10. DIIV - Oshin
Zestawienie najlepszych albumów zaczynamy od zespołu, który znalazł się na szczycie mojej osobistej listy. I nawet nie wiecie, jak bardzo cieszy mnie obecność DIIV w ścisłej dziesiątce, nawet jeśli na ostatnim miejscu. Tymi debiutantami jestem zachwycona niezmiennie od czerwca. Nie było w tym roku lepszego debiutu, nie było lepiej skrojonego albumu. To takie piękne, rozmarzone, rozmyte utwory zagrane na gitarach. Każdy z nich mogłabym wymienić jako swój ulubiony, każdy z nich ma swój specyficzny klimat i każdy z nich kocham tak samo. DIIV są fantastyczni.
9. Jake Bugg - Jake Bugg

Wielka Brytania słynie z tego, że co parę lat przedstawia nam uroczego młodzieńca z ładnie ułożonymi włosami oraz gitarą w ręku. Muzyka jest jego ucieczką od szarej rzeczywistości, a media kreują go na utalentowanego buntownika. Tak było przykładowo z braćmi Gallagher, Milesem Kanem czy Alexem Turnerem. W 2012 czas przyszedł na osiemnastoletniego Jake’a Edwina Kennedy’ego, znanego bliżej jako Jake Bugg.
Moje początki z twórczością Anglika były ciężkie. Gdy pierwszy raz usłyszałam „Two Fingers“, od razu utwór skojarzył mi się z „Standing Next To Me“ The Last Shadow Puppets. Sam głos brzmiał jak krzyżówka wokalisty Arctic Monkeys i byłego frontmana The Rascals. Singiel chwytliwy, ale nie powalił na kolana. Na debiut Brytyjczyka nie nastawiałam się jakoś niezwykle pozytywnie.
Ostatecznie dostaliśmy bardzo krótki krążek trwający niecałe 40 minut, a w nim 14 utworów średnio nieprzekraczających 4 minuty. Gatunkowo nie da się określić, co to właściwie jest. Głównie to country, ale ma coś w sobie z indie rocka i folku. Nie miałabym też większych problemów, by otagować tę płytę jako „pop“. Wszystkie piosenki trzymają poziom „Two Fingers“. Miło posłuchać debiutu nastolatka w pociągu, na rowerze czy nawet przy odrabianiu lekcji. „Jake Bugg“ to wyrównana mieszanka wolniejszych, szybszych, smutniejszych oraz radośniejszych piosenek. Jak na tak młodego muzyka, chłopak z Nottingham nagrał kawał porządnej muzyki. Nic tam nie dałoby się wcisnąć ani też zabrać. Całość brzmi tak, jakby chłopak powiedział już wszystko, co chciał przekazać światu (już jestem ciekawa, jak sobie poradzi przy drugim krążku).
Wszystko fajnie, ale dlaczego dałam tej płycie pierwsze miejsce w zestawieniu 2012? Sama się sobie dziwię. To, że ten debiut wywarł na mnie takie wrażenie jest czystym przypadkiem. Po pierwszym odsłuchu to było takie: „Acha... Mamy kolejnego Eda Sheerana“. Po tym już spisałam młodego na straty, ale...
Mieliśmy październik. Miesiąc naprawdę przygnębiający. Zimno, szaro, mokro, a o jesiennej depresji już nie wspomnę. Poza tym szkoła. Człowiek naprawdę traci nastrój na robienie czegokolwiek. Zakładam, że większość przybitych ucieka w świat muzyki, która w mig poprawi humor, odgrywając rolę przyjaciel, którego potrzebujemy w krytycznych chwilach. Dla mnie tym wybawcą okazał się Jake Bugg. Wróciłam zmęczona z zajęć i szukałam czegoś, co odzwierciedli mój nastrój. Spośród wszystkich albumów pomyślałam sobie: „A czemu by nie on?“. Wybór okazał się strzałem w dziesiątkę. Te czternaście utworów dało mi wszystko, czego potrzebowałam tego wieczora. W ten sposób nie mogłam się oderwać od głosu Anglika już do końca października, listopada, grudnia. Debiut ten ma czternaście powodów, dlaczego właśnie ona powinna zająć szczytowe miejsce w zestawieniu albumów.
„Lightining Bolt“ jeden z moich ulubieńców na płycie. Taka krótka piosenka, ale tak strasznie uzależniająca, że da się ją zapętlać kilkadziesiąt razy dziennie. Poza tym ja – osoba niesłuchająca country – mam ochotę przy tym utworze założyć kowbojki i wskoczyć na parkiet. „Two Fingers“ z każdym odsłuchem zyskuje. Pisząc ten tekst, jestem na etapie marzeń o wyruszeniu w nieznane, mając jedynie słuchawki na uszach. Co więcej, sam fragment „I drink to remember, I smoke to forget, some things to be proud of, some stuff to regret“ jest moim numerem jeden, jeśli chodzi o ulubione wersy w 2012. Następnie „Taste It“ – bo to takie skoczne i po prostu fajne. To ten singiel sprawił, że z każdą chwilą nie mogłam oprzeć się urokowi Jake’a. Jeśli ktoś spytałby się mnie, dlaczego nie mogę przestać tego słuchać, odpowiedziałabym: „It should be easy but it’s hard to leave“. Potem mamy „Seen It All“, które prawdopodobnie sprawia, że młodzieniec jest postrzegany jako ten „buntowniczy“ oraz „ponad to wszystko“. Nie wiem, czy ktoś w tak młodym wieku widział już wszystko i nic go nie szokuje. Co tam! Ważne, że piosenka fajna! Następnie kawałek naprawdę [UWAGA! Suchar!] prosty o tytule „Simple As This“. W nim główną rolę odgrywa gitara. Ten kawałek idealnie pasowałby do ogniska. Działa jak środek rozweselająco-odprężający. „Country Song“ – utwrór trwający tylko półtorej minuty, jednak zapadający w pamięć. Mamy tu wyznania płynące z serca tęskniącego młodzieńca. Tandetne? Dla mnie jak najbardziej kochane.
Uwierzycie, że jesteśmy już połowie krążka? Drugą część otwiera „Broken“. Z nim w zależności od nastroju bywa u mnie różnie. Raz go bardzo lubię, a raz nie mam siły go słuchać. Może dlatego, że jest najdłuższy w całym debiucie? Tak czy inaczej wpływa na słuchacza. „Trouble Town“ brzmi dla mnie niezwykle... przestarzale. Jakimś cudem jako tło do tej piosenki obrałabym filtr na Instagramie. Prawdopodobnie dlatego, że Anglik z banalnej melodyjki nadał piosence coś intrygującego. Tu po raz kolejny muzyk daje świetny popis w wymyślaniu tekstów. Pewnie każdemu choć raz przyszła myśl, że jest się„Stuck in speed bump city where the only thing that’s pretty is the thought of getting out“. Młodzieniec jest tak... naturnalny, że czasem ma się wrażenie, jakby śpiewał to, co mamy w głowie. Po tym leci parawesternowy kawałek o nazwie „Ballad Of Mr Jones“, który potrafił mnie dobić podczas jesiennego okresu. To niesamowite, jak tekst śpiewany potrafi uderzyć w człowieka. Nie inaczej jest w przypadku „Slide“. Smutna piosenka przepełniona emocjami dzieciaka – brzmi banalnie, ale wciąż działa. Posłuchajcie jej kiedyś, jadąc w pociągu. Nie pożałujecie. Do „Someone Told Me“ mam chyba największy stosunek emocjonalny. Nawet nie wiem, co mam o niej powiedzieć. Tekst oraz melodia są tak piękne, że...
Z tej melancholii wyrywa „Note To Self“. Rozczulają słowa: „The truth is in your heart“. Fanki piszczące na widok Bugga to tylko kwestia czasu. Dwie ostatnie piosenki „Someplace“ i „Fire“ nie wiele różnią się od swoich poprzedniczek. Odniosę się jeszcze do zamykającego „Fire“, w którym słychać gaszone ognisko idealnie kończy całość. Wraz z gaszonym ogniem kończy się opowieść pewnego młodzieńca.
Jak patrzę na to, co powyżej napisałam, to się zaczynam się śmiać. Uległam urokowi tego chłopaka z perfekcyjnie ułożonymi włosami. Nie dziwne, że Wielka Brytania co jakiś czas reklamuje takich indie muzyków – ten patent zawsze się sprawdza. Mnie urzeka naturalność i szczerość przejawiająca się w tym debiucie. Bardzo dobrze, że media promują takie osoby, jak Jake Bugg. Pierwsze miejsce w UK charts pokazuje, że ludziom brakuje kogoś takiego. Album jest dopracowany, ciekawy i potrafi wyrwać z jesiennej depresji. Tak jak The xx, Bugg nie próbuje przekombinowywać w piosenkach. To prostota jest ich najmocniejszą zaletą. Miej 18 lat i stwórz czternaście hitów w jednym albumie – Panie Jake, gratulujemy oraz witamy w muzycznym świecie. (Miz)
8. Bat for Lashes - The Haunted Man

“No dobrze – to już mainstream, czy jeszcze nie?” – takie pytanie zadawano przy okazji wydania przez Florence + the Machine drugiego albumu. I mimo, że między muzyką prezentowaną przez Florence Welch a Natashą Khan jest wiele różnic, pytanie to pasuje idealnie. „The Haunted Man” to album nieco różniący się od poprzednich wydawnictw Bat For Lashes i wyprodukowany z większym rozmachem, ale wciąż zaskakuje i wcale nie jest przewidywalny. Każda piosenka, na swój sposób wyjątkowa, idealnie łączy się z pozostałymi i tworzy ładną, spójną całość. Może i „The Haunted Man” nie jest objawieniem, szeroko komentowanym i powszechnie chwalonym wydawnictwem, jednak mnie całkowicie urzekają cudowne, zwiewne melodie i wokal Natashy Khan. Buduje on bardzo odrębny, osobliwy klimat, a to już jest takie przeciętne. Ten album osiągnął ogromny sukces (stąd pytanie na samym początku tekstu) - i wcale się nie dziwię – „The Haunted Man” to pop w najlepszym jego wydaniu i króluje w tymże gatunku razem z Jessie Ware. (Dominika)
7. Kendrick Lamar - g.o.o.d kid, m.A.A.d city

Kendrick wierzy, że mimo iż jest grzesznikiem, to jednak gdzieś w głębi duszy chowa się dobry chłopaczyna. Tej wiary raczej nie ułatwiają mu środowisko i czasy, w których się znajduje i żyje. Dobitnie świadczą o tym takie wersy, jak choćby ten: „Look inside of my soul explainand you can find gold and maybe get rich / Look inside of your soul and you can find out it never exist”. Takich gorzkich, smutnych i niemal pozbawionych nadziei konstatacji, znajdziemy na albumie pełno. Zauważmy jednak, że brak tu jakiegoś moralizmu – Lamar zamiast tego woli skupić się na sobie i przyznać (uderzając jakby z drugiej strony), że on też nie jest bez winy i wcale nie będzie mu łatwo wygrać z samym sobą: „I am a sinner who's probably gonna sin again”. Oba cytaty pochodzą z kawałka „Bitch, Don’t Kill My Vibe”, co tylko potwierdza zarysowaną prze mnie dwoistość i rozdarcie rapera. Oczywiście, to tylko jakieś tam moje rozkminy, nie mówię wcale, że tylko w ten sposób należy odczytywać teksty, bo te akurat są wielowymiarowe i bądź co bądź – niejednoznaczne. Ale na pewno warto poświęcić lirykom trochę czasu, bo to inteligentne i naprawdę trafne obserwacje współczesności.
Ale nie tylko teksty czy technika wyrzucania z siebie wersów świadczą o wielkości g.o.o.d kid, m.A.A.d (przy okazji, Natalia mnie zabije, bo mówiła, że tekst ma mieć nie więcej niż 1000 znaków, a ja już się rozpędzam z trzecim akapitem, ale po prostu muszę, wybacz mi, proszę!). Jeśli spodziewacie się prostackich beatów, skrojonych na kolanie pięć minut przed nagraniem, to muszę was mile zaskoczyć. Podkłady są starannie dobrane i dopieszczone, nie ma tu przypadku czy nachalności. Faktury znakomicie uzupełniają teksty, to słychać w każdym niemal zakamarku płyty. Szeleszczące jazzowe wprawki, stare perkusyjne sample, czasem bardziej ascetyczny podkład, czasem bardziej mroczny, a czasem bardziej przyswajalny dla ucha. Ta płyta jest niesamowicie kolorowa, pęka w szwach od sycących barw i odcieni. Weźmy na przykład „The Art. Of Peer Pressure” – startuje jak klasyczny podkład z pianinem i lekko afrykańskimi perkusjonaljami skąpanymi w oldschoolowym szumie winyla, żeby za chwilę przejść do bardziej introwertycznego, położonego gdzieś na boku, szurającego beatu. I takich przykładów można znaleźć jeszcze co najmniej kilka (choćby indeks 10, trwający ponad dwanaście minut!). No i warto jeszcze wspomnieć o popowym potencjale krążka. Bo weźmy sobie taki track jak „Real”, którego chorus jest tak obezwładniający, że nie ma innej opcji, jak zapętlenie sobie tego kawałka, czasem nawet kilkadziesiąt razy. A przecież utwór trwa siedem minut z hakiem! Ale to tylko (między innymi) świadczy o mistrzostwie Kendrcka, no bo o czym innym? Mówią najprościej, gość nagrał znakomitego longplaya i kto wie, czy w przyszłości jego wartość jeszcze nie wzrośnie, a przecież już w tej chwili poważnie atakuje szczyt. (Tomek)
6. Totally Enormous Extinct Dinosaur - Trouble

TEED jest wielki. Jego muzyka jest wielka. Porywa, hipnotyzuje, zatapia w morzu pulsujących bitów i ogłupia siłą tętniących basów. Wystarczy tylko na chwilę zamknąć oczy, by poddać się transowi spod znaku house'a, odpłynąć w klubowe rejony, pełne oślepiających świateł oraz dymu. Czy to track porażający nieskrępowaną, taneczną, nawet dziką elektroniką, jak "American Dream Part II", czy delikatniejsze, misternie skonstruowane i emocjonalne w zupełnie inny sposób "Garden", TEED zamknął w swoim debiucie całe mnóstwo energii. Jego nieco wycofany wokal w intrygujący sposób z tym harmonizuje, a to nie koniec niespodzianek, gdyż w niektórych kawałkach towarzyszy mu dziewczęcy głos Louisy, wokalistki Lulu and The Lampshades. Czego by o Totally Enormous Extinct Dinosaurs nie powiedzieć, "Trouble" to zdecydowanie jeden z bardziej wyrazistych albumów tego roku. (Kasia)
5. Frank Ocean - CHANNEL Orange

Ciekawa postać z tego Franka. Z jednej strony jest sobie w hip-hopowym zespole, w którym słowo „fuck“, „faggot“ i „bitch“ są na porządku dziennym, a z drugiej wydaje porządny popowy album poruszający tematykę życia miłości bynajmniej nie tej cielesnej. Trzeba przyznać, że na obu frontach muzyk spisuje się świetnie. „Channel Orange“ to w stu procentach dopracowany krążek, zatem nic dziwnego, że został doceniony przez większość prestiżowych magazynów muzycznych. Pamiętacie list, w którym Christopher Breaux wspomina o tym, jak darzył uczuciem młodego mężczyznę? Wszystkich o wiele bardziej poruszyła jego płyta niż sama informacja o biseksualnej orientacji (jak na Stany Zjednoczone, to niezły wyczyn).
Album łyka się w całości, a to dość imponujące jak na materiał trwający prawie całą godzinę. Jest to tak chillowe oraz przyjemne, że zadowoli zarówno fanów muzyki popularnej, jak i tych najbardziej undergoudowych hipsterów. Mamy w sumie 17 utworów będących tak zgrabnie ułożonymi, że nawet się nie zauważa, kiedy nadeszła kolejna piosenka. Wszystko łączy się w ładną całość, tworząc ciekawą historię Franka.
Po wypuszczeniu genialnych “Thinkin Bout You” oraz “Pyramids” miałam obawy, czy reszta kawałków będzie na tak dobrym poziomie. Niepotrzebnie. Co prawda, nie każdy nadawałby się na singiel, ale jak wspomniałam wcześniej – “Channel Orange” bierze się w całości. Osobiście jestem jak na najbardziej za zamknięciem materiału w klamrze kompozycyjnej, więc wielki plus za krótkie “Start”. Następnie słuchacz dostaje singlowe “Thinkin Bout You”, by wczuć się w klimat przygotowany przez kalifornijczyka. Jest to śliczny, romantyczny utwór wyśpiewany falsetem. Następnie “Fertilizer”, który trwa tylko 39 sekund. Panie Breaux, dlaczego nagrywa Pan coś, co mogłoby się idealnie nadawać na hit, a trwa tak krótko? No dobra, przejdźmy do “Sierra Leone”, aż dziw bierze, że tak bajkowy utwór wyszedł od członka Odd Future. “Sweet Life” – kolejny genialny neo soulowy singiel sprawiający, że życie naprawdę staje się słodkie. Nawet nie przeszkadza fakt, że melodia pasowałaby nawet do grania do kotleta. “Super Rich Kids”, czyli jeden z utworów, gdzie hip-hop odgrywa ważniejszą partię, ostatecznie zachowując ten chillowy klimat. “Pilot Jones” zdecydowanie nie pasowałby mi do roli promowania albumu, ale jest to taki uroczy myk umieszczony w środku płyty. Z “Crack Rock” jest tak samo. Powtórzę się, ale to wszystko jest takie ładne. No to przychodzi potem “Pyramids” – po prostu geniusz. Sporo osób uznało singiel jako utwór wszechczasów, co spotyka się z oburzeniem innych. “Piosenka fajna, ale proszę cię! Są lepsze!” – tak często słyszałam. Pierwszy odsłuch mnie zachwycił. To wrażenie pozostaje do dziś. Prawie dziesięciomunutowy niesamowicie chwytliwy kawałek. Prawdziwy dowód, że Frank Ocean jest mistrzem w pisaniu tekstów oraz komponowaniu. “Pyramids” nigdy nie za dużo, tyle w temacie.
“Lost” jest jednym z moich najulubieńszych kawałków na “Channel Orange”. Chłopak tak uroczo śpiewa, że nawet feministka nie obraziłaby się o tekst: “Double D, Big full breasts on my baby”. Potem jest tylko lepiej. Tekst staje się romantyczny, a wers “Too weird to live, too rare to die” to zdecydowanie mój faworyt. Tak, to ten sam facet, co pisał dla Justina Biebera. O “White” nie będę się rozpisywać. Perkusja oraz bas w “Monks” to chyba odzew pochodzący od tej jazzowej strony Chrisa. “Bad Religion” momentami jest dla mnie za ckliwe i przypomina mi bardzo “Take Care” Drake’a. W sumie w samym “Take Care” wymieniłabym partię Rihanny z Frankiem. Tak swoją drogą, to bliżej Oceanowi do Kanadyjczyka niż, jak to się zwykle porównuje, do Kanye Westa czy do ASAP Rocky. Smutne “Pink Matter” to mocny akcent na to, co muzyk chce przekazać słuchaczowi. Już sobie wyobrażam Franka zwierzającego się ze swojej historii przy dźwiękach smętnych skrzypiec. Na duchu podnosi “Forrest Gump”, przywracając ten relaksujący nastrój. Poza tym to “you, you” jest takie urocze…
Płyta zbliża się do końca, zamykając się w wymownym “End”. Najspokojniejszy i wydaje się “najcichszy” utwór. Dodatkowo ten dźwięk zamykanych drzwi. Tak jakby Ocean po długim wywiadzie powiedziałby: “That’s all what I wanted to say. Bye”.
Oto mamy pierwszy studyjny album tego artysty. 2012 to był zdecydowanie jego rok. Chłopak jak najbardziej sobie zasłużył na te wszystkie pochwały. Tak dopracowany, przyjemny materiał sprawia, że chce się do niego wracać po długim czasie. Bo w pamięci zapada takie “Lost” “Sweet Life” oraz oczywiście “Pyramids”. Jest to świetne połączenie hip-hopu, popu, neo-soulu, a momentami jazzu. Trzeba mieć to “coś” do tworzenia tak chwytliwych beatów. Utwory są też bogate w pianino, gitarę, perkusję oraz przede wszystkim… historie Franka. Przepełnione metaforami w teksty urzekają, a Breaux pokazuje oblicze zagubionego romantyka, które czaruje słuchacza. Nie mogę odżałować faktu, że nie dane nam było usłyszeć “Channel Orange” na Stadionie Narodowym. Może chłopak nie chciał ukraść show głównym gwiazdom? Miejmy nadzieję, że wkrótce nas odwiedzi. (Miz)
4. Alt-j - An Awesome Wave

“Alt-J to najbardziej wyraziści debiutanci tego roku”. Napisałem tak w swojej recenzji i zdania nie zmieniam. Powiedzcie, ile znacie zespołów, które pełnymi garściami czerpią równocześnie z elementów alternatywnego rocka, folku, elektroniki, muzyki etnicznej czy hip-hopu i pozostają oryginalni? Tylko geniusze potrafią zbudować spójną całość z pozornie nie pasujących do siebie elementów. Alt-J geniuszami niewątpliwie są. Nie dziwi mnie fakt, że otrzymali w tym roku tyle pozytywnych recenzji. To właśnie ich oryginalność oraz eklektyzm sprawiają, że An Awesome Wave jest moją płytą roku. (Michał)
3. Jessie Ware - Devotion
Kiedy jestem w sklepie z płytami, lubię przyglądać się nieznanym okładkom i zastanawiać się, czy może któryś z tych albumów zostanie za jakiś czas moim ulubionym. Zdarza się również tak, że poznaje jakiś zespół i zupełnie go olewam, a jego geniusz odkrywam dopiero dużo później. A wspominam o tym, gdyż przypomniała mi się sytuacja, kiedy ogłoszono występ Jessie na Openerze, a ja nie miałam pojęcia kto to w ogóle jest, jak z resztą wówczas duża większość. Przesłuchałam jeden utwór jej autorstwa, po czym uznałam go za kompletnie nie interesujący i zostawiłam. Minęło kilka miesięcy, "Devotion" ujrzało światło dzienne i bez pamięci zakochałam się w muzyce Jessie, w jej spokojnym, głębokim głosie. Podczas gdy słowo "pop" jest dziś niemal zupełnie puste i pozbawione wartości artystycznej, ona tchnęła w nie duszę. Jej debiut to szykowne, ambitne i eleganckie dzieło, pełne magicznych melodii, porywających refrenów i ogromnej klasy. Wyrafinowane, luksusowe, dopieszczone w każdym calu, połyskujące jak perły w stosie krzykliwej i tandetnej biżuterii z kolorowego plastiku. (Kasia)
2. The XX - Coexist

To ile emocji swoimi spokojnymi piosenkami potrafi wzbudzić to brytyjskie trio jest dla mnie fenomenem. O ile przy pierwszej płycie były one raczej pozytywne, tak przy „Coexist” zdania były podzielone. Zarzuca im się wtórność i nudę. Brytyjczycy nagrali swoistą kontynuację debiutu i wynieśli swój melancholijny pop na wyższy poziom dając większe pole do popisu Jamiemu i jeszcze mocniejsze pójście w minimalizm. Na Coexist nie ma niepotrzebnych dźwięków. Album przepełniony jest emocjami i to właśnie one stanowią jej siłę. Mnie całkowicie porywa magia drugiej płyty The XX. (Michał)
1. Tame Impala - Lonerism

Prawdziwa petarda. Australijczycy bezproblemowo udźwignęli „sprawdzian” drugiej płyty – „Lonerism” okazał się całkowitym strzałem w dziesiątkę i jest godnym następcą „Innerspeaker”. Piorunujące wrażenie od pierwszych sekund „Be Above It”, aż do samego końca „Sun’s Coming Up”. Ponad pięćdziesiąt minut psychodelicznego grania, połączonego z mocnymi, gitarowymi akcentami. I to wszystko spojone niesamowitym, charakterystycznym wokalem Kevina Parkera. Na tym albumie każdy kawałek zasługuje na uwagę, choć chyba najbardziej wyróżniają się „Feels Like We Only Go Backwards” i „Elephant”, będące esencją klimatu albumu. „Lonerism” to trudna i skomplikowana układanka wielu elementów, która po złożeniu daje niesamowity efekt spójności i jedności, w pełni konsekwentny i świadomy album. Ilekroć słucham tej płyty, zawsze przenoszę się do niesamowitej krainy pełnej słońca i nieziemskich pejzaży. Nowa płyta Tame Impala jest wręcz uzależniająca, niczym narkotyk. Z tym, że to uzależnienie ma pozytywne skutki. (Dominika)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz