Ta recenzja miała wyglądać trochę inaczej. Na początku myślałem o jakimś obrazku z hiperłączami, gdzie jakoś przedstawiłbym skojarzenia poszczególnych kawałków z tracklisty
Anything In Return do innych, starszych piosenek. Ale niestety nie jestem „skomputeryzowany” na tyle, żeby mi to dobrze wyszło, więc pomysł porzuciłem. Potem kompilowałem coś z rymami, mianowicie chciałem napisać 26 wersów i jakoś w nich zawrzeć tytuły tracków, tak, żeby była i lanserka, i fajnie się czytało, no i żeby merytorycznie też było wporzo. Na przykład o kawałku
„Cake” taki dystych wyglądałby tak:
a nie wie, że jest dla mnie tylko namiastką,
A tymczasem dla mnie liczy się tylko ciastko,
I tak dalej, i tym podobne, tylko coraz trudniej mi szło wymyślanie choćby jednego zdania, a już z dopełniającym całość drugim wersem było fatalnie, więc i ten pomysł poszedł w odstawkę. Pozostał oczywiście tradycyjny format recenzji, który jest tradycyjnie nudny i nudny. Więc postanowiłem, że muszę wymyślić coś innego. No i jak widzicie, wymyśliłem, że napiszę tekst, który ciężko będzie nazwać recenzją. Czy mi to wyszło? Szczerze mówią, to nie wiem, ale możecie sami sprawdzić. A więc zapraszam do czytania tej krótkiej notatki. Aha, ogólne będzie to bardzo poważna dawka słowa pisanego, z wieloma niespodziewanymi zwrotami akcji, z momentami grozy (czyli takimi, gdzie rodzice mówią dzieciom: „odwróć głowę” albo „zakryj oczy” albo „przełącz na inny kanał, bo… i tu pada nazwa jakiejś ciekawej tortury w rodzaju obdzierania ze skóry czy zjadania wątroby, normalka), a także szczyptą humoru (przecież śmiech to zdrowie), zadumy, krytycyzmu, a może nawet i lekkiego szaleństwa? Kto wie? Coś jeszcze chciałem dodać, ale mi uciekło… a! już wiem: bardzo możliwe, że autor poniższego tekstu będzie się trochę gubił, jąkał, powtarzał, może czasem zmyślał tylko po to, żeby pokazać, jaki to jest cool i na luzie. A więc zapraszam do czytania tej krótkiej notatki… zaraz, czy już gdzieś tego nie napisałem? A mówiłem, że tak może być…
***
Chaz Bundick to bardzo ciekawa postać (wiem, oryginalny początek jak tytuły kawałków One Direction, ale potem będzie lepiej, obiecuję, przynajmniej trochę lepiej). Jego dokonania choć zwykle oceniane dość pozytywnie, czy to w zagranicznych mediach, czy w naszych rodzimych, nie cieszą się jednak dużą estymą. W podsumowaniach roku jego albumy zwykle plasują się gdzieś pod koniec stawki (zajmują trzecie miejsce w… siódmy rzędzie), jeśli oczywiście w ogóle się załapują. Przeważnie są pomijane, bo recenzenci uważają je za kupę (gdzie moje maniery się pytam?!) albo umieszczane w rubryce „Horoable Mention” (no już niech ma i nie krzyczy). Dzieje się tak zwłaszcza poza granicami Polski. U nas jest z tym trochę lepiej, ale też jakiegoś szału nie ma. Bo o ile w zakamarkach polskiego Internetu, zajmującego się głównie niezależną tudzież popularną muzyką (przede wszystkim różnego rodzaju portale i blogi) jest całkiem dobrze, to poza tym środowiskiem jest już znacznie gorzej. Jeśli już gdzieś poza siecią pada nazwa Toro Y Moi, (od czasu do czasu ma to miejsce w programach Piotra Stelmacha bądź Agnieszki Szydłowskiej, chociaż muszę przyznać, że już od wieków nie słuchałem tych zacnych audycji), to zwykle nazwa ta pojawia się w roli ciekawostki czy nawiązania do ostatnich występów na jednym z większych polskich festiwali. Muzykę młodego producenta, pochodzącego z Południowej Karoliny, traktuje się marginalnie, ot kolejny dzieciak grzebiący i bawiący się komputerem w swojej sypialni (przy okazji, łóżko + muzyka to chyba jedno z najlepszych połączeń ever; a jak jeszcze ma się dobre towarzystwo, to ja nie mam pytań; choć po chwili namysłu i z pomocą tzw. dobrych rad z zewnątrz wychodzi na to, że jeszcze lepsze jest połączenie łóżko + muzyka + alkohol + miłe towarzystwo, trzeba przyznać, że coś w tym jest…).
Tymczasem inni młodzi, żeby wymienić choćby Jamie’ego XX, Jamesa Blake’a, a ostatnio Franka Ocean’a, wychwalani są ponad niebiosa, a ich albumy lądują bardzo wysoko w końcowych podsumowaniach. Celem zestawienia powyższej trójki z postacią Bundicka nie jest oczywiście jakiekolwiek wartościowanie. Szanuję zarówno, jakby nie patrzeć, odważne eksperymenty Jamie’ego (mam tu na myśli zwłaszcza album We’re New Here, będący przetworzonym materiałem ostatniego longplaya legendarnego Gila Scotta-Herona), spoglądające w przyszłość, niesamowicie nowoczesne, cyfrowe pieśni Jamesa Blake’a, jak i pełny ciepłego feelingu, a zarazem niezwykle mądry songwriting Franka Oceana. Chodzi mi raczej o wskazanie pewnego dziwnego mechanizmu, który niejako rządzi całym tym muzycznym biznesem. Bo przecież Chaz Bundick spokojnie mógłby zostać dopisany do tej trójki. Jego muzyka zupełnie nie odbiega jakoś diametralnie od tego, co jest aktualnie modne, i, co chyba najdziwniejsze, od tego co aktualnie się sprzedaje. Ktoś wie o co chodzi? Ech, to tylko kolejny znak, że świat się kończy, tylko teraz nie ma na co zwalić, bo kalendarz majów już się cholera skończył… Ale trzeba im przyznać, że byli autorami jednej z najdłuższych (najdłuższej?) ściem w historii świata, warto to docenić drodzy czytelnicy. Ale przechodząc do sympatycznego okularnika…
Bardzo możliwe, że dzieje się tak przez to, iż Bundick nigdy nie próbował zrobić kariery (przynajmniej nie w muzyce). Nie interesowały go kontrakty, pieniądze, wielkie wytwórnie czy wydawanie płyt. Zresztą przecież nadal jego krążki ukazują się w niezależnym labelu Carpark Records. Jednak do czasu, ale tu trzeba spojrzeć na to, jak zaczęła się przygoda producenta z muzyką na serio. Otóż Chaz oprócz robienia dziwacznych nieraz zdjęć i zabaw z komputerowymi technologiami, głównie w obrębie grafiki, gdzieś po kątach bawił się jeszcze w muzyka (czyli w sypialni). A że akurat inspirował się wieloma rzeczami i miał do tego talent, to też szło mu naprawdę nieźle. Jakie inspiracje? Słuchając tych wczesnych kawałków można mówić np. o lo-fi’owych produkcjach Ariela Pinka, starym indie-rocku spod znaku Pavement czy Guided By Voices, tematach z przepastnego songbooka Ennio Morricone, pokomplikowanm sophisti-popie Stereolab, dreampopie czy shoegaze’ie w duchu łagodniejszych fragmentów My Bloody Valentine, błogich, skąpanych w słońcu, harmoniach wokalnych (i nie tylko) The Beach Boys, a słychać też echa krautrocka, funku, disco, sixtiesowego popu The Velvet Underground czy The Byrds. A to tylko jedna strona medalu, ta bardziej gitarowa. Bo Chaz lubi też to wszystko mieszać z popowym vibe’em choćby Michaela Jacksona, eksperymentami rodem z płyt Boards Of Canada, gęstymi beatami i fakturami z wydawnictw Flying Lotusa, miażdżącymi, niezwykle przebojowymi konstrukcjami pod patronatem Daft Punk czy Le Knight Club (te wpływy najłatwiej odnaleźć w innym projekcie Bundick, mianowicie w Les Sins), a czasem nawet z porąbanym, zdekonstruowanym popem Maxa Tundry czy instrumentalnym hip-hopem Prefuse 73. A ponadto szczypta house’u, minimal-techno i innych podobnych gatunków. Pewnie i tak nie wymieniłem wszystkiego, ale sami widzicie – eklektyzm i rozstrzał jest naprawdę spory, ale i tak Stachursky go przebija, gdybym tak zaczął wymieniać jego inspiracje, to zrobiłby mi się tu materiał na magisterkę (
tu już wszystko było: i Paryż, i Londyn panie, Hamburg, Nowy York, no bo weź czytelniku połącz disco-techno-polo z jakąś ezoteryczną, duchową, quasi-religijną
energią – ja zwariuję proszę pana! ja zwariuję!!).
Ale przechodzimy do opowieści o zaplątanym w kable, uzdolnionym dzieciaku. Żeby tego było mało, z pomocą pradziadka R. Stevie Moore’a, dziadka Ariela Pinka i wujka Pandy Beara, Chaz Bundick stał się, chcą nie chcąc, ojcem chillwave’u. Wraz z całą zgrają młodych producentów z Ernestem Greenem aka Washed Out i Alanem Palomo aka Neon Indian na czele, Toro zaczął wyznaczać nowe ścieżki w na muzycznej mapie. Bardzo możliwe, że nawet dzięki niemu rozwinął się witch-house i inne podobne stylistyki. Niemniej jednak było o tym przez jakiś czas całkiem głośno, zarówno w blogosferze, jak i na portalach (oczywiście prasa, radio i inne media prawie zupełnie pomijały zjawisko). Cała ta estetyka, najogólniej mówiąc, opiera się na prostym założeniu. Jest dźwiękową reminiscencją do lat 80-tych, przefiltrowaną przez świadomość współczesnego młodego człowieka żyjącego w XXI wieku, otoczonego ze wszystkich stron nowoczesną technologią. Taki właśnie jest debiutancki krążek Bundicka.
Causers Of This, bo tak właśnie nazywał się pierwszy album Toro Y Moi, został przyjęty bardzo różnie przez media. Jedni nie zauważyli w nim absolutnie nic odkrywczego i po prostu go olali i zapomnieli zaraz po przesłuchaniu, inni odnotowali fakt wydania takowej płyty, docenili kilka utworów i na tym się skończyło, a jeszcze inni obwołali wydawnictwo absolutnym wydarzeniem, uznali go za płytę klasyczną i prawdopodobnie najlepszy albo jeden z najlepszych albumów dekady. Ten ostatni przypadek można było zaobserwować na naszym podwórku. W podsumowaniach bardzo często
Causers Of This pojawiało się na pierwszym miejscu najlepszych płyt roku, a jeśli nie na pierwszym, to przynajmniej na podium. Po prostu udało się młodemu producentowi trafić w gusta i wrażliwość polskiego dziennikarskiego światka muzyki niezależnej. Tymczasem Pitchfork Media ocenia album Toro tylko na 7.6, a więc tu zachwyt jest raczej umiarkowany, albo mówiąc trochę prościej, wcale go nie ma. Ciekawe tylko, czy za jakiś czas dziennikarze Pitchforka nie zmienią zdania, i powiedzmy za siedem lat, gdy wyjedzie reedycja
Causers Of This, zweryfikują swoją ocenę i w recenzji pojawi się nota 9.5 bądź podobna. Takich przypadków było przecież już kilka, choćby ocena dla znakomitego sofomora Daft Punk,
Discovery. W 2001 roku Pitchfork ocenił album tylko na
6.4 (sami przyznacie, że
to jest śmiech na sali) ale nie przeszkodziło to w zajęciu przez ten sam album trzeciego miejsca w
podsumowaniu dekady lat 2000-2009, wyprzedzając przy tym takie albumy jak choćby
Yankee Hotel Foxtrot Wilco (ocena Pitchforka: 10.0),
The Moon And The Antarctica Modest Mouse (9.8),
Person Pitch Panda Beara (9.4) czy
Since I Left You The Avalanches (9.5). Dlatego nie daję z siebie robić frajera, gdy Pitchfork ogłasza kolejną „gwiazdę” w postaci Girls czy innych nudziarzy. Wszystko trzeba robić i sprawdzać samemu, cóż, takie życie.
Niedługo po wydaniu debiutu, Chaz zaanonsował album numer dwa. Tym razem Amerykanin chciał pokazać i udowodnić wszystkim, że nie jest tylko dzieciakiem potrafiącym bawić się samplami i elektronicznymi urządzeniami. Dlatego kolejny album miał się diametralnie różnić od poprzednika. I tak właśnie powstała płyta Underneath The Pine. Tu z kolei położono nacisk na żywe granie, ale również zwrócone w przeszłość. Artyście udało się stworzyć nasycony retro-wpływami Beach Boys, Stereolab, My Bloody Valentine, Enio Moricone a nawet Tortoise czy Steve’a Reicha, wyrafinowany bukiet piosenkowych impresji. Jeśli chodzi o recepcję, to były chyba trochę lepiej. Na polskich portalach ponownie posypały się pochlebne recenzje, a i w zagranicznych mediach było nieźle – Pitchfork nawet przygraną płytę do jakże zaszczytnego grona „Best New Music”, darując piękną notę 8.3 (wyeksploatuję już do końca ten pitchforkowy przykład, choć mógłbym tu wstawić jakiś inny portal).
I tak właśnie to mniej więcej się działo. Ponadto w wolnym czasie Chaz remiksował kawałki innych artystów, jamował z innymi artystami (nagrał nawet jakiś niby
kawałek z Tylerem), a całkiem niedawno wskrzesił swój side-project Les Sins, wypuszczając w wytwórni Caribou singielek. O Caribou jeszcze wspomnę za jakiś czas, a teraz jeszcze o jednym wydawnictwie, które miało miejsce przed ukazaniem się trzeciego longplaya Bundicka i było dość ważne. Chodzi oczywiście o epkę
Freaking Out. Na tej krótkiej płycie Toro Y Moi porzuca wcześniejszą estetykę, czyli pięknie zaaranżowane piosenki z kwiecistymi i cudownymi harmoniami, na rzecz pójścia w coś, co można chyba określić nu-disco (zalążki pojawiły się już na
Underneath w postaci singlowego „Still Sound” czy „New Beat”, zresztą o jakich zalążkach ja tu mówię, przecież Chaz zawsze lubił nagrywać muzykę z disco-feelingiem czy po prostu muzykę przeznaczoną na parkiet do tańca, taką już ma chłopak duszę). Wydawało się, że tak właśnie może brzmieć zupełnie nowy krążek artysty. I wszystko się zgadzało, spoko, czekamy na nowy album i wiemy co i jak, co niektórzy już napisal recki, zostawiając wykropkowane miejsca na tytuły kawałków, aż tu nagle Chaz ujawnia zupełnie nowe nagranie „So Many Detalis”, a zaraz po nim okładkę i pełną listę utworów
Anything In Return.
No i co się okazuje? Wcale nie ma w sobie ten nowy tune takiego tanecznego pierwiastka. Raczej nie jest to typowy radiowy killer, o nie, nic z tych rzeczy. W tym akurat przypadku liczy się struktura, budowa, architektura czy po prostu kompozycja, i to, jak w tej kompozycji oddziałują na siebie poszczególne elementy. To właśnie wniknięcie i śledzenie mechanizmu, wszystkich dysonansów, mrugnięć i mikro-zmian daję przyjemność (jakby co, spójrzmy na tytuł – „So Many Details”). Ale wiadomo – jeden utwór jeszcze niczego nie przesądza, więc trzeba poczekać na całość. No i właśnie teraz, w końcowych dniach stycznia, wreszcie ukazuje się trzeci longplay Chaza, o którym teraz napiszę parę słów.
***
Nowy album, nowy album, nowy album. Nowy album Toro Y Moi to brzmi trochę jakbyśmy wrzucili Causers Of This i Underneath The Pine do pralki, a zamiast proszku do prania bądź wybielacza, dosypali… szczyptę soli prawdy. Tak mi się przynajmniej wydaje, zresztą sam Bundick mówił w wywiadach, że na nowej płycie chciał grać „sincere pop”, dodając również, że niezależny światek nie zawsze jest najistotniejszy, czasem warto zobaczyć co dzieje się w mainstreamie, aby do tego właśnie nurtu, a nie do podziemia, dodać coś od siebie i otrzymać jakąś nową jakość. Czy tak by się stało, gdybyśmy postąpili jak w zarysowanym przeze mnie przykładzie z pralką i płytami? No dobra, wtedy połamalibyśmy dwa cedeki i prawdopodobnie nasza pralka uległaby awarii czy coś w ten deseń, ale chwytacie metaforę, prawda? Ale zostawmy już pralkę, która wedle mojej wiedzy zwykle ustawiona jest w łazience. Zatem korzystając z okazji tego, że przybywamy na krótko w łazience, dokonajmy szybkiej ablucji, a następnie udajmy się pewnym krokiem do pomieszczenia obok – czyli do kuchni.
Zdaję sobie sprawę, że niektórzy trzymają w tym pomieszczeniu przeróżne sprzęty, w tym nawet i pralkę. Ale załóżmy, że kuchnia jest głównym miejscem, gdzie przygotowuje się posiłki. Zatem scalmy w jedno ideę, do której niezwłocznie dążę, mianowicie do idei „muzycznej kuchni” w kontekście nowego albumu Toro Y Moi. O co mi chodzi? Otóż ciekawi mnie, jakich składników i komponentów mógł użyć nasz bohater, aby wyszła mu owa potrawa o nazwie Anything In Return. Spróbujmy się nad tym zastanowić (każdy z Was, siedzący wygodnie przed ekranem, może w tej chwili wyciągnąć jakąś karteczkę i może próbować przyłączyć się do wspólnego dywagowania, jeżeli oczywiście ma na to ochotę i przynajmniej choć trochę „siedzi w temacie”). Według mnie lista produktów, która chyba fachowo nazywa się przepisem, wygląda mniej więcej jakoś tak:
pół kosteczki kandyzowanej psychozy The King Of Limbs Radiohead
szczypta feelingu Bad Michaela Jacksona
podgrzana skórka ze Swim Caribou (mówiłem, że jeszcze powróci)
garść pokruszonych synkopowych beatów z Last Exit Junior Boys
1 łyżka (nie łyżeczka, ŁYŻKA) wokaliz z Underneath The Pine Toro Y Moi
1 łyżka wypolerowanego house’u
pół szklanki roztopionych sampli z Causers Of This Toro Y Moi
aromat klasycznego hip-hopowego vibe’u
3-4 szumiące pętle winyla
kiść soczystych jazzowych motywów
2 synth-popowe polewy
3 opakowania sproszkowanych beatów z automatów perkusyjnych
woreczek sypkiego mininal-techno wyjęty z pudełka sygnowanego nazwiskiem Ricardo Villalobosa
dwa ząbki Dam-FunK’owych hi-hatów
trzy tłuste plasterki tanecznych breaków z lat 90-tych
szczypta gorzkiej melancholii
kilka minimalistycznych owoców bez pestek
około 10 grubo krojonych refrenów z list przebojów
dwa kieliszki radosnego soulowego nastroju
1 imprezowy disco-koktajl
***
Wszystko umieścić w brytfance, przykryć i wstawić do pieczenia w temperaturze 180 stopni na 20 minut. Po upływie założonego czasu, najlepiej wystawić przy oknie, aby danie nabrało odpowiedniej gęstości i wystygło. Podawać w urządzeniach posiadających odtwarzacz płyt CD bądź pokroić tak, aby potrwa zmieściła się w przenośnych odtwarzaczach mp3, ipodach, tabletach, mobilnych długopisach, digi-szpilkach i innych indie-bondowskich gadżetach.
Ale jak wiadomo w kuchni długo nie można siedzieć, dlatego gdy tylko dostaniemy swoją porcję z daniem głównym, czym prędzej powinniśmy się udać do salonu, aby móc w spokoju kontemplować i cieszyć się urokiem i smakiem jakże wykwintnego dania. A po skonsumowaniu go (uwzględniając oczywiście kilka dokładek, każdy wie na ile go stać, lub na ile może sobie pozwolić), przychodzi czas na refleksje. I właśnie owe, a właściwie moje własne, osobiste refleksje przedstawię wam w kolejnym akapicie. A zatem teraz przerwa na reklamy, czas na rozprostowanie kości, zasznurowanie buta, gdyby akurat sznurówki się rozwiązały, można sprawdzić facebooka, sprawdzić pocztę, można wysłać sms-a do znajomych, którzy z kolei do nas pisali sms-a, np. o takiej treści: „sorry, teraz nie mogę, czytam reckę na tmb.pl, nara”, można się udać do toalety, albo wręcz przeciwnie, można napełnić szklanki dowolnym płynem, aby skrócić oczekiwanie przed kolejnym odcinkiem przygód Chaza Bundicka.
***
Po tym krótkim wstępie czas wreszcie na konkrety, czyli wreszcie padnie odpowiedź na pytanie, czy
Anything In Return to dobry, średni czy zły album. Jako słuchacz wymagam od takich gości jak Chaz solidnego, mocnego i wartościowego materiału, pełnego świetnie napisanych piosenek, pełnego znakomitych refrenów i pełnego całej masy zapadających w pamięć znakomitych motywów. Po pierwszym odsłuchaniu pomyślałem sobie, że to jednak nie jest to, na co czekałem i po prostu zawiodłeś mnie Chaz. Bo co to ma być ja się pytam? Jakieś nieskładne, pisane chyba na kolanie, gdzieś między programem
Jaka to melodia? a
Klanem (przy okazji, ale się Rysiek
wyrobił, nie? Dla mnie mistrz, ten pierwszy spot za pierwszym razem obejrzałem chyba z dziesięć razy pod rząd) kawałki nijak się mają do tych kunsztownych impresji z
Underneath The Pine czy do pełnych nieskrępowanego uroku mikro-dzieł z
Causers Of This. Muszę przyznać, że zawiodłem się ogromnie. Ale na szczęście na jednym odsłuchu się nie skończyło. Po drugim było już znacznie lepiej. O, tu jaki fajny pochód, tam syntezator co wyprawia, tu jak fajnie sample pocięte etc. etc. Po kolejnych odsłuchach wreszcie wyrobiłem sobie zdanie o nowiutkim krążku Toro. Otóż
Anything In Return to świetny album. Dziękuję, pozdrawiam rodzinę i znajomych i do zobaczenia.
[po jakimś czasie zostałem zmuszony do dopisania tzw. argumentacji. ech, a myślałem, że chociaż to wprowadzi jakiś element zaskoczenia, ale co poradzić, jak trzeba dopisać, to trzeba]
Otóż Anything In Return to świetny album. Przy pierwszym odsłuchu może wydawać się trudny, nudnawy i antypopowy. Dopiero po jakimś czasie (przynajmniej w moim przypadku tak było) da się w nim odkryć zalety. Już w otwierającym kawałku „Harm In Change” objawia się wszystko to, o czym napisałem. Niby zwykły track, nie wyróżniający się na pozór niczym szczególnym. Jego świetność polega na tym, że po kolejnym przesłuchaniu, utwór ten zwyczajnie obezwładnia. Zachwyca mnie mechanizm i pozorna prostota tegoż utworu. Cały podkład jawi się jako pulsujący, wielopłaszczyznowy organizm, którego elementy nie tylko są ze sobą świetnie zgrane, ale i potrafią stworzyć coś jeszcze – przyjemne wibracje. Muszę przyznać, że gdy do moich uszu wlewają się dźwięki tego openera, odczuwam spokój, ukojenie i wewnętrzną harmonię.
Potem mamy oparty na dwóch dźwiękach, kolejny znakomity numer (notabene kolejny singiel), „Say That”. Tu znowu mamy utwór zawieszony gdzieś między specyfiką chwytliwego popu i bardziej poszukującej formy. Ciekawe, bo gdy Grizzly Bear tworzyli analogiczną muzykę (chodzi mi przede wszystkim o płytę Veckatimest), uciekała im gdzieś cała dusza, choć trzeba przyznać, że to była i tak bardzo dobra próba. Ale wracając do Chaza, on świetnie wpasował się w nową sytuację. Z gracją dryfuje i skacze po obu światach, a przy tym nie słychać w jego nagraniach wymęczenia i nachalności. W trzecim na płycie „So Many Detalis” o którym już wspomniałem Chaz chyba sprzedaje nam takiego jakim jest, po prostu nie musi niczego udawać czy udowadniać – jego muzyka mówi o nim wszystko.
„Rose Quartz” to kawałek, który często pojawiał się na koncertach (choćby na Openerze) i zawsze się podobał oraz wzbudzał aplauz publiki. Chaz świetnie połączył tu rytmikę Junior Boys i kapitalnym, śpiewnym trickiem, co oczywiście zaowocowało następnym świetnym utworem. Wraz z końcem burzy na morzu, jaką zaserwował nam producent w poprzednim utworze, dobijamy wreszcie do brzegu, gdzie morze jest ciche, ciepłe i spokojne. Kojący „Touch” stanowi doskonałe uzupełnienie do ognistego poprzednika. W takich chilloutowo-relaksujących klimatach nie pozostajemy jednak na dość długo, bo następny indeks, czyli „Cola” jest nieco żwawszy. Tu ujawnia się słabość Chaza do jazzowych pulsacji pod płaszczem delikatnej mgiełkowej produkcji. I znowu wychodzi to, o czym wcześniej już była mowa: niby niepozorna piosenka, a nie można się o niej oderwać – to jest właśnie wielkość Bundicka. Zaraz potem startuje pełna pastelowych barw pieść „Studies”. Te zaśpiewy znamy już z sofomora Toro Y Moi, a w połączeniu ze znakomitą kompozycją i trochę niepokojącą warstwą dźwiękową, rodzi się naprawdę interesujący efekt. Jeden odsłuch nie wystarczy, aby wyłapać wszystkie niuanse. A gdy już wyłapiemy wszystkie, Chaz zaprosi nas na taras, gdzie przy dubowym rytmie wypijemy drinka z parasolką. No i nie zlekceważcie tych unoszących się zaśpiewów, totalnie wymiatają, zresztą jak cała piosenka. Podobnie zresztą jak „Grown Up Calls”, gdzie po raz kolejny amerykański producent, podchodzi ta sprawy totalnie na luzie i bez spinki i po raz kolejny zgarnia całą pulę. A w dodatku zwodzi słuchacza, bo za chwilę przeniesie go w zupełnie inne rejony muzycznego świata.
A to dlatego, bo dziesiątym z kolei kawałkiem jest wspomniany jeszcze w pierwszym akapicie czytanego przez Was aktualnie tekstu (pamiętacie to jeszcze?) kawałek „Cake”. Jak dla mnie jest to zdecydowanie najbardziej otwarcie przebojowy song na całym Anything In Return. Ciepłe klawisze, radosne śpiewy i przyjemne tempo – Chaz wie jak się robi chwytliwe radiowe hity i to mu się chwali rzecz jasna. „Day One” może już nie jest tak lotny i zwiewny, ale tylko potwierdza klasę i formę amerykańskiego songwritera. Raptem kilka motywów, parę drobnych tricków i pacnięć w klawisze, a już udaje się ulepić z tych kilku ruchów mocny wałek. Ale nie tak mocny jak „Never Matter”, gdzie show kradnie doskonały pogięty klawiszowy motyw i dośpiewy Bundicka. A ta synthowa coda – przecież rządzi totalnie. Na bank jeden z najlepszych tracków na płycie, bo jeśli nie jest na podium, to przynajmniej w pierwszej piątce. Album kończy się utworem „How’s It Wrong?” (co to za pytanie?), gdzie w lekkim podkładzie do głosu pragną dojść piszczące klawisze, raz po raz próbujące nawiązać dialog z wokalistą. A wszystko to w otoczeniu padów i przeróżnych sampli, uwydatniających zarówno charakter kawałka, jak i całego albumu, który kończy się trochę enigmatyczną codą, zmierzającą gdzieś w nieznane nam miejsce.
***
Cóż zatem mogę powiedzieć na koniec tej krótkiej relacji z zapoznaniem się z najnowszą płytą Toro Y Moi
Anything In Return? Otóż cieszę się, że absolutnie nie zawiódł mnie ten album. Cieszę się również z tego, że Chaz to nie tak jak
Mezo, gwiazda na jeden sezon, tylko typ, który spokojnie może cieszyć się tytułem jednego z najbardziej utalentowanych songwriterów obecnych czasów. Ciężko mi powiedzieć, czy jego najnowsza propozycja wnosi jakąś totalną świeżość do muzycznego dyskursu albo czy tym albumem Chaz przebił wszystkie swoje wcześniejsze dokonania. Cóż, na takie sądy przyjdą jeszcze czas, kiedy emocje trochę opadną i wtedy będzie można na to spojrzeć z większym spokojem niż teraz. Tak czy inaczej, już w styczniu dostajemy poważnego kandydata do najlepszej płyty roku 2013. I nie ukrywam, że to mi cholernie pasuje.
***
Poproszę o włączenie światła i o napisy końcowe. Wy już możecie rozejść się do domów. Zapraszamy (o ile kupicie bilety) do ponownego odwiedzenia naszych skromnych progów. Muszę się przyznać, że na Anything In Return nie czekałem znowu jakoś specjalnie mocno, dlatego o tej płycie wyszło ode mnie tylko tych kilka krótkich zdań. W tym roku zapowiadają się takie płyty, o których treści będę się mógł wreszcie trochę rozpisać. Tymczasem zostawiam was w objęciach tego zioma. Niech Chaz będzie z wami.
[Tak na marginesie, jakoś specjalnie nie czekałem na nowy album Toro, w tym roku jest kilka płyt, o których da się coś konkretnego napisać, bo sam przyznam, że pisząc o Anything In Return specjalnie się nie wysiliłem, ale co poradzić…]
Tomek