostu fajne. To ten singiel sprawił, że z każdą chwilą nie mogłam oprzeć się urokowi Jake’a. Jeśli ktoś spytałby się mnie, dlaczego nie mogę przestać tego słuchać, odpowiedziałabym: „It should be easy but it’s hard to leave“. Potem mamy „Seen It All“, które prawdopodobnie sprawia, że młodzieniec jest postrzegany jako ten „buntowniczy“ oraz „ponad to wszystko“. Nie wiem, czy ktoś w tak młodym wieku widział już wszystko i nic go nie szokuje. Co tam! Ważne, że piosenka fajna! Następnie kawałek naprawdę [UWAGA! Suchar!] prosty o tytule „Simple As This“. W nim główną rolę odgrywa gitara. Ten kawałek idealnie pasowałby do ogniska. Działa jak środek rozweselająco-odprężający. „Country Song“ – utwrór trwający tylko półtorej minuty, jednak zapadający w pamięć. Mamy tu wyznania płynące z serca tęskniącego młodzieńca. Tandetne? Dla mnie jak najbardziej kochane.
Uwierzycie, że jesteśmy już połowie krążka? Drugą część otwiera „Broken“. Z nim w zależności od nastroju bywa u mnie różnie. Raz go bardzo lubię, a raz nie mam siły go słuchać. Może dlatego, że jest najdłuższy w całym debiucie? Tak czy inaczej wpływa na słuchacza. „Trouble Town“ brzmi dla mnie niezwykle... przestarzale. Jakimś cudem jako tło do tej piosenki obrałabym filtr na Instagramie. Prawdopodobnie dlatego, że Anglik z banalnej melodyjki nadał piosence coś intrygującego. Tu po raz kolejny muzyk daje świetny popis w wymyślaniu tekstów. Pewnie każdemu choć raz przyszła myśl, że jest się„Stuck in speed bump city where the only thing that’s pretty is the thought of getting out“. Młodzieniec jest tak... naturnalny, że czasem ma się wrażenie, jakby śpiewał to, co mamy w głowie. Po tym leci parawesternowy kawałek o nazwie „Ballad Of Mr Jones“, który potrafił mnie dobić podczas jesiennego okresu. To niesamowite, jak tekst śpiewany potrafi uderzyć w człowieka. Nie inaczej jest w przypadku „Slide“. Smutna piosenka przepełniona emocjami dzieciaka – brzmi banalnie, ale wciąż działa. Posłuchajcie jej kiedyś, jadąc w pociągu. Nie pożałujecie. Do „Someone Told Me“ mam chyba największy stosunek emocjonalny. Nawet nie wiem, co mam o niej powiedzieć. Tekst oraz melodia są tak piękne, że...
Z tej melancholii wyrywa „Note To Self“. Rozczulają słowa: „The truth is in your heart“. Fanki piszczące na widok Bugga to tylko kwestia czasu. Dwie ostatnie piosenki „Someplace“ i „Fire“ nie wiele różnią się od swoich poprzedniczek. Odniosę się jeszcze do zamykającego „Fire“, w którym słychać gaszone ognisko idealnie kończy całość. Wraz z gaszonym ogniem kończy się opowieść pewnego młodzieńca.
Jak patrzę na to, co powyżej napisałam, to się zaczynam się śmiać. Uległam urokowi tego chłopaka z perfekcyjnie ułożonymi włosami. Nie dziwne, że Wielka Brytania co jakiś czas reklamuje takich indie muzyków – ten patent zawsze się sprawdza. Mnie urzeka naturalność i szczerość przejawiająca się w tym debiucie. Bardzo dobrze, że media promują takie osoby, jak Jake Bugg. Pierwsze miejsce w UK charts pokazuje, że ludziom brakuje kogoś takiego. Album jest dopracowany, ciekawy i potrafi wyrwać z jesiennej depresji. Tak jak The xx, Bugg nie próbuje przekombinowywać w piosenkach. To prostota jest ich najmocniejszą zaletą. Miej 18 lat i stwórz czternaście hitów w jednym albumie – Panie Jake, gratulujemy oraz witamy w muzycznym świecie. (Miz)
8. Bat for Lashes - The Haunted Man
“No dobrze – to już mainstream, czy jeszcze nie?” – takie pytanie zadawano przy okazji wydania przez Florence + the Machine drugiego albumu. I mimo, że między muzyką prezentowaną przez Florence Welch a Natashą Khan jest wiele różnic, pytanie to pasuje idealnie. „The Haunted Man” to album nieco różniący się od poprzednich wydawnictw Bat For Lashes i wyprodukowany z większym rozmachem, ale wciąż zaskakuje i wcale nie jest przewidywalny. Każda piosenka, na swój sposób wyjątkowa, idealnie łączy się z pozostałymi i tworzy ładną, spójną całość. Może i „The Haunted Man” nie jest objawieniem, szeroko komentowanym i powszechnie chwalonym wydawnictwem, jednak mnie całkowicie urzekają cudowne, zwiewne melodie i wokal Natashy Khan. Buduje on bardzo odrębny, osobliwy klimat, a to już jest takie przeciętne. Ten album osiągnął ogromny sukces (stąd pytanie na samym początku tekstu) - i wcale się nie dziwię – „The Haunted Man” to pop w najlepszym jego wydaniu i króluje w tymże gatunku razem z Jessie Ware. (Dominika)
7. Kendrick Lamar - g.o.o.d kid, m.A.A.d city
Jeszcze przed premierą oficjalnego debiutu Kendricka przeczuwałem, że to może być naprawdę świetny krążek. I rzeczywiście jest, co więcej, g.o.o.d kid, m.A.A.d. city to album lepszy niż się tego spodziewałem. W porównaniu z debiutanckim undergroundowym Section.80 (progres jest całkiem spory) czy z innym hip-hopowym albumem wydanym w 2012 roku (a było kilka świetnych pozycji, choćby płyty takich wykonawców jak Nas, Killer Mike, ScHoolboy Q, El-P, SpaceGhostPurrp, Joey Bada$$ czy Aesop Rock) najnowsze dzieło Kendricka wychodzi zwycięsko w zasadzie na każdym polu. Na poziomie nawijki typ wzbija się „na miarę swoich (niemałych) możliwości”, a i układanie słów pod beat oraz interpretowanie tekstów głosem naprawdę robi wrażenie. Właśnie, teksty! Odpalając album zostajemy wprowadzeni w mroczny świat, wykreowany przez młodego rapera, w którym nie „nie ma lekko”. Opowieści, tak powszechne dla west-coast’owego rapu (głównie poważny ton, krytyczna analiza społeczeństwa czy napędzanej przez materializm i hedonizm kultury życia oraz dotykanie takich tematów jak narkotyki, alkohol, seks, religia, przestępczość czy życie na ulicy, a pojawiają się także reminiscencje czasów dzieciństwa) zostają podane w przefiltrowanej przez wrażliwą percepcję Lamara. Stąd też bohater często zastanawia się nad swoją pozycją oraz miejscem w świecie i próbuje jakoś to wszystko sensownie poukładać.
Kendrick wierzy, że mimo iż jest grzesznikiem, to jednak gdzieś w głębi duszy chowa się dobry chłopaczyna. Tej wiary raczej nie ułatwiają mu środowisko i czasy, w których się znajduje i żyje. Dobitnie świadczą o tym takie wersy, jak choćby ten: „Look inside of my soul explainand you can find gold and maybe get rich / Look inside of your soul and you can find out it never exist”. Takich gorzkich, smutnych i niemal pozbawionych nadziei konstatacji, znajdziemy na albumie pełno. Zauważmy jednak, że brak tu jakiegoś moralizmu – Lamar zamiast tego woli skupić się na sobie i przyznać (uderzając jakby z drugiej strony), że on też nie jest bez winy i wcale nie będzie mu łatwo wygrać z samym sobą: „I am a sinner who's probably gonna sin again”. Oba cytaty pochodzą z kawałka „Bitch, Don’t Kill My Vibe”, co tylko potwierdza zarysowaną prze mnie dwoistość i rozdarcie rapera. Oczywiście, to tylko jakieś tam moje rozkminy, nie mówię wcale, że tylko w ten sposób należy odczytywać teksty, bo te akurat są wielowymiarowe i bądź co bądź – niejednoznaczne. Ale na pewno warto poświęcić lirykom trochę czasu, bo to inteligentne i naprawdę trafne obserwacje współczesności.
Ale nie tylko teksty czy technika wyrzucania z siebie wersów świadczą o wielkości g.o.o.d kid, m.A.A.d (przy okazji, Natalia mnie zabije, bo mówiła, że tekst ma mieć nie więcej niż 1000 znaków, a ja już się rozpędzam z trzecim akapitem, ale po prostu muszę, wybacz mi, proszę!). Jeśli spodziewacie się prostackich beatów, skrojonych na kolanie pięć minut przed nagraniem, to muszę was mile zaskoczyć. Podkłady są starannie dobrane i dopieszczone, nie ma tu przypadku czy nachalności. Faktury znakomicie uzupełniają teksty, to słychać w każdym niemal zakamarku płyty. Szeleszczące jazzowe wprawki, stare perkusyjne sample, czasem bardziej ascetyczny podkład, czasem bardziej mroczny, a czasem bardziej przyswajalny dla ucha. Ta płyta jest niesamowicie kolorowa, pęka w szwach od sycących barw i odcieni. Weźmy na przykład „The Art. Of Peer Pressure” – startuje jak klasyczny podkład z pianinem i lekko afrykańskimi perkusjonaljami skąpanymi w oldschoolowym szumie winyla, żeby za chwilę przejść do bardziej introwertycznego, położonego gdzieś na boku, szurającego beatu. I takich przykładów można znaleźć jeszcze co najmniej kilka (choćby indeks 10, trwający ponad dwanaście minut!). No i warto jeszcze wspomnieć o popowym potencjale krążka. Bo weźmy sobie taki track jak „Real”, którego chorus jest tak obezwładniający, że nie ma innej opcji, jak zapętlenie sobie tego kawałka, czasem nawet kilkadziesiąt razy. A przecież utwór trwa siedem minut z hakiem! Ale to tylko (między innymi) świadczy o mistrzostwie Kendrcka, no bo o czym innym? Mówią najprościej, gość nagrał znakomitego longplaya i kto wie, czy w przyszłości jego wartość jeszcze nie wzrośnie, a przecież już w tej chwili poważnie atakuje szczyt. (Tomek)
6. Totally Enormous Extinct Dinosaur - Trouble
TEED jest wielki. Jego muzyka jest wielka. Porywa, hipnotyzuje, zatapia w morzu pulsujących bitów i ogłupia siłą tętniących basów. Wystarczy tylko na chwilę zamknąć oczy, by poddać się transowi spod znaku house'a, odpłynąć w klubowe rejony, pełne oślepiających świateł oraz dymu. Czy to track porażający nieskrępowaną, taneczną, nawet dziką elektroniką, jak "American Dream Part II", czy delikatniejsze, misternie skonstruowane i emocjonalne w zupełnie inny sposób "Garden", TEED zamknął w swoim debiucie całe mnóstwo energii. Jego nieco wycofany wokal w intrygujący sposób z tym harmonizuje, a to nie koniec niespodzianek, gdyż w niektórych kawałkach towarzyszy mu dziewczęcy głos Louisy, wokalistki Lulu and The Lampshades. Czego by o Totally Enormous Extinct Dinosaurs nie powiedzieć, "Trouble" to zdecydowanie jeden z bardziej wyrazistych albumów tego roku. (Kasia)
5. Frank Ocean - CHANNEL Orange
Ciekawa postać z tego Franka. Z jednej strony jest sobie w hip-hopowym zespole, w którym słowo „fuck“, „faggot“ i „bitch“ są na porządku dziennym, a z drugiej wydaje porządny popowy album poruszający tematykę życia miłości bynajmniej nie tej cielesnej. Trzeba przyznać, że na obu frontach muzyk spisuje się świetnie. „Channel Orange“ to w stu procentach dopracowany krążek, zatem nic dziwnego, że został doceniony przez większość prestiżowych magazynów muzycznych. Pamiętacie list, w którym Christopher Breaux wspomina o tym, jak darzył uczuciem młodego mężczyznę? Wszystkich o wiele bardziej poruszyła jego płyta niż sama informacja o biseksualnej orientacji (jak na Stany Zjednoczone, to niezły wyczyn).
Album łyka się w całości, a to dość imponujące jak na materiał trwający prawie całą godzinę. Jest to tak chillowe oraz przyjemne, że zadowoli zarówno fanów muzyki popularnej, jak i tych najbardziej undergoudowych hipsterów. Mamy w sumie 17 utworów będących tak zgrabnie ułożonymi, że nawet się nie zauważa, kiedy nadeszła kolejna piosenka. Wszystko łączy się w ładną całość, tworząc ciekawą historię Franka.
Po wypuszczeniu genialnych “Thinkin Bout You” oraz “Pyramids” miałam obawy, czy reszta kawałków będzie na tak dobrym poziomie. Niepotrzebnie. Co prawda, nie każdy nadawałby się na singiel, ale jak wspomniałam wcześniej – “Channel Orange” bierze się w całości. Osobiście jestem jak na najbardziej za zamknięciem materiału w klamrze kompozycyjnej, więc wielki plus za krótkie “Start”. Następnie słuchacz dostaje singlowe “Thinkin Bout You”, by wczuć się w klimat przygotowany przez kalifornijczyka. Jest to śliczny, romantyczny utwór wyśpiewany falsetem. Następnie “Fertilizer”, który trwa tylko 39 sekund. Panie Breaux, dlaczego nagrywa Pan coś, co mogłoby się idealnie nadawać na hit, a trwa tak krótko? No dobra, przejdźmy do “Sierra Leone”, aż dziw bierze, że tak bajkowy utwór wyszedł od członka Odd Future. “Sweet Life” – kolejny genialny neo soulowy singiel sprawiający, że życie naprawdę staje się słodkie. Nawet nie przeszkadza fakt, że melodia pasowałaby nawet do grania do kotleta. “Super Rich Kids”, czyli jeden z utworów, gdzie hip-hop odgrywa ważniejszą partię, ostatecznie zachowując ten chillowy klimat. “Pilot Jones” zdecydowanie nie pasowałby mi do roli promowania albumu, ale jest to taki uroczy myk umieszczony w środku płyty. Z “Crack Rock” jest tak samo. Powtórzę się, ale to wszystko jest takie ładne. No to przychodzi potem “Pyramids” – po prostu geniusz. Sporo osób uznało singiel jako utwór wszechczasów, co spotyka się z oburzeniem innych. “Piosenka fajna, ale proszę cię! Są lepsze!” – tak często słyszałam. Pierwszy odsłuch mnie zachwycił. To wrażenie pozostaje do dziś. Prawie dziesięciomunutowy niesamowicie chwytliwy kawałek. Prawdziwy dowód, że Frank Ocean jest mistrzem w pisaniu tekstów oraz komponowaniu. “Pyramids” nigdy nie za dużo, tyle w temacie.
“Lost” jest jednym z moich najulubieńszych kawałków na “Channel Orange”. Chłopak tak uroczo śpiewa, że nawet feministka nie obraziłaby się o tekst: “Double D, Big full breasts on my baby”. Potem jest tylko lepiej. Tekst staje się romantyczny, a wers “Too weird to live, too rare to die” to zdecydowanie mój faworyt. Tak, to ten sam facet, co pisał dla Justina Biebera. O “White” nie będę się rozpisywać. Perkusja oraz bas w “Monks” to chyba odzew pochodzący od tej jazzowej strony Chrisa. “Bad Religion” momentami jest dla mnie za ckliwe i przypomina mi bardzo “Take Care” Drake’a. W sumie w samym “Take Care” wymieniłabym partię Rihanny z Frankiem. Tak swoją drogą, to bliżej Oceanowi do Kanadyjczyka niż, jak to się zwykle porównuje, do Kanye Westa czy do ASAP Rocky. Smutne “Pink Matter” to mocny akcent na to, co muzyk chce przekazać słuchaczowi. Już sobie wyobrażam Franka zwierzającego się ze swojej historii przy dźwiękach smętnych skrzypiec. Na duchu podnosi “Forrest Gump”, przywracając ten relaksujący nastrój. Poza tym to “you, you” jest takie urocze…
Płyta zbliża się do końca, zamykając się w wymownym “End”. Najspokojniejszy i wydaje się “najcichszy” utwór. Dodatkowo ten dźwięk zamykanych drzwi. Tak jakby Ocean po długim wywiadzie powiedziałby: “That’s all what I wanted to say. Bye”.
Oto mamy pierwszy studyjny album tego artysty. 2012 to był zdecydowanie jego rok. Chłopak jak najbardziej sobie zasłużył na te wszystkie pochwały. Tak dopracowany, przyjemny materiał sprawia, że chce się do niego wracać po długim czasie. Bo w pamięci zapada takie “Lost” “Sweet Life” oraz oczywiście “Pyramids”. Jest to świetne połączenie hip-hopu, popu, neo-soulu, a momentami jazzu. Trzeba mieć to “coś” do tworzenia tak chwytliwych beatów. Utwory są też bogate w pianino, gitarę, perkusję oraz przede wszystkim… historie Franka. Przepełnione metaforami w teksty urzekają, a Breaux pokazuje oblicze zagubionego romantyka, które czaruje słuchacza. Nie mogę odżałować faktu, że nie dane nam było usłyszeć “Channel Orange” na Stadionie Narodowym. Może chłopak nie chciał ukraść show głównym gwiazdom? Miejmy nadzieję, że wkrótce nas odwiedzi. (Miz)
4. Alt-j - An Awesome Wave
“Alt-J to najbardziej wyraziści debiutanci tego roku”. Napisałem tak w swojej recenzji i zdania nie zmieniam. Powiedzcie, ile znacie zespołów, które pełnymi garściami czerpią równocześnie z elementów alternatywnego rocka, folku, elektroniki, muzyki etnicznej czy hip-hopu i pozostają oryginalni? Tylko geniusze potrafią zbudować spójną całość z pozornie nie pasujących do siebie elementów. Alt-J geniuszami niewątpliwie są. Nie dziwi mnie fakt, że otrzymali w tym roku tyle pozytywnych recenzji. To właśnie ich oryginalność oraz eklektyzm sprawiają, że An Awesome Wave jest moją płytą roku. (Michał)
 

3. Jessie Ware - Devotion
Kiedy jestem w sklepie z płytami, lubię przyglądać się nieznanym okładkom i zastanawiać się, czy może któryś z tych albumów zostanie za jakiś czas moim ulubionym. Zdarza się również tak, że poznaje jakiś zespół i zupełnie go olewam, a jego geniusz odkrywam dopiero dużo później. A wspominam o tym, gdyż przypomniała mi się sytuacja, kiedy ogłoszono występ Jessie na Openerze, a ja nie miałam pojęcia kto to w ogóle jest, jak z resztą wówczas duża większość. Przesłuchałam jeden utwór jej autorstwa, po czym uznałam go za kompletnie nie interesujący i zostawiłam. Minęło kilka miesięcy, "Devotion" ujrzało światło dzienne i bez pamięci zakochałam się w muzyce Jessie, w jej spokojnym, głębokim głosie. Podczas gdy słowo "pop" jest dziś niemal zupełnie puste i pozbawione wartości artystycznej, ona tchnęła w nie duszę. Jej debiut to szykowne, ambitne i eleganckie dzieło, pełne magicznych melodii, porywających refrenów i ogromnej klasy. Wyrafinowane, luksusowe, dopieszczone w każdym calu, połyskujące jak perły w stosie krzykliwej i tandetnej biżuterii z kolorowego plastiku. (Kasia)
2. The XX - Coexist
To ile emocji swoimi spokojnymi piosenkami potrafi wzbudzić to brytyjskie trio jest dla mnie fenomenem. O ile przy pierwszej płycie były one raczej pozytywne, tak przy „Coexist” zdania były podzielone. Zarzuca im się wtórność i nudę. Brytyjczycy nagrali swoistą kontynuację debiutu i wynieśli swój melancholijny pop na wyższy poziom dając większe pole do popisu Jamiemu i jeszcze mocniejsze pójście w minimalizm. Na Coexist nie ma niepotrzebnych dźwięków. Album przepełniony jest emocjami i to właśnie one stanowią jej siłę. Mnie całkowicie porywa magia drugiej płyty The XX. (Michał)
 

1. Tame Impala - Lonerism
Prawdziwa petarda. Australijczycy bezproblemowo udźwignęli „sprawdzian” drugiej płyty – „Lonerism” okazał się całkowitym strzałem w dziesiątkę i jest godnym następcą „Innerspeaker”. Piorunujące wrażenie od pierwszych sekund „Be Above It”, aż do samego końca „Sun’s Coming Up”. Ponad pięćdziesiąt minut psychodelicznego grania, połączonego z mocnymi, gitarowymi akcentami. I to wszystko spojone niesamowitym, charakterystycznym wokalem Kevina Parkera. Na tym albumie każdy kawałek zasługuje na uwagę, choć chyba najbardziej wyróżniają się „Feels Like We Only Go Backwards” i „Elephant”, będące esencją klimatu albumu. „Lonerism” to trudna i skomplikowana układanka wielu elementów, która po złożeniu daje niesamowity efekt spójności i jedności, w pełni konsekwentny i świadomy album. Ilekroć słucham tej płyty, zawsze przenoszę się do niesamowitej krainy pełnej słońca i nieziemskich pejzaży. Nowa płyta Tame Impala jest wręcz uzależniająca, niczym narkotyk. Z tym, że to uzależnienie ma pozytywne skutki. (Dominika)

Podsumowanie roku 2012: Miz

Podsumowanie roku, czyli nieodłączna część każdej recenzenckiej strony internetowej. Jak zwykle każdy rok ogłasza się „wielkim czasem dla muzyki“ pod względem albumów, singli, debiutów czy wydarzeń. Podczas gdy NME po raz setny rozpisywało się o takich sensacjach jak powrót The Stone Roses oraz wzajemnej nienawiści braci Gallagher, dla mnie 2012 był bardzo dobry dla debiutantów. Świetnie, że takie grupy jak Alt-J, DIIV, Dry The River, Django Django, Of Monsters And Men i wiele, wiele innych zostały zauważone przez szerszą publiczność. Z góry mogę przyznać, że największą porażką zeszłego roku jest...em ja. Umknęło mi tak wiele płyt, że 2013 stanie się nie tylko czasem oczekiwania na The Knife, My Bloody Valentine, Foals czy Biffy Clyro, ale też okresem nadrabiania zaległości. Właśnie to figuruje na mojej liście postanowień noworocznych, więc skoro koniec świata nie może być moją wymówką, postaram się ich trzymać. No ale do rzeczy. Przedstawię tu swoje top 15, gdyż dziesiątka zbyt ogranicza to, co muzycy spezentowali nam w ubiegłym roku: Numer 15 otwieram krążkom, które są po prostu dobre i nie niby nie mogę im nic zarzucić. Jest jeden powód, dla którego wrzucam tu dorobek kilku zespołów – po kolejnych odsłuchach płyty te stawały się po prostu (mniej lub bardziej) nużące. A są to:
- Lana Del Ray – Born To Die Pierwsze wrażenie było pozytywne. Bo panna Grant potrafiła stworzyć kilka piosenek na tyle chwytliwych, by zadowolić fanów zarówno alternatywnych jak i tych popowych brzmień. „Summertime Sadness“ czy „National Anthem“ fajnie się nuci. Tym bardziej, że w chłodne styczniowe dni „Born To Die“ nadawało się wręcz idealnie. Nie wiem, czy czar prysł przez granie utworów Amerykanki w niemal każdej stacji czy może przez sweter z angory. Mnie ten album po jakimś miesiącu się przejadł. 
- Of Monsters And Men – My Head Is An Animal Tu przyznam, że chętnie sobie odtwarzam debiut muzyków z Islandii. Miło się również wspomina ich uroczy występ w Berlinie. Takie bajkowe zespoły potrafią rozpogodzić nawet najbardziej ponure dni. Każda piosenka jest chwytliwa oraz dopracowana w każdym szczególe. Wiem jednak, że będzie tak jak w przypadku grupy She & Him – posłuchasz, pośpiewasz, jednak po pewnym czasie powiesz sobie dość. Co nie zmienia faktu, że na koncert OMAM z radością się wybiorę. 
- Purity Ring – Shrines Chyba coś ze mną nie tak, że nie uległam urokowi Purity Ring tak, jak inni podsumowujący. Sprytnie, jak ten kanadyjski duet połączył synthpop z elementami wręcz hip-hopowymi. Początek „Shrines“ zawsze mnie intryguje, a „Fineshrine“ jest dla mnie jednym z utworów roku, ale czy chcę mi się wracać do słuchania całości? Niespecjalnie. 
14. Toy – Toy Album za jednym razem potrafi odprężyć, a później obudzić w słuchaczu uczucie niepokoju. Toy konsekwentnie trzymają się tego, co prezentowali w „Left Myself Behind“ i dobrze. 
13. Alt-J – An Awesome Wave Chyba wszystko, co opisuje ten debiut zostało powiedziane. Może to skrócę: jest ciekawy, na swój sposób zabawny (mówię o Waszym „Fitzpleasure“) oraz dziwaczny w bardzo pozytywnym znaczeniu. 
12. Trust – TRST Wielki plus dla Kanadyjczyków. Jeden z lepszych synthpopo-elektronicznych albumów, jakie można nam było zaserwować w 2012 roku. Struktura utworów jest prawie że banalna, ale niesamowicie chwytliwa. Chyba nic mnie tak nie wciągnęło ostatnimi czasy. Jeśli potrafią zaserwować taki debiut, to ja nie mam pytań, tylko wyczekuję ich koncert w klubie 1500m2. 
11. Tame Impala – Lonerism Zaskakujące, prawda? Tylko jedenaste miejsce? Przyznaję się bez bicia, że album ten przesłuchałam „porządnie“ dopiero w tym roku. W 2012 nie mogłam się przemóc. Wtedy drugie wydawnictwo Australijczyków było przeze mnie „słyszane“ zamiast „słuchane“. Teraz wiem, że ominęło mnie wiele. Porządna dawka psychodeli. Ten album na razie stanowi dla mnie niezwykle intrygującą zagadkę, której chętnie poświęce trochę czasu. Jest co odkrywać. 
10. Japandroids – Celebration Rock Ci chłopcy uparcie bronią gatunku jakim jest garage rock i powinniśmy być im wdzięczni, bo robią to w świetnym stylu. Jeśli ktoś się ze mną nie zgadza, niech prędko zobaczy ten kanadyjski duet na żywo, bo gdyby nie ich występ w Hydrozagadce, pewnie „Celebration Rock“ nie znalazłoby się w tym zestawieniu. 8 piosenek przepełnionych niesamowitą energią, którą teraz można ze świecą szukać. Z tego krążka bije też wielka szczerość oraz czysta kwintesencja Japandroids. Po ta dwójka stawia na wyłącznie na jakość bez względu na ilość. 
9. Totally Enormous Extinct Dinosaurs – Trouble Jakimś trafem debiut Brytyjczyka okazał się wielkim rozczarowaniem w świecie recenzenckim. Ja dostałam to, co chciałam. Porządne elektroniczne utwory, przy których świetnie się tańczy. „Household Goods“ – hymn Selector Festival 2012, a reszta piosenek również trzyma bardzo solidny poziom. „Panpipes“, „Stronger“, „Tapes & Money“, „American Dream, Pt. II“ czy już klasyk Higginbottoma o nazwie „Garden“ – kupuję „Trouble“ w całości. 
8. Django Django – Django Django To jest taki zabawny album. Od stycznia nie mogę się przestać śmiać, gdy w głowie chodzi mi „Zumm Zumm“. Cały debiut składa się wpadających w ucho utworów. Pewnie jeszcze nie raz do tego albumu wrócę. Od tak by poprawić sobie humor. Mam tylko nadzieję, że kwartet w ramach noworocznych postanowień zamierza ożywić swoje występy na żywo. 
7. Holy Other – Held Kolejny dowód na to, że występ na żywo może wiele zmienić. Może i ten producent nie zrewolucjonizował świata witch-house’u, ale stworzył 9 porządnych utworów odzwierciedlających piękno tego gatunku. 
6. How To Dress Well – Total Loss Dzięki takim zestawieniom dociera do mnie, jak ckliwą jestem osobą. Ten album był jedynym środkiem, bym mogła zasnąć w nocy, ale też stawał się powodem, dla którego nie mogłam zasnąć. Te smutne melodie potrafią oddziaływać na człowieka w niezwykły sposób. Tom Krell przypomniał mi, jak muzyka potrafi wpływać na emocje. I to pamiętne zdanie zaczerpnięte z dokumentu „Streetwise“ wypowiedziane przez bezdomnego nastolatka o imieniu Rat: I love to fly. It's just you're alone, there's peace and quiet, nothing around you but clear blue sky. No one to hassle you. No one to tell you where to go or what to do. The only bad part about flying is having to come back down to the fuckin' world.” 
5. The xx – Coexist Zabawne, że „Coexist” zbiera tak dobre recenzje, a następnie zostaje nazywane płytą „wtórną“ oraz „usypiającą“. Osobiście nie spodziewałam się niczego innego. Bo z czym mogliby wyskoczyć The xx? Dodali odrobinę house’owych beatów i starczy. Komponują takie utwory, do jakich przyzwyczili publiczność, a robienie czegoś kompletnie innego sprawiłoby, że straciliby całą swoją „xx-owość“. Takich utworów dziś trzeba. Mnie „Angels“, „Fiction“ czy „Sunset“ usatysfakcjonowało. Chociaż jeśli wyskoczą z tym samym chwytem na trzecim albumie, to może nie będzie już tak różowo. Jednak obecnie oczekujmy ich koncertu w maju. 
4. Frank Ocean – Channel Orange Perfekcja w każdym calu. Na chwilę obecną to tyle ode mnie. 
3. Enter Shikari – A Flash Flood Of Colour Pamiętam do dziś ich pierwszy koncert w warszawskiej Stodole. Niesamowite widowisko oraz moc płynąca z post-hardcorowych brzmień. „Quelle Surprise“ oraz „Sssnakepit“ były dla mnie jedynie ciekawostką. Jednak gdy pierwszy raz w karierze zagrali na żywo „Arguing With Thermometres“ zostałam niemile zaskoczona. Dubstep i Enter Shikari brzmiące tak... lekko były dla mnie szkokiem. Nie wiem, co chcieli osiągnąć przez zmianę grania, ale bałam się przez to przesłuchać ich trzeciej płyty. Pierwsze wrażenie brzmiało mniej więcej: „TO jest Enter Shikari?!“. Trudno było doszukać się grania Rory’ego Clewlow. Jednak z każdym kolejnym odsłuchem „A Flash Flood Of Colour“ stawało się o wiele lepsze. Dotarło do mnie, że agresja Enter Shikari przejawiała się nie tyle w melodii, co w słowach. Elektroniczne wstawki okazały się świetnie komponować, a każdy utwór został dopieszczony w każdej sekundzie. Teraz znienawidzone „Arguing...“ jest jednym z moich ulubionych utworów 2012, a „System...Meltdown“ oraz „Gandhi Mate, Gandhi“ to mistrzostwo. Już nie mogę się doczekać, by usłyszeć je na żywo. 
2. Grimes – Visions To był zdecydowanie rok Claire Boucher. Bo tak naprawdę dopiero to wydawnictwo przyniosło jej ogromne uznanie krytyków oraz fanów. „Genesis“ oraz (mój faworyt) „Oblivion“ figurowały na listach najlepszych utworów 2012. Cały album był dla mnie składanką hitów, a bywały tygodnie, bez których nie mogłam uwolnić się od tej płyty. Uzależniająca, intrygująca i czarująca, to jest właśnie twórczość Grimes. Ja takiej słodyczy nie potrafię odmówić. 
1. Jake Bugg – „Jake Bugg“ Tutaj nawiążę do recenzji Michała, który świetnie podsumował tego chłopaka: „to, co najważniejsze, ma ogromny talent do zamykania w trzyminutowych piosenkach chwytliwych melodii”.

Podsumowanie roku 2012: Michał

Jak już napisałem w notce urodzinowej, rok 2012 to pierwszy w którym podążałem za nowościami muzycznymi. Mam jednak lekki niedosyt gdy patrzę na liczbę wysłuchanych przeze mnie albumów. Jednak nie ma co rozpamiętywać, 2013 będzie lepszy, już nad tym pracuję. Pod względem koncertowym to również był najlepszy rok w moim życiu. Udało mi się pójść na Selector, Impact, Coke oraz jedną imprezę w ramach Unsoundu. Układać rankingu koncertów nie będę, bo nie mógłbym się zdecydować, dlatego najważniejsze koncerty wypiszę w kolejności alfabetycznej: Crystal Fighters, Disclosure, Dry The River, Kasabian. 
Top10 albumów: 
10. Kendrick Lamar - Good Kid M.A.A.D City Nie ukrywam ,że znawcą hip-hopu nie jestem, jednak co mam zrobić, jeżeli album Kendricka mi się po prostu bardzo podoba? Umieścić go w moim top10. Na pewno najlepszy album hiphopowy jaki słyszałem w tym roku. Obok kawałków takich jak „Poetic Justice” czy „Bitch, Don't Kill My Vibe” nie można przejść obojętnie.   
9. Kamp! - Kamp! Nareszcie wydali tę płytę! Ciężko nazwać ich debiutantami, kiedy na rynku są już dobre kilka lat. Ich imienny debiut to najlepsza polska płyta 2012. Zarówno do imprezowania jak i chillowania. Już niedługo przeczytamy o nich w NME, jestem tego prawie pewien. 
8. Howler - America Give Up Muzyka Howler jest cudownie garażowa, co w połączeniu z charyzmą i odrobiną nonszalancji frontmana, Jordana Gatesmitha, daje wybuchową mieszankę. 
7. Jake Bugg - Jake Bugg Kocham chwytliwe piosenki, a tych na debiutanckim krążku Bugga jest od groma. Album tego osiemnastoletniego Brytyjczyka zapatrzonego w swoich muzycznych idoli jest środkowym palcem wycelowanym w obecne nastoletnie gwiazdki i większość nowej muzyki popularnej.
6. Enter Shikari - A Flash Flood Of Colour Żaden album z tego roku nie pobudza tak mocno jak ten. Ostra mieszanka ciężkich gitar i elektroniki w połączeniu z pełnym emocji i buntu wokalem Rou Reynoldsa robią piorunujące wrażenie. 
5. Frank Ocean - Channel Orange Channel Orange to płyta moich wakacji, dlatego już zawsze będę z nią kojarzył rok 2012. By zamknąć tyle potencjalnych przebojów na jednej płycie trzeba mieć wielki talent, którego Frankowi nie brakuje. 
4. The XX - Coexist Nikt tak jak The XX nie potrafi poruszyć przy pomocy spokojnych dźwięków. Zespołowi zarzuca się autoplagiat i brak kreatywności, ponieważ na Coexist podążają podobną droga co na debiucie. Mnie jednak całkowicie porywa magia ich tegorocznej płyty. 
3. The Cast Of Cheers - Family Trzecie miejsce należy się im za pracę jakiej dokonali od debiutanckiego „Chariot” do „Family”. Nie znajdziemy na tej płycie tak chaotycznych, wykrzyczanych bez większego sensu wersów i surowej elektroniki. Jest to album bardziej dojrzały, pełen świetnych melodii i ciekawych aranżacji. I co z tego, że brzmią trochę jak Foals, są genialni. 
2. Dry The River - Shallow Bed Długo czekałem na tę płytę. Gdy już ją przesłuchałem, z miejsca pokochałem Shallow Bed, a gdy usłyszałem te piosenki na żywo byłem już pewien, że zajmą oni wysokie miejsce na mojej liście. Nikt tak jak Dry the River nie potrafi zamknąć tylu pięknych emocji w trzy-minutowej piosence. 
1. Alt-J - An Awesome Wave “Alt-J to najbardziej wyraziści debiutanci tego roku”. Napisałem tak w swojej recenzji i zdania nie zmieniam. Tylko geniusze potrafią zbudować spójną całość z pozornie nie pasujących do siebie elementów. Alt-J geniuszami niewątpliwie są. To właśnie ich oryginalność oraz eklektyzm sprawiają, że An Awesome Wave jest moją płytą roku. 

Inne płyty które były dla mnie ważne w tym roku: Sleigh Bells, Lianne La Havas, Tribes, DIIV, Jessie Ware, Keaton Henson, Last Dinosaurs, Metz, Mumford And Sons, Two Door Cinema Club, Totally Enermous Extinct Dinosaurs. 

Na końcu chciałbym wspomnieć dwa albumy: Piosenki Po Polsku Afro Kolektywu i Jezus Maria Peszek wiadomo czyjego autorstwa. Te dwie płyty, całkowicie polskie (Kamp! traktuję trochę bardziej światowo) wywarły na mnie duże wrażenie, mimo tego, że nie przepadam za rodzimą sceną muzyczną. Afro Kolektyw za naprawdę dobre piosenki i bycie wdzięcznym tematem wypracowania z polskiego, a Maria Peszek za wszystkie dające do myślenia wersy oraz świetne melodie. 

Top10 EPek: 
10. Atlas Genius - Through the Glass 
Australijczycy potrafią wspaniale łączyć energie z melancholią. Dlatego epka, choć krótka, robi duże wrażenie. 
9. Miles Kane - First Of My Kind 
Za sam kawałek tytułowy należy mu się miejsce w liście. Dodajmy do niego świetny kawałek „Night Runner” i nowe wersje „Colour Of The Trap” i „Looking Out My Window” Toma Jonesa. Naprawdę dobra epka. 
8. Stay+ - Fuck Christian Aids i Arem 
Chaotyczna, psychodeliczna elektronika Stay+ hipnotyzuje i wprowadza w trans, a to co się dzieje na jego koncertach ciężko opisać słowami, trzeba to przeżyć. 
7. AlunaGeorge - You Know You Like It 
Nikt nie pisał w tym roku tak dobrych popowych piosenek jak ten duet z Londynu. Śliczny głos Aluny i pokręcone bity George'a, połączenie idealne. 
6. Bastille - Other People's Heartache Pt.1
Bastille doskonale łączy ze sobą różne motywy tak by stworzyć coś nowego i wspaniałego. Trzeba być geniuszem albo szaleńcem, albo tym i tym żeby złączyć ze sobą „Blue Jeans” Lany Del Rey oraz motyw przewodni „Requiem for a Dream” tak by brzmiało to dobre. Jemu się udało. Sprawdźcie sami, a na pewno będziecie zaskoczeni.
5. Disclosure - The Face 
Odkąd usłyszałem piosenki z The Face na żywo ciągle do nich wracam, a gdy słyszę Boiling czy What's in Your Head, po prostu nie mogę powstrzymać się od tańca. 
4. Kodaline - All I Want 
Autorzy jednej z piękniejszych tegorocznych piosenek, „All I Want”, wydali epkę wypełnioną równie dobrymi, chwytliwymi utworami. Indie Folk w najlepszym wydaniu. Już nie mogę się doczekać ich debiutanckiego albumu. 
3. Turtle Giant - All Hidden Places 
Nie wiem czy bardziej lubię Turtle Giant w wydaniu radosnym, jak w „We Were Kids”, czy bardziej podoba mi się smutek „What a Game” albo psychodelia ”Germany I & II”. Świetny wokal, melodie i różnorodność muzyki Turtle Giant sprawia, że zamykają moje Top3. 
2. The Neighbourhood - I'm Sorry W swojej muzyce łączą elementy popu, rocka i hip hopu, co daje szereg eleganckich, utrzymanych w retro stylistyce piosenek. Dodajmy do tego świetne teledyski i otrzymamy epkę godną drugiego miejsca. Jeżeli jeszcze nie poznaliście, nadróbcie to szybko. 
1. Peace - Delicious Nie bez powodu aż trzy utwory Peace znalazły się w top50 singli w New Musical Express. Taka łatwość w pisaniu dobrych melodii jest rzadkością. Aż trudno uwierzyć, że „California Daze” i „Ocean's Eye” napisał ten sam zespół. Piosenki są całkowicie różne, a jednak Delicious jest dziełem spójnym. Nie dziwi mnie fakt, że dostali nominację w BBC Sound Of. Zaskoczył mnie za to fakt, że nie byli nawet w najlepszej piątce, lecz czy jest im to czegoś potrzebne? Nie sądzę, Peace i tak wygrali w tym roku. 

Nie czuję się na siłach by ułożyć ranking piosenek piosenek, bo jak miałbym porównywać piosenki zupełnie od siebie różne? Nie potrafię. Dlatego wypisuję piosenki, które miały dla mnie największe znaczenie w tym roku. 
Arctic Monkeys- R U Mine?+ Electricity 
To podsumowanie nie byłoby moje, gdyby nie pojawiła się choć wzmianka o Arctic Monkeys. Niestety chłopcy uraczyli nas w tym roku tylko dwoma piosenkami, jednak są to kawałki na najwyższym poziomie. Mocne, rockowe,trochę psychodeliczne i piekielne chwytliwe. Takie Arctic Monkeys kocham. 
Miles Kane - First of My Kind
Melodie napisane przez Milesa są wprost stworzone, żeby je nucić. First Of My Kind przez długi czas nie wychodziło z mojej głowy. Za taki refren należy mu się miejsce w najważniejszych singlach 2012. 
Father John Misty - Hollywood Forever Cemetery Sings
Niestety Fear Fun strasznie mnie zawiodło. Po usłyszeniu tej piosenki, stwierdziłem, że jeżeli reszta piosenek na płycie utrzyma poziom będzie płytą roku. Dalej tak uważam, szkoda, że tak się nie stało 
Whales In Cubicles - We Never Win 
Jestem dumny, że jako jeden z pierwszych w Polsce napisałem o tym zespole. Jeżeli nie słyszeliście, koniecznie nadróbcie. Dacie się porwać sile „We Never Win”. 
Niki Minaj - Stupid Hoe 
Tak, wiem, że większość z was ma ze mnie teraz niezły ubaw. Ja jednak się tym za bardzo nie przejmuję. Uwielbiam Nicki i uważam, że w kolorowym mainstreamie nie ma bardziej wyrazistej postaci niż ona. A w „Stupid Hoe” zebrała wszystko to co w niej lubię: szybka jak karabin maszynowy nawijka, świetny podkład i wszechobecny absurd... 
Swim Deep- King City
Swim Deep są na bardzo dobrej drodze by stać się klasycznym przykładem artysty jednego przeboju. Jest to utwór idealny. Po „King City” nie nagrali jednak nic co by ledwie dorównywało tej piosence. 
The Royal Concept - D-d-dance 
Nie słyszałem w tym roku piosenki bardziej radosnej i beztroskiej niż ta. Aż chce się tańczyć. 
Tame Impala - Elephant 
Moje próby słuchania Lonerism zazwyczaj kończyły się zapętlaniem „Elephant”. Piosenka jest cudownie psychodeliczna, dlatego mimo że druga płyta Tame Impala nie zrobiła na mnie takiego wrażenia jak na większości społeczeństwa, nie mogę pominąć Elephant w swoim podsumowaniu. 
Two Door Cinema Club - Next Year 
Ten kawałek przywrócił mi wiarę w TDCC, oraz zachęcił do ponownego przesłuchania debiutanckiej płyty, co całkowicie zmieniło moje zdanie o tym zespole. 
Everything Everything - Cough Cough + Kemosabe 
Te dwie piosenki sprawiły, że Arc stało się jedną z najbardziej wyczekiwanych przeze mnie płyt. Nie spodziewałem się, że są w stanie napisać tak dobre kawałki. Pierwsza płyta na to nie wskazywała. 
Last Dinosaurs - Andy 
Ta piosenka regularnie do mnie wraca i wtedy nie robię nic innego, tylko ją zapętlam. To idealny indie rockowy kawałek. Tak proste, a tak genialne.

New Beats Of The Week #1: Crhymes

Crhymes to zespół który ciężko przyporządkować do jednego gatunku muzycznego. Oscylują między rockiem, folkiem, a stylistyką lo-fi. Trzonem kanadyjskiego zespołu jest Sebastian Shinwell. To on pisze piosenki, śpiewa, a ponadto w studiu gra na gitarach, basie, perkusji i klawiszach. Zespół wydał w sierpniu tego roku epkę „Our Suprises”, na którym znalazło się pięć utworów. Cechą charakterystyczną muzyki Crhymes jest rozmarzony głos Shinwella, który brzmi świetnie na tle ciekawych aranżacji. Warto zwrócić uwagę na piosenkę „Complimented”. Ciepły wokal wyśpiewujący smutne wersy na tle dźwięków gitary akustycznej oraz świetna solówka na końcu sprawiają, że jest to najpiękniejszy numer na płycie. Bardzo dobrze brzmią wesołe gitary przełamane melancholijnym wokalem w „Need To Lie” i najbardziej folkowy na epce „Haunt”. Chrymes mają talent do pisania świetnych piosenek i jestem pewien, że jeszcze nie raz nas zaskoczą. Nawiązując do nazwy zespołu, przestępstwem byłoby ich przeoczyć. 

Facebook / Bandcamp

Michał