the magic questionnaire #7: Seasfire

Jakbyście opisali swoją muzykę komuś, kto jej nie zna?

JamesCiężko dokładnie zdefiniować, prawdo podobnie dość wycofana, lecz z momentami gdy nasze utwory brzmią jak hymny. Nasze brzmienie ewoluowało od czasu wczesnych demówek, lepiej radzimy sobie w studio i przy produkcji.

 Jak poznali się członkowie zespołu i kto wpadł na pomysł wspólnego grania?

JamesWszyscy spotkaliśmy się w koledżu. Zespół powstał gdy Joe, Dave i Josh zaczęli pisać razem piosenki. Ja dołączyłem gdy chcieli zacząć grać je na żywo.

Jak powstała nazwa waszego zespołu?

James: Historia jest bardzo prosta, potrzebowaliśmy nazwy, by móc wrzucać muzykę do sieci. Seasfire zdawało się pasować, ponieważ reprezętuje dwa silne, lecz przeciwstawne elementy tworzące jedną całość. Chcieliśmy pokazać kontrast.

Jakie są wasze muzyczne marzenia? Kogo chcielibyście supportować, z kim chcielibyście współpracować, jakie jest wasze wymarzone miejsce na zagranie koncertu?

JamesNaszym marzeniem jest by osiągnąć taki sukces, żeby za 10 lub 20 lat być w stanie wyżywić siebie i wciąż tworzyć muzykę. Bardzo chciałbym współpracować z A$AP Rockym lub z kimś jak Jacknifee Lee, który produkował drugą płytę Bloc Party. headlinowanie Glastonbury byłoby świetne, lecz jest to trochę zbyt absurdalne,  szczerze, chętnie zagrałbym wyprzedany koncert w O2 Academy w Bristolu, skąd pochodzimy. To byłoby spełnienie marzeń.

Słyszeliście coś o Polsce? 

James: Pamiętam jakieś skrawki z historii Polski związane z drugą wojną światową, o której uczyliśmy się w szkole. O, i wiem, że Warszawa została stolicą w 1596. Nie mam pojęcia jak to zapamiętałem.

New Beats Of The Week #8: Sir Sly

 
Konwencja eleganckiego i melancholijnego popu jest ostatnio bardzo popularna. Wystarczy spojrzeć na to co dzieję się teraz wokół zespołu The Neighbourhood. Kolejnym zespołem wpisującym się w ten nurt jest trio z L.A.- Sir Sly. Ich muzyka to materiał bardzo przebojowy, naprawdę nie będę zdziwiony gdy niedługo będziemy ich regularnie słuchać w brytyjskich, a może nawet polskich stacjach radiowych. Na koncie mają całkiem udaną epkę ghost, na której znalazły się trzy utwory, pogodny utwór tytułowy, zadziorne i pawie zarapowane Gold i chwytliwe Where I'm Going. Należy też zwrócić uwagę na najnowszy singiel, Found You Out, z przeraźliwie nudnym, a jednak intrygującym teledyskiem i łagodne Easy Now. Sir Sly mają w sobie ogromny potencjał i ja nie mogę doczekać się by usłyszeć kolejne utwory. 


Michał

New Beats Of The Week #7: Luls


Zastanawialiście się kiedyś jak mogłaby brzmieć kolaboracja The Big Pink i Sleigh Bells? Tak, wiem, połączenie dość absurdalne, lecz to właśnie te dwa zespoły przychodzą mi na myśl gdy słucham muzyki Luls. To londyńskie trio w swoich piosenkach łączy stadionowość indie hymnów brytyjskiego zespołu i undergroundową elektronikę amerykańskiego duetu. Na koncie mają supporty przed najgłośniejszymi zespołami ostatnich miesięcy jak Peace, Swim Deep czy Spector, sympatię Zane'a Lowe i przede wszystkim garść świetnych piosenek. Wśród nich najjaśniej lśni utwór „Swing Low”, który idealnie łączy chwytliwą melodię i dużo kwasu w aranżacji. Zwróćcie też uwagę na bardzo dobre „Young” i najnowszy singiel „Never Let It Go”. Nie znamy jeszcze żadnych informacji na temat debiutanckiej płyty, lecz gdy tylko zostaną one ujawnione ja zacznę odliczać dni do premiery.


Michał

The Strokes - Comedown Machine [2013]

Ambicje The Strokes wciąż pozostają dla mnie sprawą nie do końca wyjaśnioną, ale że analizowanie ich nowych dokonań przez pryzmat tych starszych powoli traci sens (może miało go jeszcze na wysokości "Angles", kiedy można było zastanawiać się, czy te nowe brzmienia to nie jakiś jednorazowy wyskok), daruje sobie akapit dotyczący moich nadziei w stosunku do tego albumu. Poza tym opisałam je już przy okazji recenzowania singla "One Way Trigger". Właściwie "Comedown Machine" to niezły materiał, jeżeli tylko zostanie potraktowany, jako zupełnie nowy rozdział w karierze grupy. Niezły, ale też niesamowicie dziwny i nierówny. To płyta z rodzaju tych, które po pierwszym przesłuchaniu zostawiają cię z myślą "co ja w ogóle przed chwilą usłyszałem?"
Ich nowe dzieło wiele czerpie z popu, elektroniki oraz muzyki rozrywkowej sprzed trzydziestu lat. Fajnie i świeżo wypada na tym tle brzmienie gitar - mimo iż rock and rollowych riffów raczej mnóstwa nie ma, pojawia się wiele dobrych gitarowych zagrywek. W wyniku tego przez "Comedown Machine" przewija się kilka naprawdę ciekawych i intrygujących melodii. Nie sposób jednak nie ulec wrażeniu, że przez cały czas trwania płyty, utwory świetne ścierają się z tymi znacznie słabszymi. Każdej perełce towarzyszy coś zupełnie nie zajmującego. Album zaczyna się od zupełnie niemrawego "Tap Out", które szybko ulatuje z głowy i przechodzi w "All The Time", czyli całkiem przyjemny, pozytywny singiel, utrzymany w lekko rockowym klimacie. Prawdziwie ciekawie robi się jednak przy okazji "Welcome to Japan", nieco zadziornego utworu ze stopniującym napięcie pre-chorusem i ogromnie wpadającym do ucha, genialnym refrenem. Mamy tu klasyczny retro klimat, zabawne chórki i znużony wokal Casablancasa - ten sarkastyczny sposób, w jaki wypowiada słowa "Oh, welcome to Japan, scuba dancing, touchdown". To jedna z najlepiej napisanych piosenek na albumie i zwyczajnie jedna z najbardziej zapadających w pamięć. Podobne pokłady przebojowości zawierają "Slow Animals" i "Partners in Crime". Ten pierwszy tytuł zaczyna się dość niepozornie, ale rozwija się wraz z wciągającym refrenem, z kolei drugi to już definicja nieskrępowanej zabawy. "Partners in Crime" utrzymane jest w skocznym tempie, posiada tę lekką popowo-taneczną nutę, z którą przekomarza się moce brzmienie gitar. Natomiast moim najjaśniejszym punktem płyty, utworem, który zachwycił mnie już po pierwszym odsłuchaniu "Comedown Machine", kiedy jeszcze dość zmieszana kręciłam się w gęstwinie melodii, zastanawiając się, co myślę o tym wszystkim, jest "50/50". Piosenka, przypominająca siarczysty policzek, uderzenie w najmniej spodziewanym momencie, wylanie kubła zimnej wody na głowę albo kaskadę dreszczy przechodzących wzdłuż kręgosłupa. A może wszystko na raz. "50/50" brzmi jak mix "Take It or Leave It" oraz "Reptilia". Nie pozwala usiedzieć w miejscu, porywa ostrym riffem, odrobiną lo-fi i tym sposobem śpiewania - przejściem od niedbałej maniery do siłowego wokalu i miażdżących, wykrzyczanych wersów. Jak zaznaczyłam jednak na początku, w parze do dobrych piosenek, The Strokes dobierają sobie te dużo słabsze. Taką funkcję pełnią chociażby powolne i nudne "Call It Fate Call it Karma", które zamyka płytę oraz "80's Comedown Machine". "Happy Ending" również nie jest zbyt porywające, chociaż jest znacznie dynamiczniejsze i niby wiele zarzucić mu nie mogę. Wahałam się także do jakiej grupy zaliczyć surrealistyczno-kosmiczne "Chances", ale doszłam do wniosku, że ten utwór jak żaden inny rośnie z każdą chwilą. To coś innego, coś dobrego. Finalnie bilans wychodzi na plus. Nowe rzeczy od Strokesów zazwyczaj cieszą, nawet jeżeli "Comedown Machine" to kolejny krok w stronę brzmieniowych eksperymentów, do których można odnieść się różnie. Trochę ciężko mi sobie wyobrazić ich kolejne i kolejne albumy (tak jak i połowę nowych piosenek granych na żywo), ale dobrze, że są, że wciąż tworzą. Nawet jeśli nie jest to do końca to, co chciałabym od nich usłyszeć, to wciąż The Strokes, którzy potrafią zagrać interesująco i z mocą. 

Kasia

My Bloody Valentine - m b v [2013]

Mieliśmy puścić tę reckę gdzieś w grudniu, albo dzień przed ich występem na Off Festivalu. Jednak doszliśmy do wniosku, że to byłoby zbyt hipsterskie, dlatego dajemy teraz. Dopiero teraz, bo pierwsze recenzje pojawiły się  w necie już trzeciego lutego, czyli w zasadzie w dzień premiery trzeciego studyjnego krążka My Bloody Valentine (kto w nocy z drugiego na trzeciego lutego obserwował stronę formacji, ten wie, co się działo). Dopiero teraz, bo chyba dopiero teraz można powiedzieć, że emocje i kurz opadły i na dobrą sprawę nikt już tak bardzo nie ekscytuje się m b v. Już wywołałem, więc pytanie stawia się samo: czy jest się czym ekscytować? Czy ten album był w ogóle potrzebny? Czy do dwóch legendarnych albumów doszedł kolejny? Na te i wiele więcej pytań spróbuję odpowiedzieć w niniejszej pisaninie.
21 lat. Słuchają otwierającego album „She Found Now” wydaje się, że to My Bloody Valentine na czele z Kevinem Shieldsem nie zrobili żadnego kroku do przodu. Dalej gramy to samo: rozmarzona pieśń, przywołująca balladowe „Sometimes”, spokojnie mogłaby się znaleźć gdzieś na Loveless czy na jakiejś epce wydanej w latach 90-tych. „Only Tomorrow”? W sumie tak samo, ładunek gitarowego pocisku jest nadal ten sam. Podobnie „Who Sees You”. Ale co powiedzieć o indeksie czwartym? „Is This And Yes” nie można już zbyć prostym „była na…” albo „spokojnie mogłoby wejść na…”. Podobnie „Who Sees You”. Ale co powiedzieć o indeksie czwartym? „Is This And Yes” nie można już zbyć prostym „była na…” albo „spokojnie mogłoby wejść na…”. Rozwiązania, jakie podejmuje zespół, nie dość, że są zupełnym novum, to jeszcze podtrzymują wysoką jakość znaną z wcześniejszych nagrań. Zresztą to nie koniec nowości, bo końcówka płyty dostarcza kolejnych atrakcji. Shields inkorporuje w swoje wyjątkowe tektoniczne pomniki coś na kształt przetworzonych jangle’owych czy drum’n’bassowych partii, zlepia je i łączy na trzy różne sposoby. Kto by się spodziewał, że takie dwa światy jak shoegaze i d’n’b (oczywiście spłaszczam całą sytuację, ale do czego zmierzam) dadzą się tak oswoić i żyć w zgodzie. Wyszło szaleńczo, ale i znakomicie.
A co z pozostałymi trackami? No cóż, zarówno „If I Am” I „New You” jak i pozostałe utwory dostarczają tyle samo radości i emocji. Wystarczy powiedzieć, że to są właśnie utwory na poziomie My Bloody Valentine i już wszystko się rozjaśnia. Tu nie chodzi o jakieś nowatorstwo czy tego typu rzeczy. Chodzi raczej o unikalność oraz, co nie każdy rozumie lub nie chce zrozumieć, o zachowanie pewnego poziomu jakościowego, którego niemal nie da się już udoskonalić. Po prostu, zwyczajnie tak jest: można wymyślać, że na m b v nie ma shoegaze’u znanego z Loveless, że to w ogóle nie to, że się sprzedali (?) i takie tam brednie. Prawda jest jednak taka, że (w moim mniemaniu oczywiści) m b v to album nietykalny, pozbawiony mielizn i skaz, absolutnie czysty i lśniący fragment rzeczywistości. Wiecie ile było w tej dekadzie płyt, w których nie można zmienić nawet jednej sekundy? Płyt, które porażają swoim pięknem i nokautują słuchacza swoją siłą? Jeśli mam być szczery, i z Wami, ale przede wszystkim ze sobą, to powiem, że była tylko jedna. Muszę dodawać o którą mi płytę mi chodzi?
Tomek

the magic questionnaire #6: These Brittle Bones

dis brityl bołns

Jakbyś opisał swoją muzykę komuś, kto jej nie zna?

Chris Jones: Lubię eksplorować puste przestrzenie w muzyce... Jestem bardzo zainspirowany artystami jak James Blake, którzy używają minimalistycznych riffów i zostawiają dużo miejsca dla melodii. Bardzo pociąga mnie ten rodzaj brzmienia. Dla ludzi, którzy nie słyszeli mojej twórczości powiedziałbym ,że jest to miks posępnego folku i post-rockowych dźwięków.

Kiedy zacząłeś tworzyć muzykę?

Chris Jones:Grałem muzykę odkąd byłem małym dzieckiem i dopiero niedawno zacząłem wrzucać ją do sieci.

Jak powstała nazwa projektu?

Chris JonesJest to zaadaptowany cytat z jednego z moich ulubionych zespołów, Daughter, którzy mają piosenkę „Candles”. Jest w niej fragment „Well I have brittle bones it seems, I bite my tounge and torch my dreams”. Bardzo mnie to zainspirowało, dlatego stworzyłem nazwę These Brittle Bones.

Jakie są twoje muzyczne marzenia? Kogo chciałbyś supportować, z kim chciałbyś współpracować, jakie jest twoje wymarzone miejsce na zagranie koncertu?

Chris JonesChciałbym supportować Daughter (mam pewien sentyment do tego zespołu!). Inne wymarzone zespoły to na pewno Bon Iver i Sigur Ros. Chciałbym współpracować z amerykańskim zespołem Port St Willow, gdybym kiedykolwiek dostał szansę. Ciekawi mnie sposób w jaki piszą najpierw partie instrumentów perkusyjnych. Chciałbym z tym poeksperymentować. Chciałbym zagrać gdzieś w mojej ojczyźnie, Wielkiej Brytanii gdy do niej wrócę. Zobaczymy jak to będzie!

Słyszałeś coś o Polsce? 

Chris Jones:Niestety nie mogę powiedzieć, że coś wiem. Próbuję pogodzić dwie sceny jednocześnie, tu w Singapurze, gdzie mieszkam i w Wielkiej Brytanii, skąd pochodzę. Bardzo chciałbym odwiedzić Polskę wkrótce!

FreeFormFestival 2013 [przewodnik]

Free Form nie należy do tych festiwali, na które czeka się z niecierpliwością, liczy na najpopularniejsze muzyczne gwiazdy, lansuje się później przed znajomymi czy narzeka się co roku na cenę karnetu (a ostatecznie i tak się na niego wybiera). Pewnie nigdy nie osiągnie rangi Open’era czy Coke’a. Czy to źle? Wręcz przeciwnie!

Festiwal, który w tym roku szykuje już 9 edycję jest jednym z tych wydarzeń, na które idzie się absolutnie na luzie. Kłopotów z noclegiem raczej nie ma oraz nie musimy się martwić, że przy jakimkolwiek ogłoszonym wykonawcy ktoś napisze: „Florence! PLS!!!!!“,„Mogliście się lepiej postarać!“. Tu nie trzeba godzinami stać pod jedną sceną, by zobaczyć swojego ukochanego wykonawcę, tracąc przy tym wszystkie inne koncertowe perełki. Good Music Productions potrafi ułożyć świetny line-up, nie skupiając się na tym, co jest aktualnie lansowane przez NME lub Pitchfork. Jedną z większych zalet owego przedsięwzięcia jest jego różnorodność nie tylko pod względem gatunków muzycznych, ale także samych wykonawców. Brytyjskie zespoły stawiane są na równi z duńskimi (WhoMadeWho), szwedzkimi (Robyn, iamamiwhoami, Little Dragon), niemieckimi (Mouse On Mars, Digitalism), francuskimi (Breakbot, Miss Kittin) oraz wieloma innymi. Tu można poznać wiele nowych ciekawych projektów, spotkać się z artystami, pograć w Guitar Hero, no i przede wszystkim świetnie się bawić przy ulubionej muzyce.

FFF zajmuje u mnie szczególne miejsce, ponieważ to on wciągnął mnie do świata festiwali. Doskonale pamiętam, jak szalałam wtedy w Koneserze przy autoKratz. Choć duet nie dorównywał randze Robyn czy Goldfrapp, organizatorzy postawili na nich jako grupa zamykająca całą imprezę. To był prawdziwy strzał w dziesiątkę.

Tak naprawdę nigdy się nie miało zastrzeżeń do Free Forma, ponieważ nie miewało się jakichś wygórowanych oczekiwań. Jedyne mróz momentami przeszkadzał, ale nie powstrzymywał festiwalowiczów przed dobrą zabawą. W 2013 nawet i o to nie trzeba się martwić, gdyż wydarzenie zostało przeniesione na maj. Dotąd event zamykający sezon festiwalowy w tym roku go otworzy. Jak to wyjdzie nikt nie wie. Jednak patrząc na line-up wiem, że będę się tak samo dobrze bawić, jak na poprzednich edycjach.  (Miz)

W tym roku na Free Formie zagrają:

Tricky

Gdybyśmy bawili się w skojarzenia, to na słowo „Trip-Hop“ większość odpowiedziałaby pewnie „Massive Attack“ lub właśnie „Tricky“. Ten drugi szczególnie mi się kojarzy z Free Formem nie tylko dlatego, że jest tegoroczną gwiazdą wydarzenia, ale ponieważ w 2010 roku grał niedługo po zakończeniu 6 edycji festiwalu. Ja głupia nie wybrałam się wtedy do Palladium. Teraz mam świetną okazję, by to nadrobić. Tego pana przedstawiać nie trzeba. 22 lata w biznesie muzycznym, 9 dotąd wydanych albumów solowych, a dziesiąty już w drodze. Jeśli chcecie w piątek 10 maja poczuć się naprawdę dobrze, to polecam wybrać się do Soho i odpłynąć przy „Black Steel“. (Miz)

Azealia Banks

W 2011 roku dziennikarze New Musical Express umieścili tą młodą raperkę i wokalistkę z Harlemu na szczycie swojej „Cool List”. Lecz czy na pewno dla wszystkich Azealia Banks jest taka fajna? Patrząc na listę artystów o których zdarzyło jej się powiedzieć kilka mocnych słów, uwzględniającą szereg młodych wokalistek z Kreyshawn, Ritą Orą, Nicki Minaj i Angel Haze na czele, a nawet takie legendy jak The Stone Roses, można się domyślać, że obok sympatyków na pewno ma też pokaźne grono hejterów. Azealia dobrze wie jak używać internetu, tak by było o niej głośno i zazwyczaj dobrze na tym wychodzi. Dyskografia Banks nie jest jeszcze obszerna, do tej pory ukazała się jedynie bardzo dobra Epka „1991” i udany mikstejp „Fantasea”. W tym roku ma wyjść jej debiutancki longplay, lecz premiera jest cały czas przesuwana i chyba już sama Azealia nie wie kiedy chce go wydać. Muzyka Azealii to oczywiście świetne nawijki, często szybkie niczym karabin maszynowy, oraz dobre, mocno taneczne podkłady. Zdecydowanie szykuje się niezła impreza! (Michał)

Woodkid

Wybór Woodkid, czyli Yoana Lemione, francuskiego, kompozytora, piosenkarza, autora filmów i teledysków może niektórych zdziwić, gdyż trochę nie pasuje do reszty wykonawców. Organizatorzy postawili jednak na prezentowanie tego co w muzyce najciekawsze, i bardzo dobrze, że tak się stało. Mimo, że pierwszy długogrający album francuza miał premierę niespełna miesiąc temu, ciężko mi nazwać go debiutantem. Wdarł się do świadomości ludzi singlem „Iron”, który okazał się inspiracją zarówno dla ludzi mody i producentów gier, lecz co najważniejsze zdobyło uznanie krytyków i słuchaczy. W 2011 roku wydał pierwszą epkę „Iron”, a w marcu tego roku światło dzienne ujrzało „The Golden Age”. Muzyka Woodkid ma dwa oblicza: pierwsze, podniosłe, epickie, pełne szlachetnego patosu, reprezentowane przez takie utwory jak Iron, Stabat Mater czy Run Boy Run, oraz drugie, bardziej wyciszone, delikatne. Wyraźnie słychać je w „Brooklyn”, „Baltimore's Fireflies” czy „The Shore”. Na scenie możemy spodziewać się pełnej orkiestry, oraz efektownych wizualizacji. Ten koncert na pewno będzie ucztą dla zmysłów. (Michał)

Apparat

Podczas zeszłorocznej edycji, Warszawa świetnie bawiła się przy piosenkach elektronicznego duetu – Digitalism. Niektórzy mówią, że uratowali cały festiwal, który pozostawiał wiele do życzenia. Tu odwołano, tam przeniesiono i nie wiadomo było, co się dzieje. Jeszcze ten mróz, który naprawdę dokuczał wszystkim. Panowie z Niemiec jednak rozgrzali publiczność do czerwoności, pozostawiając miłe wspomnienia po wydarzeniu. W tym roku organizatorzy również postawili na niemiecki akcent, jednak w o wiele spokojniejszej wersji. Muzyka Saschy Ring czaruje, porusza, więc nie można go przegapić w maju. Szczególnie, że będzie to występ live promujący „Krieg Und Frieden“ – jeden z lepszych albumów wydanych w lutym. Jeśli ktoś jeszcze nie rozpoznaje tego muzyka, to powinien go kojarzyć z serialem Skins, gdzie utwór „Black Water“ stworzył taki nastrój, że spora ilość fanów wylała łzy, oglądając scenę z Richem tęskniącym za Grace. (Miz)

Miss Kittin

Miss Kittin, czyli pierwsza diva electroclashu znowu w akcji. Wiadomo, że taneczna elektronika to jej żywioł, a jej sety dj-skie cieszą się niezwykła popularnością i uznaniem. Na Freeformie zaprezentuje materiał z najnowszego, dwupłytowego albumu Calling From The Stars i będzie to premiera. Tym bardziej jesteśmy dumni, że artystka nas odwiedzi. (Tomek)

SebastiAn

Gdy myślę o Sebastianie, pochodzącym z Francji muzyku nagrywającym dla Ed Banger, w pierwszej chwili w mojej głowie pojawia się tylko jedno stwierdzenie: nienawidzę go. Bo wyobraźcie to sobie: Sebastian wydaje debiutancki krążek "Total" na chwilę przed występem na Sele w 2011, słuchacie go, łał, fajne. I oto jest, Selector, jego drugi dzień, patrzysz na La Roux grających na mainie, myśląc już tylko o tym, że za chwilę przeniesiesz się pod mały namiot na wyśmienitą wiksę. La Roux kończą, opuszczasz Cyan nie oglądając się za siebie. A w małym namiociku wita cię informacja na telebimie, że nie, Sebastian nie przyleciał, sorka.

Do dziś mu tego nie wybaczyłam. Owszem, dotarł do Polski rok później, na Audioriver. Ciężko jednak wypowiadać mi się o koncercie, którego nie widziałam (bo +18 to wciąż jak dla mnie zbyt wysoki próg). SebastiAn odwiedzi nas jednak przy okazji Free Form Festival. Miejmy nadzieję, że tym razem się nie rozmyśli i jednak do Polski wpadnie. Jeśli tak, jestem pewna - swoim setem zdecydowanie zrehabilituje się w moich oczach. (Natalia)

Hudson Mohawke

Hudson Mohawke jest nadzwyczaj uzdolnionym DJ'em i producentem muzycznym. Muzyką zaczął się zajmować już w wieku lat piętnastu, a w wieku lat dwudziestu trzech nawiązał współpracę z wytwórnią Warp Records. Od tamtego momentu wydał album "Butter" - pełen skrzących się, kolorowych melodii, doprawionych głęboką warstwą brudu, brzydoty, zgrzytu i hałasu. Stworzył także kilka EP-ek oraz świetnych remixów, między innymi "Lady Luck" Jamiego Woon'a (naprawdę mocnego kopa dał tej piosence!), czy "White Noise" Disclosure (bardzo ładny utwór stał się w jego rękach raczej chaotyczny, ale trudno powiedzieć, że nieinteresujący). Hudson jest także połową głośnego ostatnimi czasy duetu TNGHT, których utwory są naprawdę potężną imprezową bombą. Taki też pewnie będzie jego występ. Także jeśli nie boicie się dość mocnego, eksperymentalnego i nowatorskiego brzmienia, bo jego utwory z całą pewnością nie są lekkie i proste do słuchania, to lećcie go zobaczyć. Będzie moc. (Kasia)

The Toxic Avenger

Francja będzie miała na festiwalu całkiem niezłą reprezentację. Jednak co się dziwić, gdy Free Form to festiwal ukierunkowany głównie na brzmienia elektroniczne, a powszechnie wiadomo, że Francja elektoniką stoi. Dlatego też w Soho zobaczymy Miss Kittin, Woodkida i SebastiAna. Trójkolorowy zespół uzupełniał będzie też The Toxic Avenger, czyli DJ i producent muzyczny, Simon Delacroix. Świat usłyszał o nim dzięki singlowi „Superheroes” z 2007, który pozwolił mu na podpisanie kontraktu z wytwórnią iheartcomix. Swój pierwszy studyjny album ANGST wydał w 2011 roku, a w międzyczasie popełnił kilka remiksów między innymi dla Ladytron, Late Of The Pier czy The Beach Boys. Stylistycznie wpisuje się w gatunek electro-house i dance-punk. Swoją muzykę opiera na brzmieniu syntezatorów i mocnym basie. Propozycja zdecydowanie imprezowa. Kto wie, czy to nie on zrobi najlepszą wiksę na festiwalu? Ja już nie mogę się doczekać. (Michał)

Parachute Youth

Parachute Youth to bardzo młody duet z Australii, który objawił się rok temu EP-ką "Can't Get Better Than This". Tytułowy utwór to porywająca do tańca, skoczna, strasznie melodyjna elektronika. Świeżość i beztroska przemawiająca z piosenki zapewniła zespołowi miejsce na wielu listach przebojów. To synthpop spod tego samego znaku co Cut Copy, którymi z resztą się inspirują, albo naszych rodzimych Kamp. Niedawno ukazał się również singiel zespołu "Count To Ten", podobnie elektryzujący i przyjemny dla ucha. Warto sprawdzić. I pomimo, iż ich muzyczny dorobek jak na razie na tym się zamyka, warto na nich uważać i zobaczyć ich show na Free Formie, bo to może być naprawdę niezły koncert. (Kasia)

Kate Boy

Ciekawa kooperacja: Australijka Kate Akhurst wraz z trzema szwedzkimi muzykami - Hampusem Nordgrenem Hemlinem, Oskarem Sikowem Engstromem i Markusem Dextegenem tworzą dźwięki nawiązujące do skandynawskich tradycji w duchu The Kinfe czy Robyn. Na koncie udana epka Northen Lights, czekamy na więcej. (Tomek)

Novika

To już w zasadzie legenda polskiej sceny klubowej, której nikomu nie trzeba przedstawiać. Przez lata poszukuje i eksperymentuje z różnymi odmianami elektroniki przeznaczonej na parkiet. Możemy się po niej spodziewać zarówno trip-hopowego plumkania, jak i zadziornych beatów. Na Freeformie będzie promowała swój najnowszy longplay zatytułowany "Heart Times". (Tomek)

Fox

Fox – czyli całkiem ogarnięty polski producent muzyki elektronicznej. Najbardziej znany ze swojego debiutanckiego krążka "Fox Box", na którym gościnnie pojawili się m.in. Sqbass, Novika czy Marsija. Na warszawskim festiwalu będzie jednak promował drugi album, zatytułowany po prostu "Fox". Powinno być tanecznie, energetycznie, ale i chillout’owo. (Tomek)

Fair Weather Friends

Ponoć widziałam ich na Coke 2012, ale nie pamiętam, którym dokładnie młodym polskim zespołem byli - za często opuszczałam mniejszą scenę, żeby zapamiętać, czym podpadli mi ci początkujący w świecie polskiego szołbiznesu muzycy. Wiadomo jednak, że ciężko było uwolnić się od "Fortune Player", które rozbrzmiewało przy każdej okazji na tym festiwalu, będąc oficjalnym hymnem ubiegłorocznej edycji. W pełni świadomie ich koncert zobaczyłam dopiero w styczniu tego roku, podczas gdy supportowali Kamp!. Wiadomo, jak dla mnie nie ma lepszej rekomendacji. A gdy okazało się, że wydają EPkę w Brennnessel, to coś musi być na rzeczy. Jak dla mnie to zespół, który albo się kocha, albo nienawidzi - kwestie sporne to oryginalny wokal, specyfika zachowania na scenie i to, czy swoim retro elektro wnoszą coś jeszcze, czy zapominamy o innowacyjności i dajemy porwać się zabawie, przy czym nie twierdzę, że sama jestem "na tak". Ale co by nie mówić, nie ma chyba lepszego zespołu, który będzie grał dla garstki zebranej w Soho o zdecydowanie zbyt wczesnej porze. (Natalia)

The &

Kolejni reprezentanci Polski na Freeformie. The & łączą electro z brzmieniami z pogranicza r’n’b i soul’u. No i warto zaznaczyć, że również warstwa wizualna odgrywa bardzo ważną rolę na koncertach. Będzie okazja przekonać się jak to wszystko wygląda, a jeśli nie wiecie jak brzmią, sprawdźcie ich epkę Black, którą można zgarnąć za darmola. (Tomek)

Info w pigułce:

Kiedy: 10 - 11 maja 2013

Gdzie: Soho Factory, Warszawa

Bilety: 170 zł do 16 kwietnia - później 190 zł (karnet) / 120 zł (do 1 maja) - później 140 zł (bilet jednodniowy)

FreeFormFestival: www / twitter / last.fm / youtube / facebook / organizator

Inc. - no world [2013]

Przyznaję się bez bicia ­­­– ta recka powinna pojawić się już w lutym. Powinna, ale się nie pojawiła. Ba, w marcu też nie. Dopiero w kwietniu, ale są ku temu powody. Na usta od razu ciśnie się pytanie: jakie? Otóż moim żelaznym listem i linią obrony jest fakt, że duet Inc., czyli bracia Andrew i Daniel Aged, pojawią się dokładnie dwunastego dnia kwietnia w naszym pięknym, rozbudzonym przez wiosenne promyki słońca, kraju. Dobre alibi? Jeśli tak, to czytajcie dalej.
Ok, o co chodzi, co to za afera? W końcu Archive przyjeżdżają do nas praktycznie co roku (tym razem będą na Selectorze, co moim zdanie wygląda co najmniej *osobliwie*) i nikt nie robi z tego powodu wielkiego halo. Otóż Inc. nie jest bandem pokroju Archive. W naszym kraju mało kto kojarzy tych dwóch utalentowanych muzyków. To raz, drugą rzeczą jest to, że ci goście wywodzą się raczej z niszowego środowiska, stąd też naprawdę dużym zaskoczeniem było ogłoszenie ich gigu w Polsce i to w zaledwie dwa miesiące po wydaniu debiutanckiego no world. Tame Impala, którzy są zdecydowanie bardziej znani od Inc., przyjadą do nas promować drugi album, a nie debiut. To tylko przykład, ale jednak pokazuje pewną sytuację dotyczącą koncertów w kraju nad Wisłą, ale wyraźnie widać, że sytuacja się poprawiła. Ale wracając do tematu, tak naprawdę nie napisałem jeszcze czemu warto wybrać się na koncert braci Aged. Wreszcie i na to przychodzi czas.
Kto śledził poczynania tej dwójki wie, że kiedyś nazywali się Teen Inc. i grali kawałki przesiąknięte prince’owskimi wibracjami, nierzadko zahaczającymi o estetykę Ariela Pinka. Po drodze do debiutu, już jako Inc., wydali jeszcze króciutką epkę 3 w podobnym klimacie. Powoli zaczął się krystalizować styl młodych muzyków, jednak dopiero dwa single, wypuszczone jeszcze w poprzednim roku pokazały oblicze duetu. Z retro konwencji ich styl ewoluował w zanurzone w delikatnej mgiełce, niesamowicie intymne, oszczędne i poetyckie jamy, poruszające się w klimatach r’n’b, neo-soulu i art-popu. Oba single: „This Place” i „5 Days”, odznaczały się doskonałością formy i niesamowitym ładunkiem emocjonalnym. I ten schemat został przeniesiony na no world. Porażających momentów jest dużo, weźmy choćby mesmeryczny „Careful”, który czaruje swoim niezwykle ludzkim tętnem, „Black Wings” przechadzający się po smutnych i niepokojących krainach, i tak wytwarza naturalne ciepło, modlitewny „Angel” z każdym razem wzrusza mocniej. No i sprawdźcie co z was zostanie po finale „Desert Rose (War Prayer)” ­­– transcendencja się wkrada.
Nie ma innej możliwości – no world to jeden z najpiękniejszych albumów tego roku, a nawet dekady. Trzeba chyba nie mieć serca, żeby nie poczuć ciepła i dobra tych dźwięków. A najlepszym wyjściem będzie sprawdzenie jak ten materiał brzmi na żywo. Więc jeśli macie taką możliwość, wpadajcie na koncert Inc., to będzie niezapomniane wydarzenie. Musi być.

Tomek

Devendra Banhart - Mala [2013]

Długie, ciemne włosy, broda, luźna koszula, dużo naszyjników i koralików, nonszalancki papieros. Główny atrybut - gitara. Gdyby nosił jeszcze lenonki i obwieszał się pacyfkami, byłby jak żywcem wyjęty z epoki dzieci kwiatów. Właściwie tak wyglądał jeszcze niedawno. Dziś ściął włosy i zgolił brodę. Charakter utworów pozostał jednak podobny, szczególnie w stosunku do ostatniego albumu "What Will We Be". Devendra Banhart, amerykański uroczo pokręcony wykonawca, romantyczno-artystyczna dusza, prezentuje swoją ósmą już płytę, zawieszoną w muzycznym eterze pomiędzy samotnymi dźwiękami gitary akustycznej, a zamiłowaniem do nieoczywistych rozwiązań. "Mala" zbudowana jest na tej samej zasadzie, co jego poprzednie dokonania. Innymi słowny, na przestrzeni całego albumu Devendra stara się zmieścić jak najwięcej krótkich utworów. Czterdzieści jeden minut całości składa się z czternastu piosenek, małych epizodów, które razem tworzą spójny całokształt. Całokształt odprężający i przyjemny dla ucha, przesycony dźwiękami, które utulają i kołyszą słuchacza. Muzyk swoim miękkim głosem przenosi nas do dziwacznej, równoległej rzeczywistości, z której nie łatwo nam powrócić. Sam spokojny początek, "Golden Girls", oparty na basowych nutach i wokalu, stanowi formę pewnego odrealnienia, a z każdą kolejną piosenką coraz łatwiej się wciągnąć w ten świat pół-snu. Są melodyjne "Daniel" i "Never Seen Such Good Things", z miłą gitarą na pierwszym planie. Jest zagadkowe "Fur Hildegard von Bigen" i hiszpańskie "Me Negrita". Zupełnie pokręcony track stanowi "Your Fine Petting Duck", w którym śpiewa także narzeczona Devendry, Ana Kras, będąca z resztą bezpośrednią inspiracją do stworzenia "Mala". Rozleniwione i zadumane brzmienie utworu w pewnym momencie przerywa niespodziewana partia syntezatorów, jakby wyrwanych z kompletnie innej, elektronicznej bajki. Dalej duet kontynuuje śpiewanie... ale po niemiecku. Od drugiej połowy robi się ciut mniej ciekawie. Piosenki nadal trzymają klimat, ale są mniej lub bardziej ulotne i dość szybko się o nich zapomina. Za to w pewien sposób wynagradzają to teksty, jeden z mocniejszych walorów płyty. Nurtujące, błyskotliwe, mówiące przede wszystkim o miłości i jej różnych wcieleniach. Ponadto pojawiają się w nich (lub w tytułach piosenek) nawiązania do znanych osób. Wśród nich są Keenan Milton - tragicznie zmarły skateboardzista, mniszka Hildegarda z Bingen, dyrygent Jon Reed Sims i zespół Suede. Nowy album Devendry to bardzo dobry materiał, zawierający w sobie kilka małych majstersztyków. Fani jego energiczniejszych kawałków takich jak "Feel Like a Child", "Carmencita", czy "Rats" nie znajdą tutaj ich odpowiedników, ale myślę, że im także spodoba się słodka historia snuta przez artystę. Metoda na udane popołudnie? Wziąć ciepły koc, zaparzyć sobie herbaty i zanurzyć się w brzmieniach "Mala". Sami spróbujcie. 

Kasia

the magic questionnaire #4: Noblesse Oblige

NO

Jakbyście opisali swoją muzykę komuś, kto jej nie zna?

Słowa Electro Art Pop Noir dokładnie opisują naszą muzykę. Noblesse Oblige łączą chwytliwe bity, zapadające w pamięć melodie i stylowy pop chwytający z mrocznym zakręceniem, przeciwstawiając się kategoryzacji. Nasz nowy album, który będzie wydany pod koniec maja miesza dawne i dzisiejsze dźwięki  emocjonalną energią ciemnych inspiracji latami osiemdziesiątymi przefiltrowanymi ciepłym elektronicznym brzmieniem. Chcielibyśmy nadać elektronicznym dźwiękom intensywność która wywoła chęć do tańca, zmieszaną z przyjemną siłą damsko męskich wokalnych harmonii, a innnym razem dodać eteryczności i poetyckich wartości by pozwolić wam marzyć. Chcieliśmy wykorzystać kolorowy miks euforycznych dyskotekowych arpedżiów z syntezatorowymi warstwami orientalnych inspiracji trip-hopem i odrobiną melancholii. Mamy nadzieję zniewolić słuchacza klasycznym songwritingiem i zmysłowymi tanecznymi momentami oraz naszą fascynacją do analogowego basu i bardzo charakterystycznego brzmienia lat dziewięćdziesiątych. Również chcieliśmy stworzyć piosenki, które tekstami kreują bogaty fantastyczny świat z duchami zagubionymi w morzu, ponętnym egzotycznym szpiegiem, izolacją i samotnością pozostałych po głównych wątkach albumu, nie zapominając o kiczu i autoironii jako podstawowy składnik.

Jak poznali się członkowie zespołu i kto wpadł na pomysł wspólnego grania?

Sebastian i Ja spotkaliśmy na balu maskowym w historycznej East End Music Hall w Hoxton w Londynie. Wykonywałam wtedy miks muzyki i Live artu i szukałam muzyka do współpracy. Trafiłam na Sebastiana, który już tworzył muzykę profesjonalnie.

Jak powstała nazwa waszego zespołu?

Organizowałam wieczór w galerii, impreza nazywała się Aristoracy. Gdy galeria to skończyła, chciałam zorganizować inną regularną noc w nowym miejscu i nazwać je Noblesse Oblige, lecz to nigdy sie nie wydarzyło. Gdy wspomniałam tę nazwę przy Sebastianie przypomniał sobie nauczyciela, który używał tego francuskiego wyrażenia które również istnieje w języku niemieckim i bardo je polubił, więc zdecydowaliśmy pozostać na tej nazwie dla zespołu.

Jakie są wasze muzyczne marzenia? Kogo chcielibyście supportować, z kim chcielibyście współpracować, jakie jest wasze wymarzone miejsce na zagranie koncertu?

Lubimy tworzyć muzykę razem i grac solo koncerty, to najbardziej spełniające. Supportowaliśmy już świetnych artystów jak Anna Clark, Lydia Lunch, zagraliśmy pełną trasę z IAMX, Northerm Lite i The Irrepressibles. Ostatnio zagraliśmy na bestivalu w UK, gdzie headlinerem byli New Order, wydaje mi się, że oni byliby wymarzonym zespołem do supportowania. Współpracowaliśmy również kilkoma ekscytującymi artystami, jak Mark Moore, Harald Bluchel. Fajnie byłoby stworzyć coś z Brianem Eno lub Genesis. P.Orridge, nasi wielcy bohaterowie.

Słyszeliście coś o Polsce?

Graliśmy dwa razy w Warszawie, solowy koncert w No Mercy i w Stodole supportując IAMX. Graliśmy również na Festiwalu Electric Nights w Lublinie i w Jeleniej Górze. Nasz pierwszy polski koncert był w Szczecinie, zaraz po przeprowadzce do Berlina. Lubimy też ciepło i entuzjazm polskiej publiczności. Kochamy też barszcz z buraków i waszą wódkę!

 

New Beats Of The Week #6: Landshapes

landshapes

Kojarzycie Landshapes? Nie? No dobra, zacznijmy rozmowę inaczej. Kojarzycie Totally Enermous Extinct Dinosaurs? Tak jak się spodziewałem, odpowiedzi twierdzących jest więcej. Jeśli wiecie kim jest Orlando Higginbottom na pewno świetnie znacie jego singiel "Garden" i wiecie, że śpiewa w nim sympatyczna Luisa, która jednocześnie jest wokalistką Landshapes. No widzicie, znacie już 1/4 tego zespołu. Powstali w 2007 roku, jako Lulu and the Lampshades, a w maju 2012 zmienili nazwę na Landshapes. Nad zmianą nazwy trochę ubolewam jednak to muzyka jest najważniejsza. Zespół zasłynął coverem piosenki "When I'm gone". Ich wersja została wykonana a capella, a efekty perkusyjne uzyskano przez klaskanie i uderzanie plastikowym kubeczkiem o stół. Przez ten czas wydali kilka niezłych piosenek, w których eksplorowali różne oblicz indie folku. Należy zwrócić uwagę na wspomniane „When Im gone” i dynamiczne „Something New”, jednak moim faworytem jest „Insomniacs club”, utwór ukazujący mroczniejszą stronę zespołu i ich egzotyczne inspiracje. W większości kawałków zespółstawia na harmonizujące ze sobą wokale i wyraźny rytm. Niedawno na portalu noisey miał swoją premierę singiel „In Limbo” w którym stawiają na bardziej profesjonalną produkcję, brzmienie jest pełniejsze, dodajmy do tego chwytliwą melodię i ciekawy teledysk pokazujący dzień z życia boliwijskiej zapaśniczki. Jak dla mnie to murowany przebój. Singiel zapowiada debiutancki album grupy „Rambutan”, który zostanie wydany 17 czerwca w wytwórni Balla Union. Poznajcie ich, jeżeli jeszcze tego nie zrobiliście. Jestem prawie pewien, że nie pożałujecie. O nich może być głośno! facebook / bandcamp / last.fm Michał

Atoms For Peace - Amok [2013]

Czy Amok brzmi jak kolejny album Radiohead? Jedni mówią: „Zapomnij, to ma być na poziomie płyt Radiohead? Żarty, tak?”. Inni mówią: „Pewnie, nawet lepsze to niż The King Of Limbs, jadę na Maltę, ziom”. No i tak jest zawsze, trzeba samemu sięgnąć po debiut tej jakby nie patrzeć „supergrupy” i dopiero wtedy będzie wiadomo jak jest naprawdę.
A trzeba przyznać, że tych związków między Atoms For Peace a macierzystą formacją Thoma Yorke’a jest sporo. Wiadomo – lider i wokalista jest tu głównym łącznikiem między zespołami. Ale jest jeszcze Nigel Godrich – wieloletni producent płyt autorów OK Computer, a także i Amoka. Ponadto w Atomach gra na instrumentach klawiszowych, gitarze, perkusji, a nawet działa w chórkach! No i jeszcze taka mała ciekawostka. Otóż singiel „Judge Jury And Executioner” wziął swoją nazwę od kawałka „Myxomatosis” formacji… Radiohead. To po prostu alternatywna nazwa tracku wyjętego z longplaya Hail To The Thief. No i last but not least: styl. Amok fakturowo i pod względem rytmiki rzeczywiście przypomina to, co działo się na The King Of Limbs zwłaszcza.
A propos, padło tu słowo supergrupa, czas więc wyjaśnić czemu. Jest Thom wraz z wieloletnim producentem, „szóstym członkiem” Radiohead. Co dalej? Na basie w Atomach popyla Flea z Red Hot Chili Pepers, ale to wiedzieliście. Natomiast mogliście nie wiedzieć, że za bębnami zasiada niejaki Joey Waronker, czyli niezwykle doświadczony i świetny pałker (w CV ma między innymi występy u boku takich wykonawców jak Beck, R.E.M czy Elliot Smith. A ponadto jest perkusistą zespołu Ultraista, którego mastermindem jest… Nigel Godrich). No i nie zapominajmy o jeszcze jednym gościu, który obsługuje elementy perkusyjne, czyli o Mauro Refosco (tym razem desant przyszedł ze strony RHCP). Skład został zawiązany po to, by odgrywać na żywo kawałki z debiutu Yorke’a The Eraser. Ale chłopakom tak dobrze się ze sobą grało, że postanowili wydać album. Więc zaczęli komponować, pisać i nagrywać, aż wreszcie pod koniec lipca, na półkach pojawił się debiutancki krążek Amok.
I przyznam otwarcie – to nie jest jednak ta sama jakość, którą znamy z płyt Radiohead. W kompozycjach Atomów największy nacisk położony jest na hipnotyczny rytm. Większość kawałków to odhumanizowane rytmiczne jamy, pływające w sosie spod znaku Four Teta, Flying Lotusa, Modeselektora i całej nowoczesnej elektroniki. Jeśli The Eraser był szkicownikiem, to Amok jest czymś w rodzaju albumu nagranego na żywo, przynajmniej takie odnoszę wrażenie. Zresztą patrz geneza zespołu! Dlatego jest coś wciągającego i frapującego w tym albumie (najlepiej wypadły chyba przestrzenny hologram podlany quasi-funkiem i afrobeatem „Amok”, kapryśny electro-koszmar „Ingenue” czy niepokojący atmosferą, trochę nawiedzony „Reverse Running”), ale nie znajduje w nim rzeczy, które przyciągają mnie na dłużej, choć wiem, że niektórzy mają zupełnie odwrotnie. I dobrze.
Ale to ja piszę tę recenzję, więc zapoznacie się z moim sądem. A jest on mniej więcej taki: spoko płyta, fajnie się słucha tych nieźle zakręconych numerów, ale jednak wolę The King Of Limbs, nie mówiąc już o Amnesiacu. Mimo że to jednak trochę inna liga, to myślę, że Amok jakościowo to taki rewers The Eraser, a to dlatego, że mam do płyty Yorke’a dość ambiwalentny stosunek. Ale nieważne, ważniejsze jest to, że Thom wraca w tym roku na poznańską ziemię, tym razem z Atomami. A wszystko to w ramach festiwalu Malta (obok będzie Kraftwerk!), więc jeśli możecie, to sprawdzajcie, jak materiał z Amoka sprawdza się live. Podejrzewam, że świetnie, nawet lepiej niż na płycie.

Tomek