Ariel Pink’s Haunted Graffiti - Mature Themes [2012]

Trochę czasu już minęło od premiery najnowszego longplaya Ariela i jego świty, ale jednak warto napisać parę zdań o tej płytce i to warto z kilku powodów. Jednym z nich może być koncert, który odbył się parę dni temu w Warszawie. Ale głównym powodem jest chyba próba odpowiedzi na pytanie, czy Ariel po prostu się nie skończył. Wiadomo, że po odejściu od lo-fi’owego grania zespół wydał ceniony i chwalony tu i tam album, który podzielił słuchaczy na obóz przed Before Today i od Before Today. I spoko, nie każdego przekonuje perkusja generowana przez paszczę, a w dodatku zatopiona w lo-fi’owym sosie (zresztą jak pozostałe instrumenty i wokale). Ci, którzy nie uznali „nowego” Pinka za swojego zioma też się nie dziwię, w końcu teraz Haunted Graffiti grają zwykłe melodyjne, pop-rockowe kawałki. Ale czy oby na pewno?Z optyki niedzielnego słuchacza może to tak wyglądać. Jednak gdyby zagłębić się nieco w Mature Themes, taki pogląd może ulec pewnej zmianie. Chodzi mi tu o niepowtarzalny styl tej załogi. Nieważne, czy są to piosenki nagrywane na magnetofonie gdzieś w piwnicy czy są to wymuskane w studio kawałki o wypolerowanej produkcji. Tutaj największą rolę odgrywa songwriting. Dlatego też po tylu znakomitych krążkach w lo-fi’owej estetyce, Ariel nagrywa kolejne, może już nie tak znakomite jak The Doldrums czy Warn Copy, świetne płyty. W wielu miejscach można spotkać się z opinią, że Mature Themes jest płytą słabszą od poprzedniczki. Ja natomiast mam odwrotnie, bardziej podoba mi się tegoroczny album. Jasne, Before Todaybył równie świetny, miał kilka „hitów” (hehe) takich jak „Round And Round”, „Bright Lit Blue Sky”, „Beverly Kills” czy „Can’t Here My Eyes”, i ogólnie bardzo mocną tracklistę (niektóre album-tracki przewyższały potencjalne single). Ale po jakimś czasie nie chciało mi się już zapuszczać tych traków, wolałem sobie wrócić do starszych, mniej znanych płyt. Tymczasem najnowsza pozycja chyba nie znudzi mi się tak szybko. Nie chodzi tu o jakieś nowości czy coś, brzmienie nadal odsyła do klimatów retro (pisząc „nadal” mam na myśli kontynuację soundu wytyczonego w erze 4AD). Sekret tkwi w kompozycjach. Świetnie się uzupełniających, pełnych i przede wszystkim zapadających w pamięć. To co, kilka highightów? Ok, proszę bardzo. Piękny tytułowy tune nieśmiało mruga do „Little Lies” Fleetwood Mac. Aż chce się zanucić, gdy słyszy się ten instrumentalny motyw z chorusa. A skoro jesteśmy przy Fleetwood Mac, to z kolei „In My Dreams” to odpowiednik „Everywhere”. Tu zdecydowanie zachwycają partie lekkiej gitary i również nośny refren. „Early Birds Of Babylon” jedzie na nowofalowym drivie’ie (basy!), „Symphony Of The Nymph” to historia jak z nieco kiczowatej dyskoteki, i tak właśnie to brzmi (so 80s). Najlepszy w całym zestawie „Live It Up” poraża progresjami klawiszowych akordów i piętrową niemal budową. Można wcisnąć „repet” i mieć spokojne sumienie, że nie marnuje się czasu. A na samym końcu skrywają się dwa nieco smętniejsze kawałki: „Nostrdmaus & Me” i „Baby”. W tym pierwszym kobiece szepty, dźwięki syren i wody tworzą odrealniony klimat (niemal Robert Wyatt circa Rock Bottom się wkrada, choć to nie jest jeszcze ten poziom of course). Można się rozmarzyć słuchając tego wychillowanego ambientowo-astralnego pejzażu. Tak powinien brzmieć kawałek Flaming Lips z udziałem Erykhi Badu na ich ostatnim albumie-kompilacji. Natomiast closer „Baby”, choć to tylko zgrabny cover, to jednak miło słucha się tego osnutego mgłą quasi-bluesowego jamu (przy okazji warto wspomnieć, że na wokalu pomyka tu Dam-Funk). A takie utwory jak choćby zappowski „Kinski Assassin” czy obezwładniający „Schnitzel Boogie”, zabawowy „Pink Slime” i pozostałe też dają radę. „And In the end” trzeba przyznać, że Mature Themes pretenduje do jednej z najlepszych płyt roku, nie ma co do tego dyskusji. Czy to album roku? Zdecydowanie nie, bo nie miażdży totalnie. Mimo to Ariel i jego Haunted Graffiti wychodzą obronną ręką ze wszystkich opresji i nagrywają kolejny świetny album w swojej zacnej dyskografii. Zatem pozostaje nam cieszyć się wypełnioną po brzegi mocnymi kawałkami płytą i czekać na kolejne dokonania tej dziwacznej załogi, bo follow-up MT powinien również wymiatać.

Tomek

Kate Nash - Death Proof [2012]

Po całkiem dobrym „Made od Bricks” i jeszcze lepszym „My Best Friend is You” Kate Nash zrobiła sobie dwa lata przerwy. Jednak fani Brytyjki mogli przez cały czas obserwować jej zmianę. Zaczęło brakować sukienek w groszki czy kwiatki i uroczej, brązowo-miedzianej fryzurki z grzywką. Pojawiło się za to pytanie ze strony fanów: czy wraz z wyglądem Kate Nash zmieni także swoją muzykę? Możemy sobie na nie odpowiedzieć, oglądając teledysk do „Death Proof”. Bas, gitara elektryczna, cyrkowy, mroczny klimat? Nie… To nie może być utwór dziewczyny, która jeszcze parę lat temu śpiewała o miłosnych zawodach z nutką ironii i humorem. A jednak. Kate inspirowała się ponoć filmem Quentina Tarantino o takim samym tytule, jednak nie sądzę, by czerpanie pomysłów z kina akcji było dla Nash całkiem dobrym pomysłem. Tym bardziej, że koncepcja, jaką do tej pory stosowała bardzo dobrze się spisywała. Dlatego teraz znów mnóstwo ludzi zadaje pytania: A po co? Dlaczego punk i rock zamiast uroczego indie popu? Sama chciałabym wiedzieć. Metamorfoza, jaką przeszła Kate naprawdę jej nie służy. Praktycznie każdy był przyzwyczajony do ciepłego głosu wokalistki i jej uroczego akcentu w akompaniamencie pianina. Teraz, w połączeniu z mocnym, rockowym brzmieniem brzmi nieco flegmatycznie i „odrywa” się od całości. Kompletny zawód i rozczarowanie, choć mam ogromną nadzieję, że nowy album będzie brzmiał inaczej.

Dominika

Muse [Łódź; 23.11.2012]

Moment, w którym dowiedziałam się, że pojadę na koncert Muse, był nie do opisania. Oswoiłam się już z myślą, że 23 listopada będę siedziała z herbatą przed komputerem i co najwyżej oglądała livy z show, które dali na Wembley Stadion w roku 2008. Wówczas z nieba spadł mi cudowny konkurs z dwoma biletami do wygrania. Pełna ambicji i niezłomnej wiary, wysłałam zgłoszenie i modliłam się o wygraną. Kiedy dowiedziałam się, że na adres e-mail rozesłane zostały wyniki, przez pół godziny zwyczajnie siedziałam na fotelu i bałam się zjechać myszką niżej. Bałam się zobaczyć same powiadomienia z facebooka i inny spam. Głęboki oddech i... ujrzałam wspaniałą wiadomość zaczynającą się od "Gratulujemy wygranej...". Oczywiście nie było tak łatwo, schody zaczęły się, kiedy trzeba było znaleźć jakiś nocleg w Łodzi, wymyślić transport i dopiąć inne rzeczy na ostatni guzik. Ale udało się. W końcu wraz z przyjaciółką stanęłyśmy przed Atlas Areną i wszystko, co miało miejsce od tego momentu wydaje mi się jakimś snem - z jednej strony czymś bardzo żywym, przyprawiającym o dreszcze i przyspieszone bicie serca, a z drugiej zdecydowanie zbyt pięknym na jawę. O godzinie 19:30 na scenie pojawił się support Muse w postaci Everything Everything. Zjawiłam się nieco spóźniona i trudno mi powiedzieć cokolwiek o ich koncercie. Nigdy nie miałam czasu zapoznać się bliżej z ich muzyką i nawet przez chwilę tego pożałowałam, bo utwory EE wydały mi się całkiem przyjemne, aczkolwiek w tych okolicznościach niezbyt zajmujące. Głównie dlatego, że byłam zajęta układaniem bardzo strategicznych planów, jak podejść nieco bliżej sceny. Wydaje mi się, że reszta publiki odczuwała mniej więcej to samo, co ja. Pokiwaliśmy się trochę i poklaskaliśmy, ale występ porywał dość umiarkowanie. Potem nastąpiła czterdziestopięciominutowa przerwa, w trakcie której ludzie ściągali coraz tłumniej i zaczęłam czuć się jak kompletnie padnięta, ściśniona w niemiłosiernym tłoku sardynka, skrycie marząca o miękkim łóżku. Jednakże to zmęczenie minęło dokładnie w sekundzie, w której zgasły wszystkie światła i tylko scena podświetlona została na rażący czerwony kolor. Kiedy ujrzałam wreszcie Matta, Chrisa i Dominica zupełnie poddałam się zbiorowej euforii i histerii. Łóżko? Jakie łóżko? Muse zaczęli od monumentalnego dubstepu "Unsustainable" i muszę przyznać, że był to wgniatający, wręcz zjawiskowy początek. Potem niespodziewanie elektronika ustąpiła miejsca ciężkiemu riffowi z "Supermacy". W trakcie tego kawałka nie można było ustać spokojnie. Wykonany z taką energią i pompą porwał wszystkich zgromadzonych. Pomimo że jest to utwór z najnowszej, niedawno wydanej płyty "The 2nd Law" miałam wrażenie, że przynajmniej pół areny zdzierało sobie gardło na "Your supermacy!". Następnie wybrzmiało zaskakujące, tętniące napięciem "Map of the Problematique", poczym Matthew Bellamy, lider grupy, przywitał nas wszystkich słodkim "Dobry wieczór". Chociaż w trakcie występu nie zwracał się nadto często do publiki - acz raz do niej zszedł - drobne słówka po polsku wypowiedziane z przeuroczym akcentem, czy też "Łódź, you are beautiful" wzbudzały głośny aplauz i powodowały uśmiechy na twarzach wszystkich fanów. Po miażdżącym rozpoczęciu, z sufitu wyjechało coś na kształt dużej, odwróconej piramidy, na której albo wyświetlały się animacje, albo widać było scenę. A to, co na niej miało miejsce, trzymało w napięciu od początku do końca. Matt biegał od jej jednego do drugiego końca, to grał i śpiewał na umieszczonej po lewej stronie platformie, to już prawie leżał na ziemi po prawej. Swoją drogą, chociaż zawsze zdawałam sobie sprawę, że to nieziemsko zdolny wokalista, to dopiero teraz przekonałam się o jego gigantycznym talencie, jako gitarzysty. Dotąd byłam zdania, że owszem, jest bardzo dobry, ale sporo robi za niego masa gitarowych efektów, a tutaj dzikie solówki rozłożyły mnie na części pierwsze. Z kolei sama setlista była cudowna. Były oczywiście piosenki z kontrowersyjnej "The 2nd Law" i w większej części odebrałam je pozytywnie. Szczególnie urzekło mnie"Madness" (pomimo tego, że wcześniej nie przepadałam za tym kawałkiem) i "Follow Me", zagrane w świetle laserów i w niekończącym się morzu kolorowych balonów, przyniesionych przez fanów. Trzeba przyznać, że akcja z balonami sprawdziła się i wizualnie wyglądało to wręcz bajkowo. Pojawiło się także pełno sprawdzonych hitów: kilka z "Resistance" i stuprocentowe klasyki, na które od samego początku czekali wszyscy, takie jak "Sunburn", czy wykonane z szaleńczą pasją i dynamizmem "Stockholm Syndrome". Nie wskazałabym ani jednej osoby, która przy nich nie skakała i nie śpiewała, publika bezdyskusyjnie spisała się na szóstkę z plusem. Osobno chciałabym wspomnieć o moich faworytach - "Supermassive Black Hole", "Time is Running Out", "Plug in Baby" - którego refren ciągnął sam tłum, "Starlight" i "Knights of Cydonia". Myślałam, że się popłacze, kiedy je usłyszałam. Ich dynamiczne wykonanie stanowiło dla mnie najlepsze i najbardziej emocjonalne punkty show, a śpiewanie "You and I must fight for our rights/You and I must fight for survive" nabrało dla mnie szczególnego znaczenia. Trzeba walczyć o więcej tak wyjątkowych momentów w życiu. Trzeba walczyć o spełnianie swoich marzeń. Jedyne, czego mogę się ewentualnie przyczepić, to fakt, że w tej prawie idealnej setliście zabrakło "Hysterii". Szczególnie czekałam na tą piosenkę, bo dzięki niej pokochałam Muse. "Nie mogę wracać do domu, nie zagrali Hysterii" było pierwszym zdaniem jakie pojawiło się w mojej głowie po koncercie "Nie mogli jej wcisnąć zamiast Explorers albo Save Me?". I chociaż show trwało ponad dwie godziny, mam wrażenie, że wszystko zleciało za szybko. Zanim się obejrzałam gęste kłęby dymu pochłonęły muzyków i jakby z lepszej, odległej planety trzeba było wracać do normalnego świata. Niech świadectwem tego, na jak wysokim poziomie był ten koncert, będzie mój głos, a raczej jego zdarte resztki. Mogłabym teraz z powodzeniem śpiewać na karaoke "Summertime" Janis Joplin. Poza tym w ogóle nie czuję nóg. I jestem przeszczęśliwa.

Kasia

Selector Festival opuszcza Kraków

Selector, czyli przedsmak wakacyjnych szaleństw już na początku czerwca. Festiwal, z którym jestem od początku i do którego zawsze odliczałam miesiące, tygodnie, a potem dni - nie tylko dlatego, że gościł na Błoniach wiele znakomitych zespołów, nie tylko dlatego, że był doskonałą okazją do spotkania się ze znajomymi, ale także dlatego, że to Kraków - najbardziej festiwalowe miasto w Polsce, jedno z moich ulubionych w ogóle.
Gdy przed tegoroczną edycją gruchnęło, że Rada Miasta Kraków obcina fundusze na kulturę i była stolica pożegna się z kilkoma festiwalami, wydawało się to nieprawdopodobne. I kiedy tegoroczne edycje Selectora, Coke'e czy Unsoundu odbyły się bez zmian, wydawać się mogło, że wszystko zostanie po staremu. Jednak nie. Ofiarą budżetowych cięć stało się najmłodsze dziecię Alter Artu. Kraków bardzo na tym ucierpi, a Krakowskie Biuro Festiwalowe już zapowiada, że gdy tylko znów uda mu się otrzymać więcej pieniędzy, chcę Selector do zwrotu.
A gdzie przeniesie się Sele? Można się zastanawiać na parę sposobów. Pierwszy: tam, gdzie są tereny zielone i da się rozstawić namioty bez żadnych obaw. Drugi: pokusi się na niego miasto nowoczesne, mocno rozwijające się, które nie obawia się wydać w czasie kryzysu pieniędzy na markę, która przyciągnie do ich miasta tłumy ludzi i tym razem tam ten tłum zostawi pieniądze. Czy to będzie miasto na południu - tak, jak Kraków, czy jednak przeniesiemy się na północ?
Gdybym miała typować, postawiłabym na Wrocław. Katowice byłyby dla mnie wygodne, ale nie wiem, czy udźwigną trzeci festiwal muzyczny w roku. A może Poznań? Łódź? Ciężko powiedzieć.
Tym bardziej, że razem ze zmianą miejsca, zapowiedziano zmianę formuły i dat festiwalu. Selector może totalnie zmienić swoje oblicze, wyzbyć się namiotów, stać się jednodniowy, zapraszać jedynie jedną gwiazdę albo odbywać się w klubie.
Cokolwiek się nie stanie i jak nie wybroni się Alter Art, jestem pewna - Selector wiele straci, a zmiany na pewno nie okażą się korzystne dla nikogo.
Choć, kto wie... Może zostaniemy zaskoczeni nową odsłoną tego festiwalu i stanie się on nową jakością. Co by nie mówić, formuła Selectora też jest w pewnym sensie łatwa do wyczerpania i przy piątej edycji, jaka czeka nas w 2013 roku, brakowało mi już typów, kogo jeszcze z elektronicznego podwórka można ściągnąć do Polski.
Bardzo żałuję, że pięciu lat Selectora nie będziemy świętować w pięknym Krakowie. Miejmy tylko nadzieję, że sam festiwal nie straci tą przeprowadzką na swojej atrakcyjności. Aktualnie nie pozostało nam nic innego, niż czekanie na dalsze informacje.
A gdy przed Sele 2012 pojawiły się informacje o jego przenosinach, Michał napisał: oby przeniósł się do Wieliczki. I chyba tak byłoby dla wszystkich najlepiej.
 
Natalia

Queens Of The Stone Age na Open'er Festival


Queens Of The Stone Age swoim wczorajszym ogłoszeniem odrobinę zepsuli dzisiejsze show Mikołaja Ziółkowskiego, lecz ten i tak może być z siebie dumny, bo udało mu się ściągnąć pod swoje skrzydła jeden z najbardziej pożądanych w Polsce zespołów. QOTSA założył w 1997 Josh Homme po rozpadzie zespołu Kyuss. Na scenie są już 16 lat, a na koncie mają 5 albumów - to mówi samo za siebie. Queens of the Stone Age to czołówka światowej muzyki rockowej, dlatego wybór ich jako headlinerów tegorocznego Open'era nikogo nie dziwi, szczególnie, że amerykanie planują wydać w 2013 swój szósty album. Świetnie będzie usłyszeć na żywo zarówno takie klasyki, jak "No One Knows", "Make It Wit Chu", czy moje ulubione Little Sister, jak i nowe utwory. Ponadto na perkusji ma zagrać Dave Grohl, który po latach wraca do zespołu. Zdecydowanie nie można tego przegapić. Open'er zaczyna ogłaszanie mocnymi uderzeniami, dlatego już nie mogę doczekać się kolejnej wizyty Mikołaja Ziółkowskiego w Programie Alternatywnym.
Posłuchaj: "No One Knows".
 
Michał

Dry the River [Warszawa, Wrocław; 17-18.11.2012]

Po tylu straconych okazjach dopiero w Warszawie udało mi się doświadczyć magii tego kwintetu. Na co dzień nie spotyka się muzyków tak umiejętnie łączących elementów muzyki folk oraz rocka. „Shallow Bed“ tak delikatne, a jednocześnie potrafiące uderzyć tak potężną siłą. Nic tylko ruszyć na ich występ! Dobrze, że chłopaki z Londynu rozpieścili polskich fanów, dając koncerty w aż trzech miastach. Z pewnością każdy klub przeżył co innego. Z góry piszę, że stolica bawiła się wyśmienicie!
Zanim główna gwiazda wkroczyła na scenę Hydrozagadki, support w postaci Très.b zabawił publiczność. Grupa świetnie nadała się jako „przedsmak“ przed Dry The River. Piosenki z „40 Winks Of Courage“ stworzył bardzo przyjemną atmosferę. Misia Furtak swoją charyzmą sprawiła, że nikt nie potrafił się nie uśmiechnąć. Próby Oliviera Heim w mówieniu po polsku wielokrotnie spotkały się z aprobatą.
Tres.b
Niedługo po 20:00 rozpoczęło się show Brytyjczyków. Otworzyło je „Shield Your Eyes“. To jeden z tych żywszych i bardziej zapamiętywalnych utworów, który od razu wywołuje radość u fanów. „Shallow Bed“ to piękny album. W nim uderza moc każdego instrumentu. Do tego jeszcze dochodzi niezwykły głos Petera Liddle. Jednak to, co prezentują muzycy na scenie – studyjna wersja może się schować. Dopiero po usłyszeniu skrzypiec, perkusji oraz gitar na żywo naprawdę zaczynamy doceniać debiut Dry The River. Wtedy też emocje biją nas ze zdwojoną siłą. Po pierwszym utworze poszły „New Ceremony“, „History Book“ oraz „Demons“. Przed „Weights & Measures“ formacja poprosiła nas o wyciszenie się, gdyż pierwsza minuta zaśpiewana została a capella. Tu Liddle pokazał prawdziwe mistrzostwo wokalne. Tyle emocji w pojedynczym utworze. Dla mnie to przesądziło o magii tego wieczoru. Następnie singlowe „No Rest“ – tu już wszyscy głośno śpiewali „I loved you in the best way possible“. Dalej poleciało „Bible Belt“ i agresywne na swój sposób „Lion’s Den“. Nie wiem, jak resztę, ale mnie końcówka porwała.
Do „uroków“ Hydrozagadki należy brak backstage, więc chłopcy z góry odpuścili sobie długie wyczekiwanie na bis. Spytali, czy nie mamy nic przeciwko, jeśli „Shaker Hymns“ zostanie wykonane wśród publiczności akustycznie. Odpowiedź nie mogła być inna niż twierdząca. Spokojnie zakończyli swój występ. Nie potrzebowali huku, by nas poruszyć. Urok muzyki przemówił sam za siebie.
Występ trwał godzinę. Nie zagrano całego materiału, ale na niedosyt nikt nie narzekał. Przeciwnie, bo londyńczycy dali niezapomniany koncert pełen emocji. Scott Miller w trakcie występu przejął inicjatywę jako ten trzymający kontakt z ludźmi. Sypał dowcipnymi komentarzami, burząc momentami patetyczną atmosferę.
Tak było. Nic dziwnego, że Dry The River tak szybko się rozwijają. Słowo „piękny“ oddaje kwintesencję tego, co widzieliśmy w sobotę. Ta piątka muzyków w 60 minut potrafi wywołać smutek, wzruszenie, ale też radość. Dobrze, że są. Potrafią stworzyć chwile, dla których się żyje.
Miz
Myślałem już, że nigdy nie uda mi się na nich pójść. Poznałem ich chwilę po Offie 2011, na którym nie byłem. Jak na złość pokochałem ich debiutancki album i jak na złość nie udało mi się pojechać na Open'era, na którym grali. Jednak pojawiła się szansa w postaci krótkiej trasy po Polsce. Stwierdziłem, że tego przegapić nie mogę, dlatego 18 listopada przejechałem pół Polski w drodze do Wrocławia, a na kilka minut przed 20 stawiłem się pod sceną klubu Firlej, żeby po raz pierwszy zobaczyć Dry the River na żywo.
No właśnie, byłem przekonany, że zobaczę tylko Dry The River. O żadnych supportach nigdzie się nie mówiło. Dlatego też wielkie było moje zdziwienie, gdy na scenę zamiast pięciu facetów wyszła tylko dwójka i to w towarzystwie dziewczyny. Szybkie kojarzenie faktów, no tak, Tres.b, zespół z którym planowałem się zapoznać od dłuższego czasu, lecz nigdy mi się to nie udało. A szkoda, bo wrażenia z ich krótkiego koncertu mam bardzo pozytywne. Wokalistka, a zarazem basistka Misia, ze swoją gitarą w kształcie motyla prezentowała się na prawdę uroczo. Na uwagę zasługuje też jej głos, który na tle mocnych gitar brzmiał na prawdę świetnie. Całość spinała wyrazista perkusja, która nadawała muzyce surowego charakteru. Na jeden utwór rolę wokalisty przejął Oliver - gitarzysta i był to jeden z fajniejszych momentów koncertu. Podsumowując, Tres.b pokazali się nie tylko jako dobrzy muzycy, lecz też jako sympatyczni ludzie. Bardzo chętnie zapoznam się z ich twórczością dokładniej.
Tres.b
Następnie miało miejsce to na co na prawdę czekali wszyscy zgromadzeni, czyli koncert Dry The River. Brytyjczycy weszli na scenę, przy akompaniamencie oklasków i krzyków publiczności i chwilę po tym zaczęli grać. Koncert otworzyli utworem „Shield Your Eyes”. Początek trochę mnie zaniepokoił, gdyż pierwszą zwrotkę zagrali znacznie wolniej niż na płycie, co sprawiło, że miałem wrażenie jakby instrumenty i wokal się rozjeżdżały. Lecz chłopcy szybko się rozkręcili i potem już nie miałem na co narzekać. Obowiązek nawiązywania kontaktu z publicznością wziął na siebie basista grupy, Scott. To on powiedział nam, że są trochę skacowani, bo w Warszawie wypili za dużo , to on powiedział nam, że polska publiczność jest najlepsza (mówcie co chcecie, ja będę wierzył w jego szczerość), i to on wyszedł do fanów po koncercie. Dry The River stale oscylują między melancholią a hałasem. Najlepszym tego przykładem jest utwór Demons, który rozpoczął się bardzo spokojnie a został zwieńczony potężnym, energetycznym finałem, na którym nie dało się powstrzymać od skakania. Zespół dawał czasami szansę publiczności do wykazania się znajomością tekstów, jak przy Weights & Measures, i trzeba przyznać, że była ona całkiem niezła.
Jednym z najmocniejszych fragmentów koncertu było świetne wykonanie kawałka No Rest. Jestem pewien, że mogliby go grać przez godzinę, a ludzie i tak nie byliby znudzeni. Po potężnym Lion's Den zespół zszedł ze sceny, jednak zaraz wrócił by zagrać na bis. I to nie byle jaki bis. Zagrali Shaker Hymns wśród publiczności, co na pewno było moim najbardziej magicznym koncertowym przeżyciem. I nie obchodzi mnie to, ze robią tak na każdym swoim koncercie. Ja poczułem się wyjątkowo, że mogłem w tym uczestniczyć.
Koncert Dry The River przeszedł moje najśmielsze oczekiwania, zespół na żywo prezentuje się fantastycznie, a Shallow Bed na pewno znajdzie się na wysokim miejscu mojej listy top 2012. Warto było przejechać taki kawał drogi, by ich zobaczyć. Scott powiedział, że zagrają kolejny raz w Polsce, kiedy tylko będzie taka możliwość. Mam nadzieje, że uda mi się tam być.
Michał
W przeciwieństwie do Miz i Michała miałam okazję widzieć już Dry the River na żywo, lecz dla mnie nie byli oni "odkryciem Open'era", tylko OFFa w 2011 roku. Długo przyszło mi czekać po tym wydarzeniu na ich debiutancki album, emocje odpadały z każdym kolejnym miesiącem i kiedy w marcu tego roku chłopcy zaprezentowali "Shallow Bed" nie zachwycili mnie aż tak, jak się tego spodziewałam. Długo nie wracałam do tej płyty, nie czułam takiej potrzeby, a Dry the River nie zapisali się szczególnie w mojej pamięci - owszem, ich koncert był super, byłam bardzo zaskoczona tym, że od folkowej piosenki w sekundę potrafią przejść do mocniejszego grania, ale na longplayu brzmiało to jak dla mnie o wiele zbyt płytko. Po ich występie we Wrocławiu już wiem, że to dlatego, że Dry the River są zespołem koncertowym - dopiero tam są w stanie rozwinąć swoje skrzydła, nawet, jeśli dzień wcześniej upiła ich Warszawa.
Byłam bardzo zdziwiona tym, jak odbiera ich publiczność. Wiadomo, to koncert klubowy, niewiele ludzi z przypadku, ale to właśnie widzowie mogliby pociągnąć cały ten show wokalnie. Gdzie się nie obróciłam, tam ktoś bez skrępowania wtórował wokaliście. Momentami nawet nie było go słychać. Pokazywało to czyste uwielbienie dla tych niezwykle miłych chłopaków, którzy świetnie wykonują swoją robotę na żywo. I mówię to z punktu widzenia obserwatora, bo tym razem szłam po prostu na koncert, bez żadnych oczekiwań, bez myśli, że "na Open'erze pozamiatali", byłam zwyczajnie ciekawa, jak prezentują się po roku, podczas którego ich nie widziałam. I jest jeszcze lepiej. Niektóre koncerty mają to do siebie, że w pewnej chwili mnie nudzą, zastanawiam się, kiedy się skończą, ile już było piosenek, ile jeszcze mogą zagrać... Z Dry the River czas minął mi niezwykle szybko i przyjemnie. A cała ta akcja z bisem granym akustycznie w otoczeniu publiki była wspaniałym zwięczeniem wieczoru i nadała całości specyficzny klimat intymności między nami a zespołem. Jestem pewna, że wszyscy z nas na chwilę wstrzymali oddech, byleby w żaden sposób, najmniejszym dźwiękiem nie przeszkodzić muzyce Dry the River, która sprawiła, że wszyscy poczuliśmy, że bierzemy udział w wyjątkowym wydarzeniu.
I chyba rzeczywiście tak było. W jeden wieczór moje nastawienie do tego zespołu znów wróciło do stanu z połowy 2011 roku. Łatwo jest ulec urokowi Dry the River, więc mam nadzieję, że za niedługo znów będziemy mogli przenieść się w ich muzyczny świat na żywo.
Natalia
zdjęcia: Miz, Warszawa

Beach House [Warszawa; 11.11.12]

W sumie to nasuwa się pytanie, dlaczego teraz o tym piszę? Nieco nie w porę relacjonować koncert, który miał miejsce ponad tydzień temu, a wydukanie 400 słów nie należy do obowiązków osoby o ponadprzeciętnym ilorazie inteligencji. Brak weny, czasu? Nie wiem, ale o klubowym występie amerykańskiego duetu warto wspomnieć. Nie powalił na kolana, ale mówiło się po nim: „Ale było fajnie“. Sam fakt przełożenia show ze Stodoły do Fabryki Trzciny mówi sam za siebie. Wysoka cena, ale też pewnie koncert pozostawiający spory niedosyt na Tauron Nowa Muzyka nie przyciągnęły zbyt wielu ludzi. Ostatecznie muzyka Beach House budzi pozytywne emocje oraz jest świetnym środkiem na odprężenie, dlatego warto też było przejść się na Otwocką 14. Grupę supportował obiecujący producent Holy Other. Tajemniczy Brytyjczyk łatwo zahipnotyzował publiczność materiałem z „Held“. Już dla niego warto było się wybrać na ten koncert, bo mimo drobnych problemów z nagłośnieniem, artysta z Manchesteru porwał w taki sposób, jak to robią porządne witch housowe piosenki. Przyszedł czas na grupę z Baltimore. Niewielka scena zdecydowanie wyszła na plus muzykom. Koncert zdominowało najnowsze wydawnictwo – „Bloom“. Było spokojnie i miło, a efekty świetlne sprawiły wrażenie, jakby było lato. Przykryci burzą włosów Victoria Legrand oraz Alex Scally, którym towarzyszył perkusita Dan Franz, zamknęli się w swoim świecie. Oczywiście usłyszenie twórczości Beach House na scenie pozostawia o wiele lepsze wrażenia niż słuchanie ich wyłącznie w wersji studyjnej, ale diametralnej różnicy nie dało się czuć. Ale fakt faktem, że bywały wręcz oszałamiające momenty. Mówię tu przede wszystkim o „Norway“ oraz „Myth“. Nieźle potrafiły namieszać w głowach słuchaczy. Duet, choć naprawdę uroczy, nawet po bisie nie pożegnał się z publicznością. Zdziwiły nas też słowa Victorii mówiącej, że jest to ich pierwszy występ w Polsce. Franz po koncercie wyjaśnił jednak, że miała na myśli pierwszy klubowy koncert u nas. Legrand potrafiła również oczarować publiczność, wspominając o Narodowym Święcie Niepodległości i wyrażeniem „Wszystkiego najlepszego, Polska“ w naszym języku. Duet, choć naprawdę uroczy, nawet po bisie nie pożegnał się z publicznością. Zdziwiły nas też słowa Victorii mówiącej, że jest to ich pierwszy występ w Polsce. Franz po koncercie wyjaśnił jednak, że miała na myśli pierwszy klubowy koncert u nas. Legrand potrafiła również oczarować publiczność, wspominając o Narodowym Święcie Niepodległości i wyrażeniem „Wszystkiego najlepszego, Polska“ w naszym języku. Było bardzo miło i nie mówię to w sposób wymijający się od odpowiedzi, czy mi się podobało. Ich twórczość jest na tyle dobra, że da się przy niej potańczyć, ale też odpocząć. Poza tym ukłony w stronę grupy, która z zimnego i ponurego wieczoru zrobiła letnie popołudnie.

Miz

Blur na Open'er Festival 2013

Mimo iż w powietrzu bardziej unosi się klimat nadchodzących świąt Bożego Narodzenia, niż lipcowego słońca i festiwali, już w poprzedni czwartek mogliśmy przenieść się z samego środka jesiennej szarugi, pod główną scenę Openera 2013. Polska muzyczna blogosfera oraz wszyscy, którzy stęsknili się już za Gdynią, zamarli przed odbiornikami, aby usłyszeć, jak Mikołaj Ziółkowski zapowiada: "Pierwszym headlinerem Heineken Opener Festival 2013 jest zespół Blur". Kilka miesięcy temu oglądałam na youtubie ich koncert z Glastonbury (uznany w ogóle za najlepszy w historii Glasto) i wyobrażałam sobie, jak niesamowicie byłoby tam być. Zobaczyć energicznego, muzycznego geniusza Damona Albarna. Machać niebieskim kartonem od mleka, kiedy Coxon wykonuje "Coffee & TV". Wrzeszczeć "Woo Hoo!" na tle legendarnego riffu z "Song 2", najbardziej rozpoznawalnego utworu w dziejach grupy. Śpiewać cudownie melodyjny i prosty refren z "For Tomorrow". Usłyszeć tak bardzo emocjonalne "Beetlebum" wraz z tym pięknym wersem, który zawsze porusza mnie tak samo: And when she lets me slip away She turns me on all my violence is gone. Albo po prostu wyśmienicie się bawić, słysząc takie hity, jak "There's No Other Way", czy "Country House". Blur to legenda brytyjskiego popu, a nawet dużo więcej - za najlepsze albumy grupy uważam właśnie te, które wyłamały się z tego nurtu i poszły w cięższą stronę, czyli "13" (jeju, jeju "Caramel" i "Battle"), no i "Blur", skąd pochodzi moje wcześniej wspomniane, ukochane nad życie "Beetlebum". To przecudowna wiadomość, że zagrają na Openerze. Dla wielu pojawienie się formacji Albarna jest wystarczającym powodem, żeby latem zawitać do Gdyni. Cóż, odliczanie do lipca rozpoczęte!
Posłuchaj: "Coffee & TV".
 
Kasia

Suuns - Edie's Dream [2012]

Byłam bardzo zaskoczona, gdy natknęłam się dziś na informację o tym, że to właśnie Suuns zaczynają promocję swojego kolejnego albumu. Choć debiut tego montrealskiego zespołu, "Zeroes QC", nieprzerwanie od dwóch lat gości w moim odtwarzaczu, nie wyczekiwałam jakoś specjalnie jego kontynuacji. I nie chodzi o to, że to zła płyta. Wprost przeciwnie - niezwykle dobra, do której wraca się z czystą przyjemnością i odkrywa się ją cały czas na nowo, zachwycając się bogactwem detali i różnorodnością form. Nie piszą specjalnie prostej muzyki, ale kiedy dostałam link do piosenki "Arena" z dopiskiem o nich będzie głośno z czasem przekonywałam samą siebie, że na ten rozgłos w pełni zasługują. Czy go zyskali? Śmiem wątpić. Szkoda, bo w tym przypadku muzyka broni się sama. W Polsce nie pomógł im nawet koncert na OFF Festivalu, na który czekałam z ogromną niecierpliwością i zdecydowanie spełnił moje oczekiwania. Wciąż mam pretensję do reszty publiki, która nawet z perspektywy czasu wydawała mi się dość niemrawa. Suuns mają w sobie coś magicznego, coś, czego nie do końca jestem w stanie określić, coś, co nie każdemu przypadnie do gustu, ale wiem, że gdybym ich nie poznała, byłabym o wiele uboższą osobą. Choć dotychczas nagrali tylko jakiś nie bardzo liczący się na szeroką skalę debiut. Wtedy pisałam o nich, że ich największą zaletą jest budowanie intrygujących melodii, plastyczne użycie głosu wokalisty i umiejętne dozowanie emocji. I chyba przy okazji "Edie's Dream" wciąż wszystko się zgadza. To tylko jeden utwór. W przypadku Suuns bardzo niemądrze jest wyrokować na podstawie tych paru minut, bo w kolejnych piosenkach na płycie mogą pokazać kompletnie inne oblicze. Nie zdziwi mnie to, gdy stanie się tak przy okazji drugiego longplaya. "Edie's Dream" zdaje się być zapowiedzą jego melancholijnej strony. Całkowicie hipnotyczny utwór. Spokojny. Doskonale poprowadzony, przecież to tylko parę dźwięków, ale robią wrażenie. Słuchanie tego utworu powoduje, że czuję się trochę, jakbym nurkowała. I może to nie jest za specjalnie realne porównanie, ale to chyba ostatni przymiotnik, jakim opisałabym muzykę Kanadyjczyków. Siła Suuns polega na całkowitym zaskakiwaniu słuchacza co parę chwil. Nie mam nic przeciwko. Oby tylko Suuns zaskakiwali mnie swoja muzyką częściej. Tak żyje się piękniej. "Images Du Futur" ujrzy światło dzienne w marcu 2013 roku.


Natalia

Calvin Harris - 18 Months [2012]

To chyba pierwsza notka kolaboracyjna z kimś spoza themagicbeats. Po przesłuchaniu trzeciego krążka w karierze Calvina Harrisa, napisałam wstęp tej recenzji, po czym wysłałam go koledze. Kolega jednak zamknął moje dość przewidywalne opinie w jednym, niezwykle prostym środku przekazu. I nikt nie napisze, że tldr!      
Bo serio, o czym mam pisać? O "We Found Love", tak dobrze wszystkim znanym? O tym, jak Calvin zamienia dobre wokalistki w mocno przeciętne, używając dokładnie takiej samej sekwencji elektronicznych dźwięków w każdym utworze? Z drugiej strony, jej, czy serio można było spodziewać się dobrego albumu? Chyba nie. Najlepsze "We'll Be Coming Back", bo Example. Nie Calvin, nie ty.
Natalia

Twin Shadow [Warszawa; 09.11.12]

Czy naprawdę powinnam komukolwiek przedstawiać ten new waveowy projekt, który miał już okazję nas odwiedzić i dać naprawdę dobre show? Wiemy, że tym razem zespół Georga Lewis Jr. przyjechał, by promować swoje najnowsze wydawnictwo – „Confess“. Z kwestii formalnej to chyba wszystko. Muzyk balował już w Katowicach, zatem sprawdźmy tym razem, jak było w Centralnym Basenie Artystycznym.
Koncert opóźnił się o jakieś 10 minut, ale to nie pozbawiło zgromadzonych entuzjazmu. Przeciwnie, zespół został przywitany gromkim aplauzem. Utwór „Golden Light“ dobrze rozpoczął występ, któremu Lewis nadał bardziej rockowe brzmienie. Tak naprawdę oba albumy zaprezentowane na żywo są o wiele radośniejsze i żywsze, gdyż grupa urozmaica je wyraźniejszymi dźwiękami perkusji, basu oraz, oczywiście, gitary elektrycznej.
Dziwnym trafem początek show nie należał do najlepszych. Jasne, „You Call Me On“, „Five Seconds“ czy „When We’re Dancing“ zagrano poprawnie, ale dopiero „Run My Heart“ pozwoliło mi poczuć, że jestem na koncercie. George spisał się jako wokalista i dopiero wtedy porwał tłum. Dalej już było tylko lepiej. Świetnie dobrano set piosenkami z „Forget“ i „Confess“. Publiczność nie zapełniła Klubu Basen, ale nikomu to nie przeszkadzało. Amerykanin czuł pozytywną energię płynącą z tańczących. Długo nie musiał zachęcać do skakania, ponieważ takie „I Can’t Wait“ załatwiło całą sprawę. Nie obeszło się bez publicznych zwierzeń. Wokalista wspomniał o nielubieniu wódki i bez skutku próbował namówić jednego z ochroniarzy na dopicie reszty butelki Wyborowej. „Na szczęście“ na ratunek przyszedł jeden z fanów. To on jedym łykiem skończył napój. Zgromadzeni zaśpiewali również „Sto lat“ jednemu z technicznych na prośbę grupy. Całość wyszła naprawdę przyjemnie. Lewis wspomniał również o wyborach oraz o wszystko analizującej niemieckiej publice, która nie jest tak żywa jak ta polska. Trzeba przyznać, że artysta ma świetny kontakt z fanami, co uczyniło wieczór jeszcze lepszym.
Na bisie zagrał jedynie „Tyrant Destroyed“, a szkoda, bo pozostawiło to pewien niedosyt. Grano prawie półtorej godziny. Dało się słyszeć wiele niedociągnięć przykładowo w „Castles In The Snow“, ale twórca projektu pokazał, że ma do siebie prawdziwy dystans i ta pozytywna energia stanowiła klucz do udanego koncertu. Było nie rewelacyjnie, ale bardzo dobrze. Ludzie poszli poskakać oraz rozluźnić, a Twin Shadow im to zapewniło.

Miz

Sky Ferreira - Ghost [EP; 2012]

Sky Ferreira, choć jest modelką i aktorką, grzebie też trochę w muzycznym światku. I całkiem nieźle jej to idzie. Mimo, że nie wydała jeszcze debiutanckiego albumu, przemawia do nas za pośrednictwem drugiej już epki „Ghost”. Mini album zawiera pięć kawałków, z czego singlowe „Red Lips” sprawia wrażenie damskiej, wtórnej wersji Nirvany albo zamiennika Taylor Momsen z The Pretty Reckles. Pozostałość prezentuje się całkiem zgrabnie, mamy dwie ładne ballady, „Everything is Embarassing” przypominające nieco Ladyhawke za czasów debiutu czy electropopowe „Lost in my Bedroom”. „Ghost” to całkiem przyjemna epka, trochę niespójna, aczkolwiek odnoszę wrażenie, że to tylko zapowiedź pełnego albumu. Podszywanie się pod Taylor Momsen z makijażem a’la panda w „Red Lips” wybaczam i czekam na więcej, bo może być bardzo ciekawie.

Dominika

Przegląd #7

Wyszło kilka ciekawych płyt...

Flying Lotus: Until The Quiet Comes [Warp]
Pisałem już, że Steven Ellison nie zawodzi, i kolejny krążek tylko to udowadnia. Problem jest nieco inny – mianowicie producent nie odkrywa już niczego nowego, uproszczając przy tym kompozycje. Czy to źle? I tak i nie. Until The Quiet Comes to logiczna i przede wszystkim spójniejsza kontynuacja Cosmogrammy. Dalej mamy tu post-jazzowe i elektroniczne struktury, zatopione w zawiesistej, gęstej konsystencji spod znaku Warpa. I z jednej strony to dobrze, bo któż tak zgrabnie łączy instrumentalny hip-hop w duchu DJ Shadowa z elektronicznymi pejzażami Boards Of Canada czy pogiętymi, szumiącymi fakturami Autechre (czy po prostu Shadow + Aphex Twin). No właśnie, Ellison nadal jest bezspornie jedną z najciekawszych postaci w muzyce elektronicznej, nawet jeżeli nie odkrywa Ameryki. A warto się wgłębić w poszczególne kawałki, bo oddzielnie też dają radę (i kawałek z Thomem Yorkiem wcale nie jest najlepszy). Póki FlyLo nie ucichł, trzeba sięgać po jego płyty, nie ma zmiłuj.
Renny Wilson: Sugarglider [Old Ugly]
Renny postanowił wydać debiutancki album nie pod pseudonimem, który stał się tytułem płyty, lecz pod własnym imieniem i nazwiskiem. W sumie mniejsza o to, bo Sugerglider to naprawdę mocny popowy krążek. Wiadomo, że głównym punktem odniesienia będzie tu twórczość Toro Y Moi, bo nawet wokal Renny’ego niejako odsyła do Bundicka. Ale podobieństw jest więcej. Oba ziomy potrafią pisać piękne, przestrzenne i wyrafinowane kawałki z potężnymi, ekstatycznymi chorusami. Fajnie, że Wilson „poszedł tą drogą” i stworzył naprawdę równy i lekki popowy album. Już od samego początku jest naprawdę dobrze – w jazzujący „By And By” bardzo łatwo się wkręcić. Refren „Could've It Been Me?” przypomina mi kawałek Roberty Flack „Killing Me Softly” („Strumming my pain with his Finders…”). Nie jest to żaden zarzut, bo wyszedł Renny’emu absolutnie świetny numer. A takich na płycie jest więcej, chociażby „Feel Like A Child” z brylującym groovem basu, czy wydany jeszcze pod pseudonimem, znakomity retro-popowy (zresztą cała płyta jest w klimacie „retro”) „Nobody”. Jednym zdanie: Sugerglider to świetna płyta z niezobowiązującym popem.
Ultraísta: Ultraísta [Temporary Residence]
To chyba musiało się wydarzyć. Jeden z najlepszych producentów muzyki popularnej wreszcie ruszył z własnym projektem. Mowa oczywiście o Nigelu Godrichu, wieloletnim producencie Radiohead, a od czasu do czasu współpracującym z takimi wykonawcami jak Paul McCartney, Beck, Air, Pavement czy Travis. Anglik zaprosił do współpracy kilku swoich ziomków i tak nagrali dokładnie dziesięć kawałków, które brzmią jak nieco podskórne eksploracje obszarów świadomości pacjenta umieszczonego w zakładzie dla umysłowo chorych. Przy czym wszystkie te chore jazdy Godrich i spółka upopowiają, czyli zamykają zwykle w trzyminutową piosenkową pigułkę. Słabo? No właśnie, brzmi to naprawdę nieźle, ale chyba jednak zabrakło pewnej rzeczy, a mianowicie – lepszych kompozycji. Przyczepić się zbytnio nie można, ale też takie kawałki jak „Bad Insect”, „Our Song” czy „Smalltalk” choć są naprawdę niezłe, to jednak nie wnoszą niczego nowego do tematu psych-popu. To już są bardziej post-popowe krainy, w których znajdziemy nawiązania do mistrzów elektroniki z Warpa, Lali Puny czy nawet do płyty The Eraser Thoma Yorke’a. Mimo kilku wad, rzecz warta uwagi.
Pet Shop Boys: Elysium [Parlophone]
Po tylu latach Neil Tennant i Chris Lowe nadal trzymają fason. Wiadomo, nie ugrają już niczego wielkiego, ale chyba nie martwią się tym jakoś specjalnie. Co więcej, dzięki takiej sytuacji można nagrać płytę totalnie wyluzowaną i bez spinki, co przynosi radość zarówno twórcom krążka jak i nam, słuchaczom. Bo przyznam szczerzę, że Elysium słucham naprawdę z przyjemnością, nie oczekując na wielkie, patetyczne arcydzieło. Ten album to dla mnie bardziej łyk delikatnej, balladowej (choć mocniejsze dźwięki też znajdziemy) elektroniki, kojącej i umilającej trudne czasy i chwile. A przechodząc do samych piosenek: ileż elegancji jest w opeerze „Leaving”? A stonowany, spokojny „Invisible”? No właśnie, czuć wyraźnie echa Behavour. A z kolei “A Face Like That” przywołuje radosny, przebojowy longplay Very, co oczywiście również można zapisać na plus. Jest też kilka słabszych momentów (jakoś nie mogę się przekonać do nijakiego „Winnera”, automatyzmu „Ego Music” czy stadionowego „Hold On”). A, no i jest jeszcze fajny closer, który naprawdę sympatycznie domyka bardzo wyrównaną całość. Jak znajdziecie chwilę czasu, posłuchajcie.
Matthew Dear: Beams [Ghostly International]
Wciąż zapominałem, a przez to nie dawałem szansy tej płycie, a zupełnie niesłusznie. To już nie jest tak mroczny i ciemny album jak Black City. W Beams znajdziemy zdecydowanie więcej światła i radości niż na poprzedniczce. I bardzo dobrze, mi to bardziej odpowiada. Dear trochę bawi się dźwiękiem syntezatorów, trochę wokalem, a trochę samplami z różnych stron świata, a w połączeniu z niskim, charakterystycznym wokal, wychodzi mu to całkiem kolorowa mieszanka. Może brzmi trochę jakby Amerykanin nie mógł wydostać się z elektronicznych ruchomych piasków, ale można to chyba kupić. Ja w pewnym stopniu na pewno uległem tej miksturze. Na przykład wyciągnięty z dżungli, trochę odjechany singiel „Her Fantasy” jest naprawdę spoko. Ociekający disco-inklinacjami „Up & Out” również, a ostatni „Temptation” ma naprawdę ciekawą budowę i świetnie się rozwija. Pozostałe tracki też niezłe, ale ogólnie bez rewelacji – stanowią dobre uzupełnienie dla highlightów. No i propsy za oprawę graficzną płyty.
Airbird: Romance Layers (EP) [Legitmix]
Kiedyś pomykał w takim zespoliku Tigercity (pamiętacie?), a potem skumał się z Danielam Lopatinem z Oneohtrix Point Never. Obaj założyli chillwave’owy projekt Games, który potem przemianowali (nie chcę wnikać w szczegóły dlaczego) na Ford & Lopatin. Chodzi oczywiście o Joela Forda – zdolnego, trochę nieznanego gościa, który lubi eksperymentować z popem. I właśnie projekt Airbird jest kolejną ciekawą próbą producencką. Tym razem Ford poszatkował sample (m. in. takich wykonawców jak Mariah Carey, Basia czy Steve Roach) i stworzył post-modernistyczny pop w taneczno-kosmicznym sosie. Trochę powycinał, trochę zapętlił, trochę obrobił i efekt jest naprawdę interesujący. Bo Romance Layers to skrzyżowanie french-touch’u, minimalizmu, komercyjnego popu, disco, house’u i wielu innych estetyk (nawet jakieś ambientowe wprawki się znajdą). A wszystko to na przestrzeni zaledwie czterech indeksów, a więc dzieje się dużo. Jeśli lubicie nie do końca oczywiste piosenki, a przy tym takie, które nadają się na parkiet, to Airbird jest tym, kogo szukacie.
Minilogue: Endlessness [Make A Beautiful Corp]
A jeśli jesteście wielbicielami niekończących się, wciągających i hipnotyzujących klimatem kompozycji z gatunku techno tudzież deep-house, to Endlessness (cóż na trafny tytuł!) jest pozycją zdecydowanie dla Was. Zaledwie trzy kompozycje, z których najkrótsza ma niecałe dwanaście minut, a najdłuższa ponad dwadzieścia trzy! Tytułowy track unosi się w kosmicznej przestrzeni, powoli przenosząc się do zupełnie innego wymiaru. Gdzieś od połowy psychodeliczna aura sprawia, że słuchacz bez problemu afirmuje cały ten mroczny mikro-kosmos wykreowany przez dwójkę szwedzkich producentów: Marcusa Henrikssona i Sebastiana Mullaerta. W „In A Loving Place” znajdziemy już nieco więcej światła i ciepła, ale wciąż obecny jest ten podskórny niepokój. Ostatni indeks, „Imagine, A Veil In The Wind” to niesamowita podróż będąca punktem kulminacyjnym płyty, doskonale spajającym cały materiał. Niby tylko trzy kompozycje, a przyjemności ze słuchania wystarczy na kilka miesięcy, a może i lat. Absorbujcie!
Lapalux: Some Other Time (EP) [Ninja Tune]
Kolejna epka producenta Stuarta Howarda znowu nie zawodzi. Anglik nadal pozostaje wierny kolażowej strukturze kawałków, osadzonych na meandrach ciepłej elektroniki oraz delikatnego IDM-u, podlanego zorientalizowanymi dźwiękowymi kropelkami. Oczywiście w kompozycjach na Some Other Time czai się jeszcze dużo ciekawych rzeczy. Czasem mam wrażenie, że słucham Four Teta z pierwszych płyt, czasem wkrada się klimat przywołujący płyty Flying Lotusa, a momentami nawet słychać echa niemieckiej sceny eksperymentalnej i micro-house’owej z Mouse On Mars czy Janem Jelinkiem na czele. Howard wyraźnie bawi się formą, swobodnie porusza się i jak puzzle łączy przeróżne estetyki i style (chociażby dubstep, abstract hip-hop i wiele, wiele więcej), czym mocno przypomina mi nieistniejący już niestety duet The Books czy Jamesa Tamborello aka Dntel. Wszystkie pięć indeksów trzymają naprawdę równy i wysoki poziom, i w zasadzie aby załapać o co chodzi Howardowi trzeba wysłuchać całego wydawnictwa od początku do końca. Wierzcie, że warto.
Moullinex: Flora [Gomma]
Kolejny obok albumów Breakbota, Miguela Campbella czy Jupiter świetny krążek na modłę nu-disco. Flora zawiera w sobie wszystko to, co jest fajne w tego rodzaju muzyce: przyjemne, synthowe melodie, taneczne beaty, dużo balearycznych oraz afrykańskich motywów i oczywiście dość chwytliwe, pełne refreny. Cały ten karnawał rozpoczyna się od mknącego na syntetycznych organach „Sunflare”. Już ten pierwszy track odkrywa dalszą zawartość albumu: jest radośnie, śpiewnie i tanecznie. Drugi na liście „Take My Pain Away” rozbraja refrenem, którego słowa brzmią: „Hey, hey, hey / twenty-four hours a day”. Teraz już wiecie, że raczej głębokich refleksji na Florze nie znajdziecie, bo to jest disco i to nie jest miejsce na tego typu sprawy. Absolutnie nie przeszkadza to jednak w cieszeniu się tą muzyką, bo to bardzo porządny album, który spokojnie możecie załączyć podczas jakiejś domówki, i wszyscy powinni się przy nim dobrze bawić. Choć na słuchawkach słucha się tego równie przyjemnie. Chyba tym właśnie charakteryzuje się dobra muzyka.
Miguel: Kaleidoscope Dream [RCA] No i jest kolejny świetny album w klimacie współczesnego r’n’b (kolejny, bo przypomnę, że wyszła w tym roku taka płytka jak channel ORANGE, może słyszeliście?). Odpowiedzialny za niego jest ziom, czyli Miguel, po serii wielu epek wreszcie naprawdę nieźle poukładał songwriterskie klocki i wybudował z nich bardzo solidną konstrukcję, nie pozbawioną niestety kilku mielizn. Ale zanim o słabostkach, kilka słów o mocnych punktach tego kalejdoskopowego pałacyku. Po pierwsze: „Adron” – jeden z najlepszych kawałków tego roku, a jak dla mnie najlepszy numer, który nie znalazł się na wspomnianym już debiucie Franka Oceana. Pamiętajcie, to tylko moje zdanie. A dalej mamy jeszcze smutną balladkę „Do You…”, basowo-popowy utwór tytułowy, pościelowy niemal „How Many Drinks?” czy rozśpiewany szybki spacer „Gravity”. To wszystko to naprawdę mocne i fajne kawałki, ale w kilka fragmentów świadczy jeszcze o brakach w warsztacie Miguela (takie filmowe hiciory jak „Don’t Look Back” czy zwyczajnie nędzne „Pussy Is Mine” tylko psują poziom i zaśmiecają tracklistę). Jest grubo, ale jednak w tym peletonie Frank wciąż prowadzi z dużą przewagą. Może na jakiś czas Miguel zrehabilituje się w starciu numer dwa? Zobaczymy.
Converge: All We Love We Leave Behind [Epitaph]
Powiem tak, przez parę dni słuchałem na zmianę nowe albumy Converge i Tame Impala i absolutnie nie odczuwałem nudy czy zmęczenia krążkami. Wręcz przeciwnie, z przyjemnością słuchałem dźwięków zawartych na obu płytkach. Lonerism to dla wielu album roku, więc skupmy się na All We Love We Leave Behind. Na wstępie trzeba zaznaczyć, formacja z Massachusetts nie bierze jeńców. Od samego początku atakują uszy słuchacza szybkimi, ostrymi riffami, tylko czasami zwalniając tempo. Ale to chyba tylko i wyłącznie po to, aby można chwilę odsapnąć od tej morderczej galopady. Ulubione etapy? Proszę bardzo: bezlitosny „Trespasses” nie oszczędzi nikogo, „Sadness Come Home” choć nieco wolniejszy, to ma fajnie powycinane i energiczne riffy, „Veins And Veils” to całkiem spoko rzeźnia, a „Predatory Glow” w godny sposób kończy album. Zastrzeżenia? Ech, no wiadomo, że podobnych płyt rocznie nagrywa się kilkadziesiąt albo i więcej, ale o ich jakości decydują różne czynniki. Converge broni się zdecydowanie, mimo że ich nowy album nie jest arcydziełem, a po prostu ich kolejną płytą, która jednak świetnie sprawdza się w swojej roli. I tak ma być. Aha, słuchajcie jej jak najgłośniej i na głośnikach!
Alphabeat: Express Non-Stop [Universal]
Prawdę mówiąc bardzo słabo kojarzę dwa poprzednie albumy Alphabeat. Zapamiętałem je jako nieinwazyjne, mocno średnie zestawy piosenek. Tymczasem album numer trzy trochę mnie zaskoczył. Express Non-Stop to najprościej mówiąc przyjemny retro-dance pop. Członkowie bandu najwyraźniej nasłuchali się wczesnej Madonny, co wyszło im zdecydowanie na korzyść. Ich płyta kojarzy mi się trochę z takim zespolikiem jak New Young Pony Club. To chyba wystarczy, aby polubić najnowszy album Duńczyków. Na liście utworów właściwie same single, które spokojnie poradziłyby sobie jako radiowe hity. „Since I Met You”, „The Beat Don’t Stop”, „Brand New Day”, czy „Show Me What Love Is” to naprawdę mocne kawałki w duchu eightiesowego popu. Może nie wszystko jest tu takie piękne i cudowne, bo niektóre piosenki są trochę za bardzo cukierkowe, ale to i tak jakoś mocno nie przeszkadza. Bardziej liczy się zabawa, a to, że trochę bezmyślna i beztroska to przecież nie taka znowu wielka wada. W życiu i takie rzeczy też są potrzebna, prawda?
David Byrne & St. Vincent: Love This Giant [4AD]
Gdy tak legendarna postać jak David Byrne nagrywa album z młodą, utalentowaną artystką jaką jest Annie Clark, to „wiedzcie, że coś się dzieje”. Muszę się wam przyznać, że nie jest fanem śpiewanych duetów damsko-męskich (poza licznymi, ale jednak wyjątkami), bo zwykle wychodzą mocno pretensjonalnie czy patetycznie. Ale absolutnie nie zniechęciło mnie to do sięgnięcia po Love This Giant. Zresztą nie ma zbyt wielu sytuacji, gdzie wokale obu postaci łączą się na tle utworu. Cały materiał ma posmak funkującego musicalowo-kabaretowego popu z licznymi jazzowymi elementami. Akcenty w kompozycjach są całkiem nieźle porozkładane, często zaburzona jest standardowa rytmika itp. A słychać też, że nikt się tu nie męczy i nie tworzy czegoś na siłę. To niewątpliwe atuty współpracy uznanej w muzycznym świecie dwójki. Ale największym bólem płyty są jednak rozpisane przede wszystkim na instrumenty dęte piosenki. Nic nie przykuwa uwagi na dłużej i w zasadzie ciężko zanucić coś zaraz po wysłuchaniu płyty. Dlatego Love This Giant to płyta przyjemna, ale nie zajmująca na dłużej, a szkoda.
Woolfy Vs. Projections: The Return Of Love [Permanent Vacation]
Wreszcie jakiś fajny chillout, bo człowiek przecież musi się czasem zrelaksować przy jakimś lounge’owym albumiku. Właśnie The Return Of Love bardzo to ułatwia. Dość długie, lekkie i spokojne kawałki płyną sobie niepostrzeżenie i umilają czas, gdy akurat jesteśmy zmęczeni czy wynudzeni. Można by się odwołać do takich tuzów chilloutu jak Nightmares On Wax, Tosca czy wczesny Air, bo duet z Kalifornii wyraźnie przemierza swoje muzyczne drogi tropami wytoczonymi właśnie przez te grupy. Stąd też The Return Of Love nie jest spektakularnym albumem, który wywraca do góry nogami kanon loung’owego grania. Jest za to płytą, która daje wytchnienie i odpoczynek. Ciężko nawet wybrać jakieś lepsze fragmenty, bo w zasadzie całość trzyma naprawdę wysoki poziom. Można odpłynąć słuchając tego ciepłego, eterycznego popu, a do takich kawałków jak „Electric Storms” czy „Cellophane”. A są też nieco żwawsze momenty („Running Around Your Love”, „The Passage”), więc chyba każdy znajdzie coś dla siebie (wiem, że frazes, ale co poradzę). A jeśli podobał się wam album, to (jeśli nie znacie) sprawdźcie ich debiut The Astral Projections Of Starlight, też wymiata całkiem nieźle.
Claro Intelecto: Reform Club [Delsin]
Nawet nie wiecie ile już razy chciałem napisać kilka zdań o tej płycie, ale zawsze coś stawało na drodze. Ale w końcu mi się udało. Carlo Intelecto, czyli Mark Stewart, po albumach Neurofibro i Metanarrative nagrywa kolejny świetny materiał w ferworze techno z domieszką ambientu oraz IDM’owych wzorków. Słuchacz jak zwykle przemierza zamarznięte zaułki, w których gęste, tłuste faktury zatapiają wszelkiego rodzaju bit-maszyny z cykającymi hi-hatami. W otwierającym utworze „Reform” pojawiają się nawet obrobione smyczki, co sprawia, że zawartość Reform Club staje się jeszcze bardziej interesująca. Co do samych kompozycji – w zasadzie wszystkie wypływają z głośników i zagęszczają atmosferę swoim klimatem. Moimi prywatnymi highlightami są „Second Blood”, który zachwyca mnie swoim klaustrofobicznym ładunkiem, zapodanym w mroczno-nocnym anturażu, i „It’s Getting Late”, gdzie jednostajny bit energicznie mknie w towarzystwie elektronicznych mikro-motywów. Jeśli jesteście fanami techno, to raczej nie powinniście przeoczyć tej płyty.
Marco Benevento : TigerFace [Royal Potato Family]
Bardzo ciekawa postać ten Marco Benevento. Gość jest chyba najbardziej znany dzięki współpracy z Joe’m Russo i ich wspólnej świetnej płycie Best Reason To Buy The Sun. O ile na tym albumie obaj panowie tworzyli struktury pławiące się w post-rocku czy jakimś wyimaginowanym space-disco, tak TigerFace, trzeci już w dyskografii brooklyńskiego kompozytora studyjny krążek, stoi bliżej przystępniejszego, powiedziałbym nawet popowego krajobrazu. Taki „This Is How It Goes” to raczej popowa piosenka, a nie eksperymentalny wygibas. Nawet instrumentalne tracki, takie jak „Fireworks” czy „Soma” nie są specjalnie trudne w odbiorze, są raczej łagodne i przyjemne. I nie zrozumcie mnie źle – mi to zdecydowanie pasuje. Jeśli miałbym zarzucić coś tej płycie, to chyba brak jakiegoś killera, jakiegoś błyskotliwego, niesamowicie zaraźliwego momentu (czy momentów), do których chciałoby się wracać. Ale i bez tego TigerFace to ciekawe i przyjemne dźwięki.
Andy Stott: Luxury Problems [Modern Love]
Po dwóch zeszłorocznych albumach (przede wszystkim świetny Passed My By) Andy Stott wraca z nowym materiałem. I choć podąża wyznaczoną wcześniejszymi dokonaniami drogą, to już na wstępie czekają nas niespodzianki – w otwierającym album „Numb” pojawiają się żeński wokal. Co więcej, w „Up The Box” pojawia się drum’n’bassowa motoryka, i również warto to odnotować, jako coś nowego. Więcej nowości nie ma – angielski producent nadal tworzy muzykę taneczną spod znaku techno czy house. Nie jest to jednak muzyka łatwa i przystępna. Podobnie jak na poprzednich płytach Stotta, na Luxury Problems znalazło się miejsce dla quasi-awangardowej czy eksperymentalnej elektroniki, często opartej na dubowych szkieletach rytmicznych. I teraz tak, taka mieszanka rzeczywiście może robić wrażenie, bo oprócz tego mamy tu jeszcze mroczną, gęstą (mistyczną?) atmosferę, którą jest w jakiś sposób oryginalna. Problemem jest to, że już to słyszeliśmy na wcześniejszych wydawnictwach Anglika. Zatem Luxary Problems to tylko powtórka z rozrywki, ciekawa, ale jednak powtórka.
Benoit & Sergio: New Ships (EP) [Visioquest]
Tych dwóch gości nadal nie może ogarnąć sytuacji i wydać reszcie długograja. Po serii epek i singli (choćby świetny „Walk & Talk”) przynajmniej można było się spodziewać, że wreszcie to się uda. Ale gdzie tam. Dostajemy za to kolejna krótką epkę. Co prawda są na niej tylko trzy kawałki, ale poza tym większych powodów do narzekań nie ma. Trzy dość długie killery w estetyce nu-disco pozwalają na chwilę zapomnieć, że Benoit i Sergio są tak leniwi, że nie chce im się nagrywać całej płyty. Dobra, może trochę przesadzam, ale może coś w tym jest. Najważniejsze, że wszystkie trzy utwory, czyli „Lipstick & Lace”, „Not In Your Nature” i tytułowy to typowe parkietowe bangery, które świetnie nadają się do zapuszczenia ich w klubie czy na imprezie. Fakt, można reapitować całą trójkę przez długi czas, ale jednak wciąż czekam na większą partię materiału (ten sam zarzut kieruję pod adresem Lousia La Roucha – ile jeszcze mam czekać na album!?). Mam nadzieję, że w przyszłym roku wreszcie się uda.
Melody's Echo Chamber: Melody's Echo Chamber [Fat Possum]
Zauważyliście, że ta płytka brzmi jakoś znajomo? Na pewno słyszeliście już gdzieś tę perkusję, prawda? A wszystko to za sprawą Kevina Parkera, czyli masterminda australijskiego bandu Tame Impala. Parker wyprodukował i zmiksował debiutancki album młodej, jeszcze mało znanej, francuskiej artystki Melody Prochet. Jest to dość ciekawa mieszanka dream-popu czy shoegazu, z elektroniczno-psychodeliczną jesienną mgłą. Takie kawałki jak „Some Time Alone, Alone”, „I Follow You” „Quand Vas Tu Rentrer” czy „Snowcapped Andes Crash” są bardzo udanymi strzałami i zdecydowanie mogą się podobać. Innym utworom brakuje trochę charakteru i żarliwości, ale i tak dzieje się tu dużo interesujących rzeczy. Ciekawe tylko, czy to będzie tylko taka efemeryda, bo czy uda się Melody nagrać kolejną udaną płytę w duchu marzycielskiej psychodelii? Ciężko powiedzieć, ale za to warto teraz cieszyć się jej debiutanckim albumem, który dostarcza wielu miłych chwil, zwłaszcza gdy za oknem jest tak jak w tej chwili (czyli jesień pełną parą). Jens Lekman: I Know What Love Isn't [Secretly Canadian]
Tyle lat czekania na najnowszy album jednego z najfajniejszych bardów młodego pokolenia chyba jednak się opłaciło. Jens próbuje pomóc i ulżyć wszystkim tym, którzy mają załamane i pęknięte serca. Taki jest temat trzeciego regularnego albumu szwedzkiego songwrittera. Tym razem instrumentarium bardziej klasyczne, trochę dopasowane do powagi tematu (trochę mniej tu żartów, niż na poprzednich albumach), ale poziom kompozycji nadal wysoki. Przyznam od razu, że „I Know What Love Isn’t” to najsłabszy album Jensa, choć i tak jest świetny. Bo czy słuchamy wyciskającej łzy ballady „She Just Don't Want To Be With You Anymore”, czy nieco weselszej narracji „The World Moves On”, w której Jens dzieli się radą, jak poradzić sobie ze załamanym sercem, to i tak wychodzi to Szwedowi bardzo dobrze. Trochę brakuje mi tu bardziej zapamiętywanych kawałków, takich jak choćby na Nights Falls Over Kortedala, jednak narzekać nie zamierzam.

Tomek

Vampire Weekend - Unbelievers [2012]

Tak bardzo długo ich nie było... Vampire Weekend, wkroczyli do muzycznego świata w 2008 roku dzięki imiennemu debiutowi, który słuchaczom przyniósł garść chwytliwych piosenek, a samemu zespołowi międzynarodowy rozgłos i występy na największych festiwalach. Następnym krokiem była wydana na początku 2010 płyta „Contra”, na której również dobrych kawałków nie brakowało. Jednak oprawa graficzna, a dokładniej zdjęcie modelki, która uznała, że wykorzystano jej wizerunek nielegalnie, przysporzyło zespołowi problemy, które musieli rozwiązać na drodze sądowej. Amerykanie borykali się również z kryzysem twórczym, a poszczególni członkowie angażowali się w poboczne projekty. Nie mieliśmy pewności, czy jeszcze kiedyś usłyszymy utwory sygnowane nazwą Vampire Weekend. A jednak. W programie Jimmiego Kimmela, zaprezentowali nowy utwór - „Unbelievers”. Okazuje się, że te prawie 3 lata od wydania „Contry” nie było aż tak długim okresem i mamy do czynienia z tym samym Vampire Weekend co kiedyś. Na scenie pojawili się w iście upiornym makijażu. W końcu to Halloween, co nie? Można by się spodziewać jakiegoś mrocznego utworu, lecz pierwsze dźwięki rozwiewają wszystkie wątpliwości. „Unbelievers” to kolejna radosna piosenka, jakich pełno w repertuarze VW, lecz właśnie za takie kawałki ich lubię. Dające dużo pozytywnej energii i wymuszające uśmiechy na twarzach słuchaczy. „Unbelievers” ma to wszystko co miały ich najlepsze kawałki. Chwytliwa melodia, wyraźny rytm, wysokie wokale Ezry Koeninga. Dodatkowo świetne wykorzystanie instrumentów dętych i smyczkowych, oraz oparcie akompaniamentu na dźwiękach pianina, wprost wyjętych z „Wallcot”. To wszystko składa się na naprawdę świetny kawałek. Nie wiemy na razie nic o dacie wydania, a nawet tytule nowej płyty, lecz prawdopodobnie usłyszymy ją dopiero w przyszłym roku. Ja już nie mogę się doczekać.

Zobacz nagranie z programu.

Michał