Muse - Survival [2012]

Zawsze darzyłam sporą sympatią twórczość Muse. Lubię ich przesterowane, zawyżone brzmienie gitar, wysoki wokal Matta (kopiowanie Thoma Yorka - jak uszczypliwie komentowali kiedyś krytycy) i wielkiego powera, jaki daje ich muzyka. Ich energia oraz mocny charakter utworów pozwoliły uzyskać zespołowi Bellamy'ego sporą renomę i zdobyć miliony fanów na całym świecie. Wszystkich wielbicieli na pewno ucieszyła wieść, że Muse intensywnie pracują nad nowym albumem. I oto jest - pierwsza zapowiedź nowej płyty Muse "The 2nd Law", a także oficjalny hymn Igrzysk Olimpijskich w Londynie.
Napięcie tętniące w "Survival" rośnie z każdą sekundą. Utwór zaczyna się uroczą, spokojną partią pianina, po czym niespodziewanie słyszymy... głos chóru, który będzie przewijał się przez całą piosenkę. Skojarzenia z Queen, których to chórki były znakiem rozpoznawczym, nasuwają się na myśl wręcz mechanicznie. "Race... Life is a race". Matt Bellamy przez chwilę brzmi zupełnie niepodobnie do siebie, "And I'm gonna win/ Yes, I'm gonna win". Minutę później otrzymujemy świetne, melodyjne solo - i dopiero po tym mam pewność, że to rzeczywiście Muse. Kolejna, wzniosła zwrotka. Potem następna, zadziwiająca solówka. Grupa non-stop zaskakuje, a następnie wieńczy całość dopingującymi okrzykami: "Fight! Fight! Fight! Fight! Win! Win! Win! Win!".
Utwór "Survival" zbiera na razie dość kontrowersyjne oceny. Zespół odszedł od tego, czego wszyscy się po nich spodziewali. Jedni czują się rozczarowani, inni liczyli na dubstep, jeszcze inni są oczywiście zachwyceni. Ja uważam, że "Survival" będzie się świetnie sprawować jako hymn Igrzysk i jest niesamowicie frapującym zwiastunem całej płyty, która swoją premierę ma już we wrześniu.

Kasia

Piosenka dnia [29.06.2012]

Calvin Harris - Acceptable In The 80s

Dzisiaj ostatni dzień szkoły a zarazem pierwszy dzień wakacji - więc i piosenka na ten dzień musi być lajtowa i luzacka.

A dlaczego akurat Calvin Harris (za którym, nomen omen, jeszcze jakiś czas temu nie przepadałem) i jego syntezatorowe dźwięki grają w mojej duszy - nie wiem. W każdym razie, przy Acceptable In The 80s mam całkowity chillout. Idealny utwór na rozpoczęcie wakacji.

BTW - nie można zapomnieć o chyba już kultowym utworze uczniów na tą okazję - KLIK!

Piosenka dnia [28.06.2012]


Jeśli dłużej się zastanowić, to właśnie The Libertines sprawili, że pierwszy raz w życiu zetknęłam się z pojęciem "indie rocka". Pamiętam, że oglądałam kiedyś MTV i leciał jakiś idiotyczny program, gdzie polskie gwiazdy wypowiadały się na temat innych gwiazd i akurat padło na życiorys Pete'a Doherty'ego. Głównym tematem debaty były oczywiście jego narkotykowe ekscesy, ale moją uwagę przykuła właśnie piosenka jego zespołu lecąca w tle. Była taka prosta, trochę rockowa, młodzieżowa w pozytywny sposób, jeszcze ta słodka harmonijka na końcu... Natomiast gdy zagłębiłam się w jej tekst okazało się, że jej wydźwięk nie jest taki radosny i jednoznaczny. I za te czynniki pokochałam "Can't Stand Me Now". Utwór, który nucę teraz pod nosem, na miłe zakończenie dnia.

Kasia

The Temper Trap - The Temper Trap [2012]

The Temper Trap to kwartet z Australii, który dał się poznać przede wszystkim za sprawą singla "Sweet Disposition" z ich pierwszej płyty "Conditions". Spokój i przyjemna słodycz płynące z tego utworu z jednoczesnym utrzymaniem chwytliwego, popowego refrenu sprawiły, że singiel szybko znalazł sobie miejsce w australijskich stacjach radiowych i zapewnił zespołowi nieco większy rozgłos. "Conditions" było jak na początek bardzo przyzwoitym albumem. Może umiarkowanie zajmującym, ale walecznie broniącym się dzięki utworom pokroju "Soldier On", akustycznym aranżacjom i nastrojowi utrzymanemu ze "Sweet Disposition". Jeśli jednak miałam pewne nadzieje w stosunku do The Temper Trap, to niestety prysły one po zaznajomieniu się z ich drugim albumem.
Pierwsze słowa, które cisną mi się na myśl to "nijakość" oraz "przeciętność". Zespół poszedł na łatwiznę i obrał ścieżkę wypranego z charakteru, uniwersalnego popu, który, chociaż należy do muzyki lekkostrawnej, nie ma w sobie nic szczególnie interesującego. Ich nowa płyta jest raczej jedną z tych, które uważa się za zbyt długie i które albo ma się ochotę wyłączyć w połowie, albo zostawić jako tło typu "niech sobie leci". Nie wiele jest na niej spontaniczności, za to o wiele za dużo przygaszonych piosenek o straconej miłości. Jedynym, nieco bardziej zaskakującym momentem jest początek - w "Need Your Love" bardzo ciężko jest rozpoznać głos Dougy'ego Mandagi , który dotąd raczył nas bardziej tenorowym sposobem śpiewania. Natomiast następne "London's Burning", jako jeden z dwóch utworów uważam za kompozycję bardzo udaną. Piosenka, jak wskazuje tytuł, opowiada o londyńskich zamieszkach. Wraz ze świetną, niepokojącą ścieżką muzyczną i wokalem a'la Cedric Bixler-Zavala tworzy naprawdę chwytliwą całość. Drugim utworem, który uważam za warty polecenia jest "The Sea Is Calling" z kapitalnym refrenem. Resztę można sobie śmiało odpuścić.
The Temper Trap za pewne nie powtórzą sukcesu "Sweet Disposition". Za sprawą nowego krążka plasują się raczej na straconej pozycji zespołu, którym specjalnie nie warto sobie zawracać głowy.

Kasia

Piosenka dnia [27.06.2012]

Cheryl – Call My Name

Nie spodziewałam się, że kiedykolwiek polubię ten kawałek. A jednak. Możliwe, że to sprawka całkiem imprezowego klimatu, która jeszcze bardziej polepszyła mój humor wraz z nadchodzącymi wakacjami. A to wszystko praktycznie dzięki Calvinowi Harrisowi, który podjął się współpracy z Cheryl. Cóż, może i nie stworzył hitu na miarę „We Found Love” ( na który to kawałek, swoją drogą, mam już chyba uczulenie), jednakże „Call My Name” to całkiem solidna dawka popu.

Dominika

Patterns – Patterns [2011]

Piękno muzyki polega na tym, że potrafi się idealnie wpasować w nasz nastrój, rozbawić lub przenieść nas w zupełnie inny świat. Często można natrafić na recenzje, w których piszący mówią o tym, jak dana płyta nie wywarła na nich piorunującego wrażenia. Jednak nie chodzi przecież o to, by każdy przesłuchany przez nas album odmienił nasze życie. Jako że na zewnątrz piękna pogoda, a wakacje zbliżają się wielkimi krokami, warto sięgnąć po luźne rockowe brzmienia, które idealnie wpasują się w letnie szaleństwo. Dlatego właśnie postanowiłam przybliżyć Wam twórczość młodego zespołu z Wilkes-Barre.
Młody zespół pop punkowy. Młody, bo ich działalność trwa nieco ponad rok. Tworzą go pięciu muzyków, którzy już zdobywają fanów swoimi chwytliwymi utworami. We wrześniu ubiegłego roku wypuścili EP-kę zawierającą 5 naprawdę przyjemnych dla ucha piosenek.
Brzmienie Patterns przypomina coś między Fall Out Boy i Panic! At The Disco. Typowy chwytliwy dźwięk gitary i sympatyczny głos wokalisty. Co nie zmienia faktu, że takie „Blastoff“ świetnie obrazuje wakacyjny czas, czyli beztroską zabawę z przyjaciółmi. Wolniejsze „Keep This Melody“ to przyjemny kawałek przypominający pierwsze zakochanie. „Oh Well“ mógłby zostać użyty jako soundtrack do nastoletniego filmu, w którym bohater na końcu akcji akceptuje siebie i odnajduje szczęście. To są te momenty, które wywołują w nas uśmiech, bo choć do bólu przewidywalne, nie można im odmówić uroku.
O to właśnie chodzi w twórczości grupy z Pensylwanii. Jest po prostu przyjemna. Tak, jak wspomniałam, owa EP-ka nie odmieni Waszego życia, lecz może je w jakiś sposób uprzyjemnić. Gdy rozpoczną się wakacje, włóżcie słuchawki, puście sobie „Tremble“ i... bawcie się!

Miz

Piosenka dnia [26.06.2012]


Te trzy linijki tekstu "Sunlight" brzmią w mojej sytuacji dość ironicznie: kiedy nie możesz wychodzić na słońce, a przynajmniej nie przebywać na nim dłużej niż na trasie dom-szkoła i z powrotem. Dziś jednak słońca nie było, więc co tu robi ta piosenka? Ciężko powiedzieć. Mój mózg jakby specjalnie zamienił się dziś w odtwarzacz muzyczny - wstając z łóżka w głowie grał mi (o dziwo) Coldplay, potem znikąd piosenka z Camp Rock, co tam jeszcze, Father John Misty, Lana Del Rey, milion dziwnych rzeczy, o których już nawet nie pamiętam. Modestep zostali na dłużej, bo pomimo tego, że wspomniana już pogoda nie dopisywała, ich muzyka w niepojęty sposób idealnie odpowiadała mojemu spacerowi po starówce miasta o siódmej rano.
W południe moje miasto traci na uroku, więc aby zapomnieć o powrocie, wracam do poranka. 
Więc czy dubstep jest dobry na wszystko? Chyba tak.

Natalia

The Hives - Lex Hives [2012]

Fani The Hives musieli długo czekać na nową płytę zespołu. Po zakończeniu ogromnej trasy koncertowej promującej wydany w 2007 roku „The Black And White Album” Szwedzi wbili się we fraki i weszli do studia, by nagrać piaty krążek- „Lex Hives”. Dla mnie The Hives zawsze byli zespołem piosenek z reklam telewizyjnych. Kawałki jak „Hate To Say I Told You So” czy „Tick Tick Boom” były użyte w dziesiątkach spotów. Nawet chwytliwy kawałek z reklamy Open'era 2010 - „Won't Be Long” też jest ich autorstwa. W swojej twórczości Szwedzi łączą indie rockowe brzmienie z punkowym zacięciem.
Podczas słuchania „Lex Hives” na myśl przychodzą dwa przymiotniki- chwytliwy i energetyczny. Jeżeli piosenki łączą obie cechy jest bardzo dobrze. Na płycie jest kilka takich świetnie napisanych kawałków.
Otwierające „Come On” stanowi swoiste zaproszenie do zabawy. Trwa nieco ponad minutę i składa się z powtarzanych w kółko słów „Come On” ubranych w energiczne bębny i gitary, przez które trudno usiedzieć w miejscu. Następnie przechodzimy do bardzo udanego singla „Go Right Ahead”. Właśnie ta piosenka sprawiła, że zainteresowałem się piątym albumem Szwedów. Siłą utworu jest świetny refren i powtarzane przez całą długość zdanie „Go Right Ahead”. Płyta przynosi więcej chwytliwych refrenów jak te z „1000 Answers” czy „Patrolling Days”. Należy też zwrócić uwagę na „Wait A Minute” ze świetnym, przewijającym się przez cały utwór motyw wokalny. Płyta trzyma przyzwoity poziom, dlatego mogę przyczepić się tylko do smętnego „Without The Money” i trochę topornego „My Time Is Coming”.
Słuchanie nowego albumu The Hives oraz starych singli, w które wsłuchiwałem się kilka lat temu, przyniosło mi wiele radości. Nie wiem jakie emocje będzie wywoływać „Lex Hives” przy kolejnych odtworzeniach. Pewne jest, że nowym albumem The Hives dodają kilka pozycji do swojej kolekcji chwytliwych piosenek.

Michał

Piosenka dnia [25.06.2012]


Utwór o polskim mieście, z tytułem po francusku, śpiewany po angielsku i nagrany w Los Angeles... Można by powiedzieć, że Brodka łączy narody.
Monika kontynuuje zapoczątkowaną albumem „Granda” konwencję ambitnego popu. Robi to jednak w sposób bardziej przystępny dla szerokiej publiczności. Jest to piosenka o miłości do miasta, które nie zawsze jest kolorowe i przyjazne. Pierwiastek góralski pozostał w instrumentach dętych z początku, a siłę utworu stanowi świetny, chwytliwy refren.

Michał

Przegląd #3

10 wydawnictw, na które warto zwrócić uwagę w tym roku.

Ariel Pink & R. Stevie Moore - Ku Klux Glam
Wreszcie nagrali coś razem. Kawałki na albumie to jakieś totalne odjazdy, skrawki sesji czy narkotyczne wygłupy. Ciężko traktować poważnie całe to przedsięwzięcie, ale przyznać trzeba, że jak Ariel i R. Stevie się postarają, to wychodzą im takie świetne kawałki jak choćby "Come My Way". W całości tego nie kupuję (ponad 60 tracków!), ale wybiórczo zawsze można coś znaleźć. Ale wiadomo, dla fanów Ariela, Stevie'ego, lo-fi'owego grania, muzyki 'inspirowanej' dragami czy ogólnie totalnie pojechanych dźwięków "Ku Klux Glam" (tytuł mówi wszystko) to będzie rzecz warta uwagi. Całości dopełnia okładka, która idealnie oddaje to, co dzieje się na płycie. Miejmy nadzieję, że na swojej nowej płycie "Mature Themes", która ma się ukazać jeszcze w tym roku, Ariel i jego Haunted Graffiti pokażą się z nieco lepszej strony.

Best Coast - The Only Place
Wyparowało gdzieś gorące powietrze Kalifornijskiej plaży z wybrzeża Bethany i Bobba. Brudny i przesterowany sound też zniknął, a zastąpiło go bardziej wypolerowane brzmienie. Pozostały natomiast piosenki, skrojone pod gusta co bardziej wrażliwych nastolatek (co oczywiście nie jest zarzutem, pamiętajcie, że nastolatki były targetem Bitli na ich pierwszych płytach!). "The Only Place" to równy album, bez żadnych błysków i fajerwerków. Momentami brzmi jak kopia "Crazy For You", ale skłamałbym, gdybym powiedział, że słucha się tego źle. Nie, słucha się tego przyjemnie, ale gdy tylko album się kończy, nie odczuwa się potrzeby ponownego obcowanie z tym krążkiem. Z bilansu zysków i strat Best Coast wychodzą lekko na plusie. Ale jedno jest pewne, "The Only Place" nie będzie moim soundtrackiem podczas tych wakacji, a "Crazy For You" było. Co nie znaczy, że od czasu do czasu można sobie puścić te piosenki wieczorem, gdy gorące powietrze odejdzie wraz z zachodem słońca.

Dntel - Aimlessness 
Już jedenaście lat minęło od wydania arcydzieła "Life Is Full Of Possibilities". Ten album ugruntował pozycję Jimmy'ego Tamborello na IDM-owym poletku. Nowy album nie przynosi specjalnych zmian w obrębie stylistycznym. Całość oscyluje gdzieś pomiędzy ambientowym pejzażem, kroplą abstrakcyjnej elektroniki i szczyptą romantyzującego popu z wokalnymi pogłosami. Dntel gra na sprawdzonych patentach, co wychodzi mu raz lepiej, raz gorzej. Imponuje natomiast produkcją albumu, a także doborem i mieszaniem poszczególnych partii instrumentów i sampli. Jeśli ktoś lubi taką estetykę, to śmiało po "Aimlessness" może sięgnąć. Mnie ta płyta tak do końca nie przekonuje. Po nagraniu wspomnianego "LIFOP", Tamborello stracił gdzieś powiew i oryginalność, wkradła się stagnacja i uśpienie. Nawet zaproszeni goście z indie-światka, Baths i Nite Jewel nie nadali zbyt wielkiego kolorytu. Nie mogę jednak powiedzieć, że to album zły, bo na bezsenne nocne w samotności powinien sprawdzić się całkiem dobrze.

El-P - Cancer For Cure
Jak sam tytuł wskazuje, El-P wciąż robi stara się, żeby wszystko się zawaliło i upadło. Całość usytuowana w wojennym anturażu, nad którym unosi się oddech śmierci, a od czasu do czasu słychać odgłosy bomb. El-P przedstawia wstrząsającą wizję swoich lęków i obaw. Nie będę się na tym długo rozwodził, po prostu wczytajcie się w teksty. Ale "C4C" to nie tylko teksty. Słowa oprawione są w fenomenalną warstwę brzmieniową. Totalny maksymalizm, inkorporujący wszystko co można: od ciężkich gitar przez oldshoolowe beaty, aż po połamane elektroniczne sample. Dodatkowo miks jest bogaty w wiele mikro-motywów, którymi można się długo zachwycać. Nie będę pisał o poziomie rapu, bo wiadomo, że El-P to zawodowiec. Dodam tylko, że zaproszeni goście tacy jak Killer Mike czy Danny Brown też wymiatają na majku. Tak więc "Cancer 4 Cure" to na pewno jeden z najlepszych rapowych albumów AD 2012. 

Hot Chip - In Our Hands
Piąty album sympatycznych londyńczyków po raz kolejny eksploruje tereny melodyjnego popu podszytego elektroniką. I trzeba przyznać, że jest nieźle. Pełno tu melodyjnych motywów, refrenów i parkietowych beatów ("Motion Sickness ", "Night & Day", "How Do You Do?"). Słychać wyraźnie, że muzyka na albumie ma służyć do tańca. Wydaje się, że to dobra decyzja, bo choć nie są to jakieś majstersztyki, to jednak świetnie się tego słucha. Oprócz momentów, w których dominuje groove, na "In Our Hands" znajdziemy bardziej balladowe, spokojniejsze i melancholijne fragmenty ("Look At Where We Are", "Flutes", "Now There Is Nothing", "Always Been Your Love"). W sumie przyznam, że trochę nie spodziewałem się tak dobrego krążka tej formacji. "In Our Hands" to po świetnym, stylowym i wypełnionym hitami "The Warning" ich najlepszy album w karierze. Brawo.

Japandroids - Celebration Rock
Kanadyjski duet trochę spuścił z tonu po świetnym debiucie "Post-Nothing". Może nie tyle obniżył loty, ale po prostu stanął w miejscu i nie poczynił żadnych postępów w stosunku do pierwszej płyty. Bo czego możemy się spodziewać włączając "Celebration Rock"? Choć na początku usłyszymy dźwięki fajerwerków, to na albumie za wiele ich nie będzie. Chłopaki grają to samo co na debiucie. Mamy zatem power-popowe refreny, melodyjne riffy gitar, szybkie tempo i rockową energią wylewającą się z krążka. Na papierze wygląda to dobrze, ale w praktyce brakuje czegoś nowego. Brzmi to trochę jak kopia poprzednich dokonań Kanadyjczyków. Nie są to w żadnym wypadku odrzuty, bo druga propozycja Japandroids to solidna porcja gitarowej muzyki, z którą w ostatnim czasie nie jest za dobrze, dlatego ich powrót możemy uznać za udany.

Jimmy Edgar - Majenta
Jimmy to weteran elektronicznej sceny i kolejny ziomek z wytwórni Hotflush, który całkiem konkretnie wymiata. Elegancko miesza electro, techno i house z IDM-owym feeling'iem. Dodatkowo na całym albumie obecne jest erotyczne napięcie, co podkreślają już same tytuły kawałków. Co do warstwy muzycznej, to trzeba docenić producenckie zdolności Edgara. Obróbka i żonglerka samplami, cięcia wokali, syntezatorowe motywy i cała reszta ozdobników i detali podnosi album na jakości. Jeśli miałbym wyróżnić poszczególne tracki, to na pewno do highlightów należy "Let Yrself Be" z pociętą wokalizą, obleczoną nośnymi motywami syntetycznego pianina. Wyróżniłbym jeszcze znakomity closer albumu "In Deep", który brzmi jak Squarepusher przefiltrowany przez balladowe r'n'b. W sumie mógłbym jeszcze napisać o innych utworach, bo mocnych fragmentów jest tu naprawdę dużo. Minusy? No cóż, okładka nie należy do najpiękniejszych, ale niech to was nie zwiedzie przed sięgnięciem po album "Majenta". No i pamiętajcie, że Jimmy przyjeżdża na Nową Muzykę, więc warto zapoznać się z jego nowym albumem. Polecam.

Jupiter - Juicy Lucy
Duet damsko-męski z Paryża atakuje debiutanckim albumem. Co gra Jupiter? Najprościej powiedzieć - nu-disco i jego wszelkie odmiany. Słychać, że mają powiązania z labelem Kitsune, ale na szczęście nie grają zgrzytliwej i hałaśliwej elektroniki. Ich domeną są raczej elektro-popowe piosenki, które cieszą ucho. Kolejnym atutem, oprócz ładnych i przyjemnych melodii, jest ciepły i dziewczęcy głos wokalistki - Amélie de Bosredon, która momentami brzmi kropla w kroplę jak Sally Shapiro (szczególnie w zamykającym "Starlighter" jest to najbardziej słyszalne). Co więcej, kawałki są żywiołowe i pełne pozytywnej energii, dlatego przyjemnie się tego słucha. Najfajniejsze kawałki? Stawiam na znany już wcześniej, elegancko skrojony disco hit "Sake", na beztroską pocztówka przywołującą ducha Balearów "Oh I", i na napędzany przez gniewny syntetyczny bas "Set The Course Of The Nile", który mogłaby nagrać Yelle. Co tu dużo mówić, "Juicy Lucy" świetnie umili czas podczas wakacyjnych dni. Sprawdźcie ten duet, bo naprawdę warto.

Mount Eerie - Clear Moon
Phil Elverum jest konsekwentny i dalej podąża drogą, którą wytyczył sobie już jakiś czas temu. Jeśli kojarzycie poprzednie płyty projektu Mount Eerie albo The Microphones, to jesteście w domu. Na nowym albumie ponownie mamy smutek, niepokój, zwątpienie, odwołania do natury, a wszystko to przy akompaniamencie akustycznej gitatry i lo-fi-owych szumów i szelestów. "Clear Moon" to album przepełniony delikatnymi harmoniami w duchowej aurze, przeplatany nieco cięższymi, noise'owymi fragmentami. Obecny jest również ambient, a nawet jakieś post-rockowe naleciałości. Całość przypomina mistyczne słuchowisko, i choć wiemy, że niczego nowego Phil tu nie wyczarował, to jednak urzeka nas piękno tej muzyki. Płyta na pewno nie dla każdego, jednak warto się z nią zapoznać, bo wrażliwość Elverum jest totalnie unikatowa i nietuzinkowa.

The KDMS - Kinky Dramas & Magic Stories
"Disco ponad wszystko" chciałoby się powiedzieć. A nawet nu-disco. Max Skiba wraz z Kathy Diamond nagrali naprawdę nieźle wymiatający krążek. Co w środku: "same bangery" jak mawiał Pezet. Słabe strony? w zasadzie brak. A mocne: przebojowość materiału, który zachęca do tańca. Najjaśniejszymi punktami są "Wonderman", mocarny singiel ze świetnym mostkiem i oparty na funkowym groove'ie basu "Tonight". Dobrze się dzieje, że mamy w Polsce ludzi, którzy bez kompleksu stają w szranki z konkurencją z zachodu, bo przecież oprócz Maximiliana Skiby mamy jeszcze Kamp! (płyta panowie, kiedy płyta?) i świetny duet Rebeka. Może nie jesteśmy jeszcze potęgą w tanecznej elektronice, ale wszystko wskazuje na to, że możemy nią być. "Kinky Dramas & Magic Stories" to kolejny dowód utwierdzający nas w tym przekonaniu.

Tomek

Piosenka dnia [22.06.2012]

M83 - Midnight City

Po raz kolejny poznaję cudowny utwór dzięki reklamom – urzekające wysokie dźwięki syntezatorów zawładnęły moimi myślami przez cały dzień, a główny motyw kołatał mi się non-stop w uszach.
Francuzi potrafią tworzyć genialną muzykę elektroniczną  - i M83 jest doskonałym przykładem, przypominając troszkę Daft Punk będąc jednocześnie całkowicie nowym i unikalnym projektem.
Czekam tylko, kiedy Midnight City mi się znudzi – a nastąpi to nieprędko.

Kogucik

Friends - Manifest! [2012]

Nowy Jork niepewnie chwieje się na czerwonych szpilkach, przygładza natapirowane włosy i poprawia krótką spódniczkę w gepardzie centki. Przemierza swoje zatłoczone ulice, przygląda się swojemu odbiciu w szybach mijanych sklepów, gasi czubkiem buta wypalonego papierosa. Młody, wyzwolony, zadziorny i urzekający. Oto debiut Friends, czyli Nowy Jork w swojej retro postaci, zamknięty i uwieczniony w muzyce tych sześciu utalentowanych przyjaciół z Brooklynu.
Karierę wywróżono im już rok temu, gdy świat usłyszał ich pierwszy singiel "I'm His Girl". Cudowna, odgrywająca tutaj główną rolę linia basu i słodko-prowokujący głos Samanthy Urbani kompletnie zmaltretowały również i mój umysł. Co więcej, to był jeden z moich ulubionych popowych singli roku 2011. Z tego powodu premiera "Manifest!" naprawdę mnie zaintrygowała. Po pełnym przesłuchaniu, z czystym sumieniem piszę, że jestem naprawdę zadowolona, tym, co Friends nam zaprezentowali. "Manifest!" to konfrontacja popu z tanecznym punkiem, wciąż wysuniętego na pierwszy plan basu z kobiecym śpiewem. Z jednej strony mamy buntowniczy, jakby niechlujny styl i młodzieńcze teksty, z drugiej, te utwory na pewno nie są byle jakie. Przeciwnie, składają się na mądrze rozgospodarowane czterdzieści minut.
To prawda, podobne zespoły pojawiały się już na rynku muzycznym - The Ting Tings, Yeah Yeah Yeahs, czy również świeży debiutanci Niki & The Dove. Z każdym z tych zespołów Friends mają jakiś łączący element, ale jednak grupa posiada tą specjalną umiejętność, że z muzyki wyżej wymienionej trójcy wyciągają tylko, to, co najlepsze i nadają temu własny, unikatowy charakter.
Chociaż może to brzmieć jak kwintesencja przepychu, to całość, mocno trzymana w ryzach przez świetną perkusję, inteligentnie się ze sobą przeplata. Dzięki temu jest zarówno różnorodnie jak i spójnie. Możemy wybrać się w podróż przez ubiegłe trzydziestolecie ("A Thing Like This", "Mind Control"), a potem bezpiecznie wrócić, by zatopić się w dźwiękach rewelacyjnego "Ruins", w którym całe mroczne napięcie Urbani buduje za pomocą swojego talentu wokalnego lub bardziej indie "Van Fan Gor Du" ze wspaniałymi chóralnymi partiami.
Gdy kończy się "Mind Control" nie wiem, czy wciąż jesteśmy w Nowym Jorku, czy może w jakimś innym, zadymionym, wielkim mieście. A może teraz już w domu? Jedno jest pewne - w jakąkolwiek wycieczkę zechcą mnie zabrać Friends następnym razem, jakim klimatem zauroczyć - całkowicie w to wchodzę.

Kasia

Saint Etienne – Words And Music By Saint Etienne [2012]

Długo trzeba było czekać na kolejny longplay tej londyńskiej formacji, bo aż siedem lat. Po drodze Sarah Cracknell wraz z ekipą raczyła nas świetnymi singlami (choćby kapitalny "Method Of Modern Love" ewokujący poetykę najlepszych kawałków Kylie), wydawało się więc, że szykowany album okaże się znakomitym zestawem, naszpikowanym popowymi melodiami i tanecznymi beatami. Zresztą zapowiedź krążka, singiel "Tonight" również to potwierdzał. Dziś, po kilkunastu przesłuchaniach całego krążka, wszystko jest już jasne.
W moim odczuciu Saint Etienne nigdy nie byli mistrzami w nagrywaniu materiału, który trzymałby poziom od początku do końca (mowa o albumach studyjnych). Fakt, na tracklistach zawsze znajdowały się prawdziwe perły, takie jak "Hug My Soul", "Sun In My Morning", "Lose That Girl" czy cover Neila Younga "Only Love Can Break Your Heart", ale pośród znakomitych piosenek znajdowały się również typowe wypełniacze, które obniżały poziom całości. Co prawda jakość nagrań na krążkach zawsze była przyzwoita czy wysoka, ale pewne utwory były po prostu zbędne. A jak jest z "Words And Music By Saint Etienne"?
No cóż, podobnie. Znajdziemy kawałki, które są potencjalnymi singlami z tanecznym vibe'em ("Tonight", "Ive Got Your Music" czy "Popular") czy nieco bardziej wyrafinowane kompozycje, podsycone mgiełką nostalgii ("Answer Song", "Haunted Jukebox" czy otwierający "Over The Border").
Reszta choć niezła, nie broni się już tak dobrze. Wciąż czegoś brakuje, mimo że wszystko jest spójne, to i nie ma tu w zasadzie żadnego olśniewającego punktu. Momentami wkrada się nuda i czuć, że dobrych pomysłów wystarczyło tylko na kilka piosenek. Z drugiej strony nie ma co narzekać, bo gdyby Madonna nagrała płytę na takim poziomie, to pewnie z miejsca okrzyknięto by ją albumem roku. A wracając jeszcze do "Words And Music By Saint Etienne", to warto jeszcze wczytać i wsłuchać się w teksty, które fajnie budują soundtrack’owy obraz całości. Tyle.
Tak czy inaczej, nowy album Saint Etienne to porządny materiał. Zespół wciąż nagrywa kawałki, które są na wysokim poziomie, idąc przy tym z duchem czasu. I co z tego, że nie wszystko tak jak powinno? Ważne, że Saint Etienne wrócili w naprawdę dobrym stylu.

Tomek

Piosenka dnia [19.06.2012]


Niektóre piosenki są kojące. Wprowadzają spokój. To właśnie jedna z nich.
Nie chcę do niej dorabiać za specjalnej ideologii. Zwyczajnie dobrze jest podśpiewywać sobie, że wszystko idzie po naszej myśli. I oby tak było jeszcze częściej.

Wybieranie utworu dnia nie jest ostatnimi czasy moją mocną stroną. 

Natalia

Piosenka dnia [18.06.2012]


Mimo, że mieliśmy dzis wyjątkowo słoneczny i ciepły dzień postanowięłm podzielić się piosenką w zupełnie innym klimacie.
Yoann Lemoine, kryjący się pod pseudonimem Woodkid, w swojej muzycznej twórczości pokazuje nam swoje dwa oblicza. Pierwsze uwielbia przepych i potęgę. Swietne znamy je z głośnego singla Iron. Druga twarz, to romantyczny melancholik, lubujący się w spokojnych balladach. Właśnie takim utworem jest „Brooklyn”. Piosenka o miłości i tęsknocie do ukochanego miejsca, i do osoby, dzięki której to miejsce jest takie wyjątkowe. Aranżację utworu stanowi gitara akustyczna, fortepian i instrumenty dęte. Yoann jest Francuzem z czego wynika oryginalny akcent i sposób frazowania. Kawałek pochodzi z zeszłorocznej epki artysty. Premiera debiutanckiego albumu przewidywana jest na wrzesień tego roku.

P.S. Postępujcie według instrukcji z pierwszego najlepszego komentarza.„Brooklyn” z dźwiękami deszczu brzmi jeszcze piękniej.

Michał

Last Dinosaurs - In A Million Years [2012]

Motyw dinozaura był w muzyce od dawna, lecz ostatnimi czasy pojawia się on niebywale często. Pod koniec zeszłego roku Kasabian nazywają swoją czwartą w dorobku płytę "Velociraptor!", na swoim trzecim albumie Enter Shikari umieścili piosenkę "Hello Tyrannosaurus, Meet Tyrannicide". Nie zapominajmy też o najgorętszej nazwie tego roku czyli Totally Enermous Ectinct Dinosaurs. To tylko niektóre z przypadków wykorzystania pradawnych gadów w kulturze. Tym razem to podobno już ostatnie dinozaury, czyli australijski zespół Last Dinosaurs.
Przeglądając stronę NME, w zakładce "Must hear tracks" trafiłem na ich singiel "Andy". Od pierwszego odsłuchu uderzył mnie swoją bezpretensjonalną "fajnością". Po kilku kolejnych odtworzeniach (przycisk replay naciskał się sam, przysięgam) uzależniłem się od melodii z refrenu. Utwór brzmi jak kolaboracja The Kooks z Two Door Cinema Club. Idealny kawałek na słoneczne dni. Z jednej strony wygładzony do granic możliwości a z drugiej pokazujący trochę pazura.
Album wypełniony jest takimi zgrabnie napisanymi kawałkami. Jedne bardzo "chilloutowe" jak "Honolulu" czy surferski "Repair", inne bardziej energetyczne jak wspomniane "Andy", "I can't help you" czy "I Can't decide". Trzeba też zwrócić uwage na chwytliwe single jak "Time & Place" czy "Zoom". Wszystkie utwory mają popowy potencjał, ale są podbarwione indierockową energią.
Last Dinosaurs zostało zalożonę przez czwórkę przyjaciół ze szkoły dla zabicia czasu i dlatego, że granie na instrumentach bylo wtedy "cool". Taka właśnie jest ta płyta, po prostu "fajna" Nie mam pojęcia czy jeszcze kiedykolwiek wrócę do twórczości tej grupy, czy w ogóle przetrwa ona dłużej niż jeden sezon, ponieważ takich albumów jak "In a Million Years" co roku wychodzą dziesiątki. Jednak słuchanie go przynosi wiele przyjemności i bardzo poprawia humor. Wakacje potrzebne od zaraz.

Michał

Piosenka dnia [15.06.2012]

In Transmission - It Starts With A Beginning

Utwór chyba-prawie-nieznanej grupy In Transmission, o której praktycznie nie wiadomo nic (za wyjątkiem osób w składzie i kalifornijskiego pochodzenia) nie różni się niczym od setek podobnych ambientowo-post-rockowych dzieł innych artystów z tego gatunku - powolny, delikatny wstęp, budowanie napięcia, moment kulminacyjny i uspokojenie emocji. Jedynym wyjątkiem jest ciche zakończenie, wprowadzające do pozostałych utworów z EP. W takim razie - dlaczego, do czorta, coś tak zwyczajnego zostało piosenką dnia?
Stało się to za sprawą nutki magii, która przepełnia ten utwór i powoduje, że każdy powrót do "It Starts With A Beginning" to czysta przyjemność i możliwość odkrycia czegoś innego (BTW, za to kocham cały post-rock). Ach, i w piosence In Transmission można po prostu się schować na kilka minutek. Tak po prostu - nawet nie wiem na jakiej zasadzie się to dzieje.

Kogucik

Keane - Strangeland [2012]

Do nowej płyty Keane podchodziłem z dużą rezerwą – po przekombinowanym i przekoloryzowanym „Perfect Symmetry” mamy powrót do momentami trochę monotonnego ale charakterystycznego grania chłopaków z East Sussex. Na Strangeland muzycy skupili się na tym, czym są najlepsi – lekkich, delikatnych piosenkach opartych na klasycznych instrumentach. I spod ich rąk wyszła jedna z najlepszych płyt tego roku – ale niestety w kategorii pojedynczych utworów. Na Strangeland nie ma złej czy kiepskiej piosenki (są jedynie może troszkę gorsze momenty, jak np. niezbyt udana kalka The Killers „You Are Young”) ale płyta jako całość brzmi… biszkoptowo. Słodko, przyjemnie, lekko ale przy większej ilości brakuje jakiegoś dodatku. 
Na szczęście nikt nie musi przesłuchiwać płyty jako całości. A jest na niej wiele piosenek, które słucha się z przyjemnością jak Disconnected (które brzmi jak piosenka zainspirowana twórczością Maroon 5, nie żeby to była wada!) czy radosne On the Road.
Ba, kilka z tych piosenek pojawi się na radiowych listach przebojów, jak np. Day Will Come z cudownym pianinem czy wyżej wspominane Disconnected. Muzycy nie zapomnieli także o fanach ballad – Sea Fog czy Watch How You Go to bardzo przyjemne, spokojne utwory, spowalniające britpopową całość.

Kogucik

Piosenka dnia [13.06.2012]


Soap & Skin - Wonder

“Why we can't be
or see who cuts us asunder…”

Anja Plaschg wywarła na mnie ogromne wrażenie. Słuchając „Narrow” miałam wrażenie, że wpadam w trans, oczarowana wdziękiem i potęgą rudej czarownicy. Ten album to trzydzieści minut patetyczności i prawdziwych emocji.
Może i wcześniej zwracałam największą uwagę na „Boat Turns Tower The Port”, ale dzisiaj przyszła kolej na „Wonder”. Bardzo krótki, jednocześnie skromny kawałek. Pianino, śpiew Anji i chór. Wystarczy, by urzec.

Dominika

The Cribs – In The Belly Of The Brazen Bull [2012]

Brytyjskie trio wraca po trzech latach z czymś ciekawym świeżym oraz... po prostu fajnym! Kto by pomyślał, że (dopiero?) za piątym razem muzycy się naprawdę rozkręcą?

Zacznijmy od tego, że chłopcy z Wakefield nigdy nie wydali złego albumu. Przeciwnie. „Men’s Needs“ do dziś się fajnie nuci. Jednak formacja nigdy nie zasłynęła czymś na tyle szczególnym, by tacy giganci indie-rocka jak Arctic Monkeys czy The Strokes mogli się zacząć przejmować konkurencją. Niby wszystko ładnie, fajnie się słucha i w ogóle, ale czy wciąż pamiętamy, co się działo na „The New Fellas“? Niespecjalnie. Na szczęście w tym roku Anglicy dają o sobie znać przy pomocy „In The Belly Of The Brazen Bull“.
Anglicy aż do „Ignore The Ignorant“ przyzwyczajali nas do prostego schematu: zaczyna się chwytliwym gitarowym riffem, wokalista swoim energicznym głosem zachęca do tańca, potem robi się jeszcze żywiej, a następnie bardzo spokojnie, romantycznie i tak na przemian. Na pewno słuchający się uśmiechnie, rozczuli, ale po paru razach, longplay zwyczajnie się nudzi. Piąta płyta ukazuje Brytyjczyków w totalnie spontanicznym świetle.
Album rozpoczęty z wielkim hukiem. „Glitters Like Gold“ przypomina odświeżone garażowe dźwięki z lat dziewięćdziesiątych. Później singlowe „Come On, Be A No-One“ – nic dodać nic ująć. Po „Jaded Youth“ czy „Uptight“ słychać, że chłopcy nie stracili młodzieńczego ducha. Najmocniejszym elementem krążka są zdecydowanie partie gitarowe, których brzmienie przypomina czasem Sonic Youth („Pure O“, „Back To The Bolthole“). Całość jednak zachowuje znany przez nas styl The Cribs. Nie brakuje tu wolniejszych utworów takich jak „Confident Man“ oraz „I Should Have Helped“, które, o dziwo, nie tworzą marnych zapychaczy. Pozwalają słuchaczowi na moment się odprężyć. Znów potem longplay nabiera tempa dzięki świetnym przejściom z „Stalagmites“ przez „Like A Gift“ do „Butterflies“. Na deser zostaje „Arena Rock Encore With Full Cast“. Słychać, że to koniec. Jednak po dawce tylu różnorodnych, idealnie dobranych piosenkach chce się jeszcze raz włączyć odtwarzacz. Niby Anglicy zachowali schemat poprzednich nagrań, jednak piątemu krążkowi nadali specjalny charakter, którego brakowało w poprzednich.
„In The Belly Of The Brazen Bulls“ nie jest tylko płytką na parę odsłuchów. Za każdym razem nasze ucho wyłapuje coś zupełnie innego. Raz odpływamy z dźwiękami gitary elektrycznej, tu zaraz porywa brzmienie basu, gdy nagle z transu wybudza nas perkusja. Nawet jeśli ów longplay przeleci gdzieś przez głośniki, to takie „Uptight“ gdzieś Wam się zanuci.
The Cribs odwalili kawał dobrej roboty. Jeśli jeszcze nie słuchaliście, koniecznie nadróbcie zaległości. Utwory, choć czasem infantylne, pozytywnie wpłyną na każdego. Zaletą nagrania jest też to, że idealnie nadaje się na słoneczne dni pełne szaleństwa. Bawcie się tą płytą i „Eat cookies and cream from the store at the end of the street”!

Miz

Piosenka dnia [11.06.2012]

Landshapes- Insomniacs Club 

Na pewno kojarzycie tę dziewczynę. To ona śpiewa gościnnie w przebojowym singlu Totally Enormous Extinct Dinosaurs- „Garden”. Ma na imię Luisa, a jej zespół pierwotnie nazywał się Lulu and The Lamphades, lecz niedawno nazwa została zmieniona na Landshapes. Siłą „Insomniacs Club” jest wyrazisty rytm, dziewczęcy wokal, oraz niesamowicie chwytliwa melodia w refrenie.
W internecie możemy znaleźć tylko kilka utworów zespołu, lecz jestem pewien, że wkrótce poznamy ich więcej. O Landshapes będzie kiedyś głośno.

Michał

Selector Festival 2012: relacja

Mimo że Krakowska impreza od 4 lat ściąga fanów muzyki elektronicznej pod swoje namioty, dotarłem na nią dopiero w tym roku. Jest to dość specyficzny festiwal. Bardzo różni się od klasycznych letnich eventów. Nie ma na nim kilkudziesięciu tysięcy widzów, między scenami przechodzi się w pół minuty i nawet bez specjalnego pchania się do przodu widzisz dokładnie co się dzieje na scenie. Ta edycja na pewno nie była ogromnym sukcesem komercyjnym lecz na pewno była bogata pod względem artystycznym. Nie było prawie popowych gwiazd jak zeszłoroczne La Roux. Wręcz przeciwnie, większość artystów należy raczej do świata niezależnego. Sprawdźcie nasze wrażenia. (Michał)

Blossom
Przybyłem pod małą scenę na moment przed przewidywanym startem koncertu i nie było w nim nikogo. Nie chciałem stać samotnie w pustym namiocie, dlatego poszedłem obejrzeć krótki film w festiwalowym kinie. Swoją drogą całkiem udany i śmieszny film. Powróciłem do namiotu w którym rozpoczął się koncert producenta Blossoma. Na scenie towarzyszył mu saksofonista który wprowadzał jazzowy pierwiastek do brzmienia downtempo. Muzyka poznaniaka jest dość monotonna, lecz przez głębokie, wprawiające w drgania ciało basy można się było pobujać. Jest to jeden z tych artystów, których płyty nie posłuchałbym nigdy, a na żywo całkiem nieźle daje radę. (Michał)

Rebeka
O tym, ze Rebeka gra świetne koncert już kiedyś pisaliśmy. W Krakowie po raz kolejny potwierdzili swoje możliwości dając bardzo dobry występ. Pokazali, że są nie tylko świetnymi muzykami, ale też sympatycznymi ludźmi. Po każdym utworze wokalistka próbowała nawiązać kontakt z publicznością, a numer ze świnką czy słodko przerysowane zdanie „Are you ready? Cause this is madafuckin good shit” to jedne z najbardziej uroczych momentów całego festiwalu. Trzeba zwrócić uwagę na głos Iwony Skwarek. Mocny, głęboki, czasem łagodny, innym razem drapieżny, zdolny zaśpiewać liryczny fragment by zaraz wykrzyczeć pełne emocji wersy na tle ciężkiej elektroniki, za którą odpowiadał Bartosz Szczęsny. Największa wrzawę wśród widowni wywołały pierwsze dźwięki singla „Stars”, wydanego niedawno przez portugalską wytwórnię DISCO Texas. Płyta ma wyjść na jesieni. Jedyne co możemy zrobić to czekać, ponieważ to oni będą rządzić polską sceną elektroniczną w tym roku. Zdecydowanie najlepszy polski koncert tegorocznego Selectora. (Michał)

Neon Indian
Wraz z ostatnimi dźwiękami koncertu Rebeki na główną scenę weszli Neon Indian - zespół z USA z charyzmatycznym, pochodzącym z Meksyku Alanem Palomo w roli wokalisty. Nie ma wątpliwości kto jest najważniejszym członkiem grupy. To on swoim ekspresyjnym tańcem, czasem można mieć wrażenie, że zbyt żywiołowym w stosunku do prezentowanej muzyki, stanowi kontrast do dość statycznych członków zespołu (no może oprócz uroczej pani klawiszowiec podrygującej za syntezatorem). Dopóki grali piosenki, było fantastycznie. Świetne numery i do pobujania się, i do poskakania. Wrażenie jednak psuły przerwy między kawałkami wypełnione ocierającymi się o shoegaze szumami i trzaskami. Zdecydowanie największe emocje wywołała piosenka „Polish Girl”, nie tylko ze względu na miejsce. To na pewno najbardziej przebojowy utwór amerykanów i dlatego najlepiej znany. Po usłyszeniu tej właśnie piosenki nastąpiła masowa ucieczka spod sceny. Ci którzy zostali mogli usłyszeć świetną końcówkę w postaci „Deadbeat Summer” i „Shoul Have Taken Acid With You”. Kolejny koncert Neon Indian w Polsce potwierdził, ze tutejsza publiczność jest dla nich bardzo przyjazna. Niedługo znowu zobaczymy ich w naszym kraju o czym Alan powiedział nam podczas występu. (Michał)

Chase & Status
Największe gwiazdy tegorocznej edycji. Zanim nadszedł czas ich występu, Cyan Stage świecił pustkami. Jednak przed 22:00 ludzie zapełnili całą koncertową strefę, czekając z niecierpliwością na mistrzów drum’n’bassu. Zespół wkroczył na scenę z wielkim rozmachem, zaczynając od “No Problem”. Publiczność porwał charyzmatyczny MC Rage zachęcający nas do ciągłego skakania. Czy to keyboard, perkusja, światła lub co innego – wszystko miało wpływ na to miażdżące widowisko. Każdy mógł się wyszaleć, wykrzyczeć. W tle mogliśmy podziwiać dochodzący z ekranu “gościnny występ” Bena Drew, znanego bardziej jako Plan B. Brak powietrza, zdarty głos i mnóstwo siniaków. W dwóch słowach: świetne show! Nawiązując do tekstu Brytyjczyków z “Pieces” byciu przyciskanym do barierek przez tysiące ludzi – “I remember when I used to feel something”. (Miz)

Stay+
Zdecydowanie najbardziej tajemniczym wykonawcą tegorocznego Selectora jest projekt Stay +. właśnie ta tajemniczość przekonała mnie by zrezygnować z połowy koncertu Chase and Status dla zajęcia dobrych miejsc. Ten manchesterski duet reprezentowany był w Krakowie przez jednego mężczyznę (drugi odpowiada za stronę wizualną). Zaproszenie Stay + na ten festiwal było bardzo odważnym krokiem Alter Artu. To trudna i dość nieprzystępna muzyka. Jego występ to bardzo dziwne doświadczenie. Brytyjczyk od początku do końca setu zalewał nas ścianami brudnej elektroniki i świdrującego basu. Zapętlane w kółko motywy wprowadzały w pewnego rodzaju trans i nie pozwalały myśleć o niczym innym niż o tańcu. W czasie swojego prawie godzinnego koncertu rozgrzał tłum do czerwoności. Jedyne do czego się mogę przyczepić, to brak wokalu w „Dandelion”. (Michał)

Hadouken!
Robiąc temu zespołowi reklamę z zeszłego tygodnia, osobiście miałam obawy co do ich show. Nie tyle chciałam ich zobaczyć z powodu nowego albumu, co z sentymentu. Stojąc pod Cyan Stage, czułam się jak ktoś, kto wracał do czasów dzieciństwa. Ogromny napis “Hadouken!” zapowiadał coś naprawdę dużego. O północy wkroczyła piątka ludzi wyglądająca jak zwyczajne nastolatki. Wrażenie to zburzyło “Rebirth” wręcz zmuszające do tańca. Tym dwudziestoparolatkom trzeba przyznać, że wyrobili się jako profesjonalny zespół. Na szczęście James Smith nie stracił swojego dziecinnego usposobienia, które rozruszało każdą pojedynczą osobę na festiwalu. Przyczepić by się można do faktu, że parę razy wyśpiewywał tylko co drugie słowo z utworów. Ukłon w stronę Chrisa Purcell, którego gra na basie wręcz trzęsła sceną. Grupa jednak powoli odcina się od debiutanckiego albumu, prezentując jedynie “Get Smashed Gate Crash” oraz “That Boy That Girl”. Samo “For The Masses” brzmi o wiele lepiej na żywo, dzięki wyraźniejszemu brzmieniu gitar i perkusji. Byliśmy również świadkami nowych piosenek, takich jak: “Levitate”, “As One”, “Bad Signal”. Nie zabrakło najnowszego hitu – “Parasite” – zamykającego koncert grupy. Jak nowy materiał? Niestety Hadouken! wkracza w erę Pendulum. Żywiołowość piosenek świetnie sprawdziła się na żywo, jednak brakuje im tego “czegoś”, co kiedyś roznosiło wszystkie niezależne kluby. (Miz)

Totally Enourmous Extinct Dinosaurs
Piękny – jedyny przymiotnik, który pasuje do krakowskiego występu Orlanda Higginbottom. Wykończona po koncercie Hadouken! z lekkim spóźnieniem udałam się do Megenta Stage. Zastałam w tej strefie mnóstwo świetnie bawiących się ludzi, którzy tańczyli do utworów szczupłego młodzieńca w stroju niebieskiego dinozaura. Urocze piosenki pochodzące z nadchodzącego albumu – “Trouble” – w połączeniu z delikatnym głosem Brytyjczyka sprawiły, że nie można było ustać w miejscu. Sam artysta nie ukrywał, że bardzo dobrze się bawi. Zadbał on również o inne atrakcje takie jak tancerki w kostiumach prehistorycznych zwierząt czy confetti. Każda piosenka była perfekcyjnie zagrana, jednak publiczność oszalała ze szczęścia, gdy usłyszała “Garden” – największy przebój TEED. Singiel ten został odegrany w duecie z Luisą Lampshade, która ubraniem przypominała Czerwonego Kapturka. Dla mnie jednak zdecydowanie wygrało “Household Goods” czyniące owy wieczór magicznym. Pomimo późnej pory oraz zmęcznienia po koncertach Hadouken! i Chase & Status, producentowi z Oksfordu udało się wydobyć z nas resztki energii. Tego występu wszyscy potrzebowaliśmy. Bo o ile łatwo jest otworzyć festiwal mnóstwem wykonawców, o tyle trudniej jest go zamknąć. Orlando Higginbottom swoim czarującym show pozostawił świetne wrażenie po pierwszym dniu Selector Festival. Opuszczając Krakowskie Błonie, czułam się jakby ktoś rzucił na mnie zaklęcie. (Miz)

Sobota przyniosła rozczarowanie polskimi artystami. Dzień na Magenta Stage rozpoczął zespół We Call It A Sound. Pochodzą z Wolsztyna. W 2009 wygrali konkurs Coke Live Fresh Noise. Ich brzmienie trochę a la Foals nie przypadło mi do gustu i po prostu znudziło. Podobna sytuacja nastąpiła przy okazji koncertu Sinusoidal. Duet z Wrocławia, z Adrianną Styrcz z pierwszej edycji X-factor na wokalu. Piosenki dość toporne i monotonne. Nie mogłem wytrzymać dłużej niż dwadzieścia minut. Zdecydowanie przyszłość polskiego Trip Hopu nie zachwyca mnie równie mocno jak Tricky'ego. (Michał)

Niki & the Dove
Pierwszy koncert na Cyan Stage dało szwedzkie trio Niki and The Dove. Występ był dość miłą niespodzianką, ponieważ po znanych mi nagraniach nie miałem wysokich nadziei. Wokalistka, która wcale nie ma na imię Niki a Malin, obdarzona jest bardzo specyficznym głosem, który na pewno nie wszystkim przypadnie do gustu na scenie wystąpiła w zielonej kreacji oraz obwieszona była świecącą biżuterią . Jej ekspresja na początku koncertu zdawała się być trochę sztuczna i wymuszona. Dopiero w końcówce koncertu pokazała się z bardzo sympatycznej strony, tańcząc swobodnie do improwizowanej przez pozostałych członków projektu muzyki. Najlepiej wypadają w dynamicznych utworach. W smutnych piosenkach pojawia się nuda. Świetnie wypadły przebojowe single grupy jak „The Drummer”' czy „Dj, Ease My Mind”. Malin w przerwach między utworami zachwycała się Polską oraz bardzo ciepłym przyjęciem przez naszą publiczność. Utwory grupy okazały się być bardzo chwytliwe i do tej pory chodzą mi po głowie. Niestety, w setliście zabrakło mojej ulubionej piosenki, czyli „Gentle Roar”, ale poza tym wystep można zaliczyć do udanych. (Michał)

Buraka Som Sistema
OGIEŃ! Tym jednym słowem można opisać koncert Buraka Som Sistema. Grupa w swojej twórczości łączy elementy tanecznej elektroniki z rapem i egzotycznymi wpływami angolskiej muzyki Kuduro. Rozkręcili zdecydowanie najlepszą imprezę tej edycji Selectora. Początek koncertu nie był jednak tak energetyczny. Zaczął się dość niemrawo. Myslałem nawet, że swoistym highlightem będzie wypatrzenie w tłumie chłopaków z Disclosure Jednak temperatura i tempo stale rosło i w końcu dałem się porwać tej muzyce. Nawet nie znając żadmnej piosenki zespołu mogłes wyjść z koncertu ze zdartym gardłem, ponieważ refrenów mozna się bardzo szybko nauczyć. Wszyscy ludzie czekali na kultowe już "łege łege". Dlatego nic w tym dziwnego, ze pierwsze dźwięki utworu "Kalemba" wywołały taką ekscytacje wśród tłumu. Był to dopiero początek szaleństwa jakie miało nastać. Pod sceną rozpoczęło się dzikie pogo, a zespół zaprosił ludzi do wspólnej zabawy na scenie (o dziwo były tam same dziewczyny). Zespołowi chyba się podobało, ponieważ grali prawie półtorej godziny, czyli bardzo długo jak na koncert o tej porze. Na pewno długo nie zapomnę tego szaleństwa, Buraki rozniosły tego dnia selectorowy namiot. (Michał)

Miike Snow
Najbardziej, obok Chase & Status, wyczekiwana grupa przez festiwalowiczów. Do dziś wybierający się na Open’era nie mogą znieść faktu, że ten szwedzki zespół odwiedził właśnie krakowskie Błonie. To prawdopodobnie dzięki nim teren festiwalu nie świecił pustkami.
Chłopcy mieli niemałe wyzwanie, ponieważ występowali po świetnych Buraka Som Sistema. Wizualnie byłam pod wrażeniem – nadzwyczajna scenografia z kokpitem przypominającym statek kosmiczny. Pomimo tego, że nigdy nie należałam do wielkich fanów Miike Snow, byłam niezwykle podekscytowana tym, co miało nastąpić. W godzinę koncertu zebrani zaczęli krzyczeć: „Michał Śnieg!“, jednak formacja wyszła dopiero po piętnastu minutach. Grupa ciemnoubranych muzyków w maskach wywołała furię wśród [damskiej] publiczności. Równomiernie podzielono set, w którym zaprezentowano zarówno utwory z „Happy To You“ oraz debiutu. Piękne światła tworzyły przyjemną atmosferę, a chłopcy pokazali, że są prawdziwymi profesjonalistami. Ma to jednak swą złą stronę, ponieważ koncert był jedynie „w porządku“. Muzycznie – bez zarzutu. Zabrakło spontaniczności i większego kontaktu z publicznością. Tylko Andrew Wyatt poruszał się po scenie, choć większość czasu spędzał przy klawiszach z tyłu sceny. Jasne, że hitów „Animal“ i „Paddling Out“ świetnie się słuchało, a zobaczenie szwedzkiej formacji na żywo to ciekawe przeżycie. Nie zmienia to faktu, że koncert nie pozostanie w pamięci na długo. (Miz)

Disclosure
Dwóch młodych braci stojących przed masą ludzi wracających z koncertu Miike Snow. Czy czuli presję? Nie wydaje mi się. Londyńczycy swoją charyzmą i świetnymi utworami dali wyskakać się zgromadzonym do woli. Przyjemne future garage’owe dźwięki wystarczyły, by oczarować i rozluźnić wszystkich. Świetnie tańczyło się do każdego kawałka. Szczególnie „What’s In Your Head“, które hipnotyzuje, a sama muzyka chłopców niezwykle uzależnia. Co tu dużo opisywać – było luźno, fajnie i po prostu uroczo. (Miz)

Magnetic Man
Po rozluźniającym występie Disclosure strarliśmy się z dawką mocnego dubstepu zaprezentowaną przez brytyjskie trio. Trudno mówić mi o tym, co zobaczyłam, ponieważ byłam zbyt zauroczona poprzednim koncertem z Magenta Stage. Do utworów Magnetic Man fajnie się skakało, ale to wszystko. Jednak zgrzeszyłabym, nie wspominając o wykonaniu „Perfect Stranger“ – po prostu mistrzostwo. Tym miłym akcentem zamknęli set i, praktycznie, drugi dzień czwartej edycji Selector Festival. (Miz)

Porównując tegoroczną edycję do tej z zeszłego roku, oprócz kiepskiej pogody, trudno wskazać wiele podobieństw. Było o wiele mniej ludzi, którzy i tak przyjechali dzięki wygranym karnetom. Line-up również kompletnie się różnił. Przyjechało wielu młodych, debiutujących wykonawców niebędących jeszcze na takiej pozycji jak Crystal Castles, Klaxons czy La Roux. Moim zdaniem, to ogromny plus w stronę krakowskiego eventu. Świetnie, że dano szansę pokazać się nowym zespołom, których kariera wydaje się być naprawdę obiecująca. Dało to też festiwalowi powiew świeżości. Co więcej skład czwartej edycji stanowił wręcz kwintesencję elektroniki i jej podgatunków. Relacjonując powyższe koncerty, nie bez powodu wspomniałam o światłach dodających występom wyjątkowego uroku. Wszelkie niedociągnięcia zdarzały się być niezauważalne, dzięki dobremu nagłośnieniu oraz energicznym zespołom, które pozwoliły nam poczuć się jak dziecko. Confetti, taniec na scenie, bycie oplutym Spritem przez Jamesa Smitha i opryskanym wodą przez Buraka Som Sistema – to wszystko w ciągu dwóch magicznych wieczorów. Można było wyszaleć się na Chase & Status, by później pokołysać się w rytm utworów TEED. Burn Selector Festival nie trzyma poziomu – on go stale podnosi i już nie mogę się doczekać tego, co Alter Art sprezentuje nam w przyszłym roku. Wiem jedno: na pewno mnie w czerwcu zastaniecie na krakowskich Błoniach. (Miz)

Piosenka dnia [01.06.2012]

WhoMadeWho - Below The Cherry Moon

Na interesujące piosenki można trafić wszędzie. I akurat z „Below The Cherry Moon” spotkałem się w centrum handlowym – i dopiero w ostatnich sekundach TrackID rozszyfrował co to za utwór.
WhoMadeWho to duński zespół indie rockowy, jednak Below The Cherry Moon bliżej jest do elektroniki z interesującą, ascetyczną gitarą i wyraźną perkusją. Z każdego spokojnego dźwięku – nieważne czy wokalu, czy muzyki czuć nieziemski spokój, a jednocześnie cały utwór mimo że trwa aż 6 minut nie nudzi się ani przez sekundę a całość brzmi po prostu przyjemnie. Na tyle przyjemnie, że na jednym odtworzeniu „Below The Cherry Moon” się nie skończy!
Bym zapomniał! Wszystkim dzieciom - tym małym i tym dużym - spełnienia wszystkich marzeń i setek koncertów z okazji Dnia Dziecka!

Kogucik