the magic questionnaire #9:Crhymes

Jakbyście opisali swoją muzykę komuś, kto jej nie zna?

Sebastian:Opisałbym CRHYMES jako indie-art-rock, jeżeli bym musiał. Our Suprises jest trochę lżejsze od muzyki, którą gramy teraz. Czuć tam groove w pewnym momentach, lecz też mnóstwo przestrzeni, która sprawia, że jest to dość mroczny album. Bieżący materiał, który planujemy wydać latem jest bardziej taneczny i jaśniejszy. Mam nadzieję, że to coś wyjaśnia.

Jak poznali się członkowie zespołu i kto wpadł na pomysł wspólnego grania?

Sebastian:Poznałem Craiga, basistę w szkolę, lecz nigdy nic razem nie stworzyliśmy aż do teraz. Znalazłem Doma, saksofonistę przez inny projekt i tak jakby go ukradłem. Mike'a, gitarzystę poznałem studiując muzykę popularną na York University, a on przedstawił mi Adama, perkusistę. Projekt powstał jako praca naukowa dla moich wykładowców i urósł od tamtej pory.

Jak powstała nazwa waszego zespołu?

Sebastian:Chciałbym by była jakaś historia związana z jej powstaniem, lecz ja tylko chciałem nazwy, której nie będzie się brało zbyt serio.

Jakie są wasze muzyczne marzenia? Kogo chcielibyście supportować, z kim chcielibyście współpracować, jakie jest wasze wymarzone miejsce na zagranie koncertu?

Sebastian:Kurcze... Powinienem mieć jakieś muzyczne marzenia? Myślę, że jest nim ciągłe granie, tworzenie nowej muzyki i podróżować podczas robienia tego. Widziałem Cousins (halifax) w Toronto, najbardziej szczera muzyka jaką słyszałem od długiego czasu, bardzo chciałbym przed nimi zagrać. Chciałbym też wspierać Rotten Folk Records, kolektyw zespołów, do którego należy Crhymes z Toronto. Fajnie byłoby współpracować z Marill Garbus z tune-yards. Ta laska jest niezła! Lubię małe, duszne i wypełnione sale koncertowe. O wiele więcej zabawy niż na dużych scenach, gdzie publiczność jest oddalona o 10 stóp.

Słyszeliście coś o Polsce? 

Sebastian:Nie wiem za wiele. Mam polskie korzenie ze strony prapradziadków. Mili ludzie, wódka, oh i w Krakowie jest festiwal kultury żydowskiej, na który chciałbym pojechać.  

New Beats Of The Week #9: Crooked Hands


Pierwszy odsłuch „Under” poważnie mną wstrząsnął. Siła płynąca z tego utworu dosłownie mnie powaliła i zmusiła do odsłuchania tej piosenki kolejne kilkanaście razy. Magia tego utworu tkwi w przejmującej melancholii, oryginalnym, ciepłym wokalu i ślicznie zaaranżowanych chórkach. Dodając do tego bardzo prosty, lecz klimatyczny i efektowny teledysk otrzymujemy naprawdę świetny numer. Crooked Hands powstało jako solowy projekt Christophera Browna, do którego wkrótce dołączyła grupka przyjaciół. Zespół pochodzi z Newcastle, swoją nazwę zaczerpnęli z wiersza Alfreda Lorda Tennysona, a wśród swoich inspiracji wymienia Grizzli Bear i Sigur Ros. Zadebiutowali wspomnianym wyżej „Under” w lutym 2012 i od tamtego czasu wypuścili kilka udanych piosenek. Zdecydowanie należy sprawdzić spokojne „Escapism”, akustyczne „Waldridge Fells” i najnowszy singiel kapeli, „The Stream” ukazujący ich bardziej dynamiczną i odważną stronę. Grupa oscyluje między spokojnym rockiem a indie folkiem, lecz rzeczą która odróżnia ich od reszty tego typu zespołów jest bardzo dobry wokal i mająca duże znaczenie partia pianina. Crooked Hands mają szansę dojść tam gdzie Kodaline czy Dry The River, a może nawet dalej. Dajcie im szansę, nie będzie zawiedzeni.   


Michał

The xx [Warszawa; 14.05.13]

Po Open’erze nie byłam zachwycona występem Brytyjczyków. Dopiero parę dni później dotarło do mnie, jak miły był to wieczór. Tu się nie da na siłę ich polubić, bo koncerty tego typu są dla miłośników spokojnych brzmień. Mnie przede wszystkim nie pasował fakt, że zespół grający taką muzykę grał na scenie głównej. Coś takiego nadawało się właśnie dla Franz Ferdinand czy Björk. Niestety w przypadku The xx Main Stage był jedyną opcją dla zespołu o takiej popularności. Będąc w Tencie, musieliby chyba grać z tydzień, by wszystkich zadowolić. Informacja o ich klubowym występie okazała się więc świetną wiadomością. Tym bardziej, że byliśmy już po premierze „Coexist“. Nie mogłam się doczekać, by usłyszeć „Sunset“ oraz „Fiction“ na żywo i to na Torwarze. Pomimo nie najlepszego nagłośnienia, to miejsce szczególnie miło mi się kojarzy, dzięki wcześniejszym show odegranym przez Arcade Fire czy Gossip. W dniu koncertu pierwsze, co mnie zdziwiło to niewielka ilość osób czekających na koncert. Tak jak w przypadku Arcade Fire, część Torwaru pozostawała pusta. Jednak wierni fani zespołu od początku do końca stworzyli wyjątkową atmosferę. Oczywiście fanek Olivera piszczących co 7 minut nie brakło, ale to raczej norma. Koncert otworzyła brytyjska grupa elektroniczna – Mount Kimbie. Nie powiem, przyjemnie się kiwało głową do ambientowych dźwięków. Dystans między chłopakami a publiką był dość spory. Trio praktycznie przez 40 minut grało ze spuszczonymi głowami. Dopiero przy „Made To Stray“ ludzie naprawdę się wkręcili. Jednak muzycznie zespół Makera i Camposa wypadł bardzo pozytywnie. Następnie nieco spóźnieni The xx wyszli na scenę, zaczynając od „Try“. Fani od razu gorąco powitali trio z Londynu. Zespół wydawał się o wiele weselszy niż na Opene’rze. Oliver i Romy tym razem ruszali się po scenie oraz próbowali łapać kontakt z publicznością. Romy wydusiła z siebie polskie „Dziękuję!“, na co oczywiście wszyscy reagowali gromkimi brawami. Tak jak na festiwalu wokaliści się niezbyt odzywali, ale w ich przypadku wszystko skupia się wyłącznie na ładnych dźwiękach. Te ładne dźwięki sprawiły, że ten wieczór był naprawdę magiczny. Każda piosenka została odegrana równie pięknie. „The XX“ i „Coexist“ zyskują o wiele bardziej po usłyszeniu na żywo. Jamie Smith mógł się popisać, dodając do piosenek elementy house‘u, tak jak w przypadku „Far Nearer“ czy „Chained“. Jak na dwa wydane albumy, trio zagrało w sumie 18 piosenek, oprawionych nie tylko czarującymi melodiami, ale też kolorową oprawą graficzną. Co prawda nad sceną nie wisiał gigantyczny „X“. Koncert wzbogacały śliczne światła i lasery. Jednak przede wszystkim tego wieczora na Torwarze najważniejsza była muzyka. Dla fanów na pewno ten występ był czymś wyjątkowym. Oczywiście nie dało się skakać do repertuaru The xx, ale wszyscy ładnie śpiewali do ładnych piosenek. Dla mnie wszystko było dopięte na ostatni guzik. Ponadto Romy pokazała przy „Infinity“, że ma naprawdę mocny głos. Genialny bis w postaci przedłużonego „Intro“ oraz romantycznego „Angels“ sprawił, że ten koncert nie mógł stać się lepszym. Grupa pożegnała nas z uśmiechem na twarzy, a publiczność została z wielkim laserowym iksem na scenie oraz „wow“ na twarzy. Gdybym najpierw zobaczyła ich występ klubowy, a potem ten na fesiwalu, byłabym rozczarowana. Dwie kompletnie różne atsmosfery, jednak dopiero na Torwarze czuło się tę magię. 

Miz

FreeFormFestival 2013 [relacja]

Nigdy wcześniej nie byłam na FreeFormie. Przechodząc w piątek przez ogrom problemów komunikacyjnych, udało mi się dotrzeć i spotkać się z Miz, dla której FreeForm to stały punkt na festiwalowej mapie.

Można było się zastanawiać, czy warto jechać te prawie sześć godzin pociągiem do stolicy, bo w którejś chwili line-up tego festu na kartce nie wydawał się powalający. Ale uwierzcie mi, nie było milszego sposobu spędzenia weekendu niż na tym festiwalu. Przecież w tym roku otwierał on sezon. Jak spisał się w tej roli?

Kate Boy

Za takie wybory kocha się Free Form Festival! Nigdzie indziej nie mogłabym sobie ich wyobrazić niż na Grolsch Stage. Soczyste beaty, ciekawy głos wokalistki oraz świetne wizualizacje na scenie. Pierwszy dzień tegorocznej edycji festiwalu zdecydowanie należał do nich. „In Your Eyes“ i „Northern Lights“ – zdecydowane perełki. Drodzy Kate Boy, chcemy więcej! (Miz)

Apparat

Do teraz mam mieszane uczucia co do show Saschy Ring. Jego występ promował najnowsze wydawnictwo – „Krieg Und Frieden (Music for Theatre)“. No i koncert rzeczywiście nadawał się do ścieżki dźwiękowej stworzonej specjalnie dla sztuki. Gdyby więc postawiono krzesła w Grolsch Stage oraz zaprezentowano jakikolwiek spektakl, faktycznie byłoby idealnie. Z drugiej strony, czego innego można się było spodziewać po słuchaniu tego albumu? Na pewno Apparat stworzył najbardziej klimatyczne show, podczas którego niejednemu fanowi przeszły ciarki po plecach. Przypominało mi to wszystko występ Sigur Rós, gdzie momentami można się wzruszyć, ale za chwilę ma się ochotę uciec. Mocne basy były celowym zabiegiem, ale czasem niemiłosiernie przeszkadzały. Ostatecznie jestem zadowolona z tego, co odegrał nam Apparat, bo było w tym coś czarującego. Do najlepszych momentów zdecydowanie zaliczam chwile, gdy Ring udzielał się wokalnie tak jak przy „Lighton“. (Miz)

Raczej nie świadczy to o mnie dobrze, ale nie przebrnęłam przez "Keirg und Frieden". Paradoksalnie to spowodowało, że z o wiele większą dozą ciekawości wybrałam się na koncert Apparata. Odbierałam go zarówno z poziomu barierek, jak i siedząc na samym końcu hangaru,  w którym znajdowała się scena Grolscha. Dalej średnio łapię tę muzykę, ale miała w sobie coś interesującego i hipnotyzującego. Nie jestem pewna, czy nadawała się na Free Form, ale na pewno wzbogaciła festiwal pod względem artystycznym i była ciekawym doświadczeniem. Muszę wspomnieć o wizualizacjach, bo były niezwykłe - tworzone na żywo przez dwóch chłopaków siedzących z boku sceny. Wychodziły im z tego piękne obrazy, idealnie uzupełniające dźwięk. Przez chwilę bałam się jednak, że stracę słuch jeszcze przed koncertem My Bloody Valentine. A to raczej niewskazane. (Natalia)

Hudson Mohawke

Siedzisz sobie z Miz po Apparacie, gadacie sobie najlepsze, a tu nagle... "OMG, czyżby teraz grał Hudson?". Powiedzenie, że czym prędzej uciekłam na jego set byłoby kłamstwem, ale po chwili udałam się pod mniejszą scenę. Nie bardzo wiedziałam, czego się spodziewać, ale dostałam to, czego nawet sobie nie wymarzyłam - wspaniałą wiksę, idealne bity do natychmiastowego rzucenia się w wir zabawy. Nie było szans, żeby ustać w miejscu. Nawet ja, w zdecydowanie nie najlepszej kondycji tego piątku, automatycznie zapomniałam o wszelakim zmęczeniu czy bólu i poddałam się magii setu Hudsona. Bardzo żałuję, że byłam na nim jedynie około czterdzieści minut, bo do teraz jestem rozwalona. Nie pytajcie mnie, co za numery powrzucał do seta, bo zwyczajnie tego nie pamiętam - wiem, że był Tyler, wiem, że był Kendrick, oczywiście byli TNGHT, których częścią jest Hudson. Całość prezentowała się znakomicie. Dopiero później okazało się, że spryciarz przemycił również fragmenty nowego Kanye'go. Strasznie smutno zrobiło mi się na jakieś dziesięć minut przed godziną pierwszą, kiedy zbliżał się koncert Tricky'ego, Hudson wciąż miksował, a z hangaru wychodził nieustający potok ludzi. Pod koniec setu pod sceną została zaledwie garstka osób. Ale cóż, ważne, że miałam przyjemność być tam do końca. Jeżeli jeszcze Hudson Mohawke wpadnie na set do Polski, wbijajcie w ciemno. Natalia rekomenduje. Jeden z dwóch najlepszych występów FreeForma. (Natalia)

Tricky

Meh. Tyle mam do powiedzenia. Wszyscy wiemy, że Thaws ma swoje lata, ale to nie zwalnia go z obowiązku zabawiania fanów. Trudno było to nazwać występem, skoro całą robotę zostawił zespołowi. Jego wokal ograniczał się wyłącznie do „Hey“ i „Yo“, a resztę pozostawił wokalistce. Udany akt? Jedynie moment, w krórym publika mogła wejść na scenę, by się wyszaleć. Reszta koncertu była średnia. Panie Adrian, ma Pan tyle hitów. Dlaczego nie chce się Pan nimi pochwalić? Bo ostatecznie wyszło półtorej godziny grania-byle-czego. (Miz)

Sebastian

Przyszłam sobie nawet szybciej, na tyle szybciej, że musiałam czekać, aż pozwolą nam wejść do środka. Okej, fakt, miałam spore oczekiwania, ale ciężko ich nie mieć - to przecież Sebastian, tak, ten Sebastian, który olał Polskę przy okazji Selectora (będę mu to wypominać do końca moich dni). Postałam jakieś 20 minut i wyszłam. Ja wiem, że była druga w nocy i wszystkim było obojętne, co leci, byle był jakiś bicik. W porównaniu z Hudsonem, Sebastian zrobił coś na styl biednej dyskoteki.  Bo sorry, ale to, że zapętli parę razy ten sam motyw, po czym parę razy zapętli inny motyw, po czym potem wróci do wręcz bliźniaczego jak ten pierwszy... Nudy. Może gdybym nie widziała wcześniej Hudsona, wiecie. Pewnie są ludzie, którym set Sebastiana bardzo się podobał i bardzo się z tego cieszę, ale ja do nich nie należę. I nie jestem z tego zadowolona. Bardzo chciałabym napisać chłopakowi laurkę, ale nie mogę. (Natalia)

Fox

Foxem rozpoczęliśmy sobotę, bardziej zmuszeni niż z własnej woli, ale czego nie robi się dla barierek na największych gwiazdach festiwalu. I o dziwo nie było nawet tak źle, dźwięki na przyzwoitym poziomie, feeria wokalistów - raz lepszych. raz gorszych, a raz czy dwa nawet nie znających tekstu - dała radę. (Natalia)

Woodkid

Największe zaskoczenie i jednocześnie najjaśniejsza gwiazda tegorocznej edycji festiwalu. Takiej bomby nie pamiętam od czasu występu autoKratz w Koneserze. Oczywiście każdy wiedział, że show Francuza będzie czymś wyjątkowym. Jeszcze przed jego rozpoczęciem dość spora grupa fanów mogła podziwiać imponujący projektor wyświetlający fragmenty teledysków Woodkida oraz bogatą kolekcję instrumentów umieszczonych na scenie. Można się było jedynie obawiać, czy Yoann Lemoine da radę ożywić publiczność. W końcu „The Golden Age“ nie należy do najskoczniejszych albumów, a wręcz przeciwnie – więcej ma wspólnego z patosem. I faktycznie, gdy muzyk wszedł na scenę, takie wrażenie pozostało. Zaczęło się bardzo spokojnie. Ten niewysoki sympatyczny mężczyzna od razu zachwycił głosem, ale dopiero przy „The Golden Age" porwał publiczność. Następne „I Love You" zmiażdżyło festiwalowiczów. Dosłownie nikt się nie spodziewał, że z takiego debiutu można stworzyć tak energiczny oraz szalony występ. Z każdą piosenką było coraz lepiej. Jednak odegranie „Run Boy Run“ to zdecydowanie najlepszy akt Free Form Festival 2013. Wielką zaletą byli członkowie zespołu Lemoina, którzy nie mniej wkładali pasję podczas eventu. Jak na tak mały dorobek Woodkida udało mu się grać ponad godzinę. Reakcja publiczności również zasługuje na piątkę z plusem, ponieważ wokalista był wyraźnie nią zachwycony. Na pewno miała też ona wpływ na całokształt show. Włączcie nagrania z poprzednich koncertów Woodkida – czegoś takiego, co się wydarzyło w Warszawie, próżno szukać. (Miz)

Spodziewałam się, że będziemy smutać, płakać, wzdychać i złapiemy doła. Nigdy nie byłam szczególną zwolenniczką muzyki Woodkida, raczej się wzbraniałam niż kochałam, a to było bardzo niedobre podejście. Może jest taki romantyczny, wzruszający i głęboko zanurza się w przyswajalnych dla popularnych radii pieleszach, ale w najśmielszych snach nie spodziewałabym się takiej bomby.

Wychodzi sobie na scenę niski człowiek z brodą, w śmiesznych spodenkach, bluzie, sneakersach i koszulce z Nike - nie daliśmy się zaskoczyć, wiemy, że stylówa Woodkida zdecydowanie odbiega od prezentowanej przez niego muzyki. On za to chyba nie spodziewał się, że ma tyle fanów w Polsce. Szczerze mówiąc, to też mnie zaskoczyło, bo śpiewanie przez tłum każdej linijki tekstu dowolnej piosenki i owacje wręcz w każdej chwili, nie dając poniekąd dokończyć zespołowi utworu, to coś niespotykanego. Przecież on nawet uciszał publikę! Szaleństwo.

Bałam się, że nie uda się odtworzyć magii płyty. Na scenę wkroczyło jednak osiem osób, pełnych zaangażowania i widać było - miłości - wkładanej w graną przez siebie muzykę. I to nie, że jedynie Woodkid. Reszta instrumentalistów nie grała na odwal, nie zasłaniała się tym, że właściwie to show jednego człowieka. Bardzo mi tym zaimponowali.

Rany boskie, Woodkid potrafi się nawet uśmiechać! Potrafi tańczyć, skakać, bawić się swoją muzyką. Jest świetnym zwierzęciem scenicznym. Łapie genialny kontakt z publiką, nie tylko dlatego, że przyznał, że ma polskie korzenie. Ma w sobie coś takiego, że choć oderwany od rzeczywistości, jedyne co można do niego czuć, to czyste uwielbienie.

Miała być depresja, a skakałam na "Run Boy Run". Czasem ludzie pytają mnie, za co lubię festiwale czy koncerty, czemu nie wolę posłuchać muzyki w domu. Lubię się dać zaskakiwać. To dlatego nie zamienię muzyki na żywo na nic innego. (Natalia)

Azealia Banks

Byłam już na "paru" koncertach. Stałam w prawdziwym ścisku. Wiem, co to pogo. Czasem jak wracam do domu, to wyglądam, jakbym była w nim bita, ale nie, to najczęściej oznaka dobrej zabawy. Najczęściej nie narzekam z tego powodu, takie życie festiwalowicza. Ale mówiłam, idźmy spod tych barierek. Zostałam przegłosowana. Więc zostałam. I dałam się zgnieść. Dosłownie. I wciąż utrzymuję, że to kwestia kultury - FANKI Azealii dogadywały, wciskały się na siłę, a wręcz wszczęły między sobą bójkę. Chyba się starzeję, ale coraz częściej myślę, że wolałabym potańczyć sobie na własną rękę na tyłach, niż być niczym sardynka w puszce przy barierkach. A później nie mieć problemu, jak zmyć z siebie brokat jednej z lasek stojących obok, bo była nim cała wysmarowana. Czasem ludzie dookoła potrafią zepsuć wrażenia z najlepszego koncertu.

Azealia ma piękną buźkę, wspaniały rap i wspaniałą sceniczną kreację. Porywa tłumy, ale nic dziwnego, bo ma wszystko, co tylko taka artystka chciałaby posiadać. A jeszcze nie ma na swoim koncie albumu! Po jej występie na FFF jej notowania u mnie wyraźnie wzrosły i przewiduję, że już za parę lat zawładnie światem.

A ja wtedy nie będę się pchać pod barierki. (Natalia)

Z Amerykanką było jak z The Bloody Beetroots – przyciągnie największy tłum młodzieży. Co z tego, że nie wypuściła jeszcze swojego albumu, skoro to ona wzbudza największą sensację? Na dodatek to ona zamknęła serię występów na Grolsch Stage. Można się czepiać, ale był to jak najbardziej słuszny wybór. Dziewczyna ma charyzmę, potrafi rapować i świetnie się rusza (domyślam się, że spora część osób przyszła sobie popatrzeć na zgrabną laskę wijącą się w obcisłym stroju). Można jej również pogratulować wyboru tancerzy. Momentami scena należała do nich. Banks rozruszała wszystkich. Ludzie skakali gdzie popadnie, a po jej występie wszyscy byli zmiażdżeni. Krótko mówiąc – mocny akcent na zakończenie. Szkoda, że tak krótko, bo jakieś 45 minut. Pozostaje jedynie czekać na „Broke With Expensive Taste“. (Miz)

Należy odnotować, że słyszałyśmy z Miz kawałek Miss Kittin stojąc przed wejściem na mniejszą scenę - moim zdaniem, było tak sobie, choć niektóre fragmenty brzmiały fenomenalnie.

FreeFormFestival 2013 należy do zdecydowanie udanych. Jestem bardzo zadowolona, że miałam okazję się na nim pojawić, bo nie ma niczego lepszego, niż majowy weekend spędzony w towarzystwie najlepszej muzyki i znajomych. Jestem pewna, że na stale zagości w moim festiwalowym planie jazdy i będzie tak miłym pretekstem do oderwania się od szarej rzeczywistości. Do zobaczenia za rok!

Wstęp + podsumowanie: Natalia

Zdjęcia (za wyjątkiem setlisty Woodkida): Miz

James Blake - Overgrown [2013]

Od ostatnich dźwięków „Retrograde” puszczonego przez Zane'a Lowe w BBC Radio 1, a momentem gdy ktoś wrzucił utwór do sieci minęło może dziesięć minut. Czas pozornie bardzo krótki, jednak wystarczająco długi bym zdążył się zniecierpliwić. Od pierwszego odsłuchu wiedziałem ,że mam do czynienia z czymś wyjątkowym, z czymś pięknym, z czymś z czym będę chciał spędzić długie godziny na ciągłym zapętlaniu. I tak też było. Magia „Retrograde” przyćmiła wcześniejsze dokonania Blake'a i rzuciła inne świato na jego nowy album. Overgrown szybko powędrowało na sam szczyt mojej niepisanej listy najbardziej wyczekiwanych płyt tego roku. Czy muszę jeszcze komuś opowiadać historię jak to młody Brytyjczyk nagrywał undergroundowe epki, a następnie wypuścił debiutancki krążek z balladami... Też mi się wydaje, że nie jest to potrzebne, dlatego lepiej zrobię gdy przejdę do jego najnowszego dzieła, a tu naprawdę jest o czym pisać. Płytę otwiera utwór tytułowy, którym producent wprowadza nas w swój świat. Na pierwszy plan wysuwa się wokal, który leniwie ciągnie swoją melodię na tle, z początku minimalistycznego, głównie perkusyjnego podkładu, który rozwija się i nabiera intensywności na długości utworu. W „I Am Sold” rozpoczyna spokojnie partią rozmytych wokali na tle pianina, które następnie przechodzi w elektroniczno-perkusyjny finał. Świetnie wypada cudownie narastające i bardzo chwytliwe „Life Round Here”, a w „Take A Fall For Me” Blake nawiązuje do swoich dokonań jako Harmonimix. Tym razem do współpracy zaprosił znanego z Wu-Tang Clan, rapera RZA, który zgrabnie zarapował dające do myślenia wersy na tle generowanych przez Jamesa dźwięków. Numer pięć na playliście zajmuje wspomniane wyżej „Retrograde”. Jak już napisałem, utwór jest wyjątkowy i oskonały. Słychać w nim mocne inspiracje soulem oraz łagodnym r'n'b, genialnie wykorzystuje on walory głosowe Blake'a i prezentuje bardziej piosenkowe podejście do tworzenia muzyki. Utwór zniewala od pierwszych pomruków ciepłego wokalu, przez powściągliwe zwrotki i dramaturgię refrenu. „Dlm” jest jednym z tych lirycznych momentów, jak „Give Me My Month” z debiutu, czy „A Case Of You” z Enough Thunder. Jest tu tylko fortepian i piękny głos Brytyjczyka, i to jest idealna kombinacja by stworzyć śliczny, naprawdę poruszający utwór. W „Digital Lion” James zwraca się do swoich post-dubstepowych korzeni, po minucie leniwych dźwięków oddaje się hipnotycznej celebracji rytmu i pociętych sampli wokalnych stale zwiększając intensywność brzmienia. We „Voyeur” natomiast daje upust swoim klubowym inspiracjom i nagrywa kawałek o bardzo tanecznym charakterze, przy którym nie sposób powstrzymać mimowolnego bujania się w rytm muzyki. Cudowne rozluźnienie i odpoczynek po imprezie na „Voyeur” przynosi „To The Last” z pięknymi, łagodnymi zwrotkami. Na zakończenie otrzymujemy trochę smutku w „Our Love Comes Back”, a jako utwór bonusowy Blake prezentuje „Every Day I Ran”, czyli reprodukcję piosenki Big Boia „Royal Flush. James Blake stworzył z elementów swojej wcześniejszej twórczości układankę, którą od razu po złożeniu mamy ochotę rozbić na części i poskładać w inny sposób. Overgrown to album który się nie nudzi, który z każdym odsłuchem nabiera nowego znaczenia. Jest to płyta bardziej dojrzała i przemyślana niż poprzednie wydawnictwa. Nie ma wątpliwości, Brytyjczyk znów nagrał wspaniałe dzieło i już sam nie wiem, czy to on staje się coraz leszy, czy to ja stałem się wobec niego bezkrytyczny. Miejmy nadzieję, że to pierwsze. W zaistniałej sytuacji obecność na , niestety już nie krakowskim Selectorze jest obowiązkowa.
   
Michał

the magic questionnaire #8: CASCAM

Jakbyście opisali swoją muzykę komuś, kto jej nie zna?

Lars:Nasza muzyka jest rozmarzona. Możesz do niej tańczyć, jeśli chcesz, lub zrelaksować się, lub marzyć, lub pić kawę, albo wino, lub możesz do niej tańczyć, wspominałem już o tym?

Jak poznali się członkowie zespołu i kto wpadł na pomysł wspólnego grania?

Lars:CASCAM powstało jako mój solowy projekt. Poprosiłem moich przyjaciół (którzy są również świetnymi muzykami) by do mnie dołączyli, a oni powiedzieli „Tak! Woohoo!”. Ujawnię ich nazwiska wkrótce. Sprawdzajcie naszego Twittera i Facebooka by uzyskać informacje.

Jak powstała nazwa waszego zespołu?

Lars:Nazwa zespołu jest swego rodzaju parasolem na duże ilości kreatywnej aktywności którymi się zajmuję ostatnio. Na razie koncentruje się na muzyce, jednak chciałbym robić też inne rzeczy jak projektowanie, fotografia, film i tym podobne w przyszłości. Piekę również słabe ciasto z jagodami, ciasto CASCAM. Bardzo lubię filmy z lat osiemdziesiątych, jak The Goonies, czy Back To The Future. Mam też małą obsesję na punkcie mechaniki kwantowej i lubię robić kreatywne rzeczy. To wszystko jest równe z kreatywnymi przygodami w czasoprzestrzeni (Creative Adventures in the Spacetime Continuum), stąd też CASCAM.

Jakie są wasze muzyczne marzenia? Kogo chcielibyście supportować, z kim chcielibyście współpracować, jakie jest wasze wymarzone miejsce na zagranie koncertu?

Lars:Naszym największym muzycznym marzeniem jest tworzenie muzyki, nic dodać, nic ująć. Chcielibyśmy supportować zespół złożony z łagodnych dusz, które doceniają szacunek dla swoich przyjaciół. Muzyka jaką grają nie byłaby ważna. Współpraca z Natashą z Bat For Lashes byaby genialna. Jej muzyka jest magiczna i tryska życzliwością i tajemnicą jednocześnie, co jest intrygujące. Jednak już współpracowałem z wymarzonym partnerem, Mariusem z Team Me.

Słyszeliście coś o Polsce? 

Lars:Oczywiście! Znam trochę geografii i sporo z historii. Macie też świetną drużynę narodowa. Przejeżdżałem przez Polskę, lecz chętnie wrócę by ją lepiej odkryć. Również mój przyjaciel nauczył mnie wyrażenia „Feine dopa”. Mniej więcej tak się to mówi, co nie?