Nowy Jork niepewnie chwieje się na czerwonych szpilkach, przygładza natapirowane włosy i poprawia krótką spódniczkę w gepardzie centki. Przemierza swoje zatłoczone ulice, przygląda się swojemu odbiciu w szybach mijanych sklepów, gasi czubkiem buta wypalonego papierosa. Młody, wyzwolony, zadziorny i urzekający. Oto debiut Friends, czyli Nowy Jork w swojej retro postaci, zamknięty i uwieczniony w muzyce tych sześciu utalentowanych przyjaciół z Brooklynu.
Karierę wywróżono im już rok temu, gdy świat usłyszał ich pierwszy singiel "I'm His Girl". Cudowna, odgrywająca tutaj główną rolę linia basu i słodko-prowokujący głos Samanthy Urbani kompletnie zmaltretowały również i mój umysł. Co więcej, to był jeden z moich ulubionych popowych singli roku 2011. Z tego powodu premiera "Manifest!" naprawdę mnie zaintrygowała. Po pełnym przesłuchaniu, z czystym sumieniem piszę, że jestem naprawdę zadowolona, tym, co Friends nam zaprezentowali. "Manifest!" to konfrontacja popu z tanecznym punkiem, wciąż wysuniętego na pierwszy plan basu z kobiecym śpiewem. Z jednej strony mamy buntowniczy, jakby niechlujny styl i młodzieńcze teksty, z drugiej, te utwory na pewno nie są byle jakie. Przeciwnie, składają się na mądrze rozgospodarowane czterdzieści minut.
To prawda, podobne zespoły pojawiały się już na rynku muzycznym - The Ting Tings, Yeah Yeah Yeahs, czy również świeży debiutanci Niki & The Dove. Z każdym z tych zespołów Friends mają jakiś łączący element, ale jednak grupa posiada tą specjalną umiejętność, że z muzyki wyżej wymienionej trójcy wyciągają tylko, to, co najlepsze i nadają temu własny, unikatowy charakter.
Chociaż może to brzmieć jak kwintesencja przepychu, to całość, mocno trzymana w ryzach przez świetną perkusję, inteligentnie się ze sobą przeplata. Dzięki temu jest zarówno różnorodnie jak i spójnie. Możemy wybrać się w podróż przez ubiegłe trzydziestolecie ("A Thing Like This", "Mind Control"), a potem bezpiecznie wrócić, by zatopić się w dźwiękach rewelacyjnego "Ruins", w którym całe mroczne napięcie Urbani buduje za pomocą swojego talentu wokalnego lub bardziej indie "Van Fan Gor Du" ze wspaniałymi chóralnymi partiami.
Gdy kończy się "Mind Control" nie wiem, czy wciąż jesteśmy w Nowym Jorku, czy może w jakimś innym, zadymionym, wielkim mieście. A może teraz już w domu? Jedno jest pewne - w jakąkolwiek wycieczkę zechcą mnie zabrać Friends następnym razem, jakim klimatem zauroczyć - całkowicie w to wchodzę.
Kasia
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz