
Ich nowe dzieło wiele czerpie z popu, elektroniki oraz muzyki rozrywkowej sprzed trzydziestu lat. Fajnie i świeżo wypada na tym tle brzmienie gitar - mimo iż rock and rollowych riffów raczej mnóstwa nie ma, pojawia się wiele dobrych gitarowych zagrywek. W wyniku tego przez "Comedown Machine" przewija się kilka naprawdę ciekawych i intrygujących melodii. Nie sposób jednak nie ulec wrażeniu, że przez cały czas trwania płyty, utwory świetne ścierają się z tymi znacznie słabszymi. Każdej perełce towarzyszy coś zupełnie nie zajmującego. Album zaczyna się od zupełnie niemrawego "Tap Out", które szybko ulatuje z głowy i przechodzi w "All The Time", czyli całkiem przyjemny, pozytywny singiel, utrzymany w lekko rockowym klimacie. Prawdziwie ciekawie robi się jednak przy okazji "Welcome to Japan", nieco zadziornego utworu ze stopniującym napięcie pre-chorusem i ogromnie wpadającym do ucha, genialnym refrenem. Mamy tu klasyczny retro klimat, zabawne chórki i znużony wokal Casablancasa - ten sarkastyczny sposób, w jaki wypowiada słowa "Oh, welcome to Japan, scuba dancing, touchdown". To jedna z najlepiej napisanych piosenek na albumie i zwyczajnie jedna z najbardziej zapadających w pamięć. Podobne pokłady przebojowości zawierają "Slow Animals" i "Partners in Crime". Ten pierwszy tytuł zaczyna się dość niepozornie, ale rozwija się wraz z wciągającym refrenem, z kolei drugi to już definicja nieskrępowanej zabawy. "Partners in Crime" utrzymane jest w skocznym tempie, posiada tę lekką popowo-taneczną nutę, z którą przekomarza się moce brzmienie gitar. Natomiast moim najjaśniejszym punktem płyty, utworem, który zachwycił mnie już po pierwszym odsłuchaniu "Comedown Machine", kiedy jeszcze dość zmieszana kręciłam się w gęstwinie melodii, zastanawiając się, co myślę o tym wszystkim, jest "50/50". Piosenka, przypominająca siarczysty policzek, uderzenie w najmniej spodziewanym momencie, wylanie kubła zimnej wody na głowę albo kaskadę dreszczy przechodzących wzdłuż kręgosłupa. A może wszystko na raz. "50/50" brzmi jak mix "Take It or Leave It" oraz "Reptilia". Nie pozwala usiedzieć w miejscu, porywa ostrym riffem, odrobiną lo-fi i tym sposobem śpiewania - przejściem od niedbałej maniery do siłowego wokalu i miażdżących, wykrzyczanych wersów. Jak zaznaczyłam jednak na początku, w parze do dobrych piosenek, The Strokes dobierają sobie te dużo słabsze. Taką funkcję pełnią chociażby powolne i nudne "Call It Fate Call it Karma", które zamyka płytę oraz "80's Comedown Machine". "Happy Ending" również nie jest zbyt porywające, chociaż jest znacznie dynamiczniejsze i niby wiele zarzucić mu nie mogę. Wahałam się także do jakiej grupy zaliczyć surrealistyczno-kosmiczne "Chances", ale doszłam do wniosku, że ten utwór jak żaden inny rośnie z każdą chwilą. To coś innego, coś dobrego.
Finalnie bilans wychodzi na plus. Nowe rzeczy od Strokesów zazwyczaj cieszą, nawet jeżeli "Comedown Machine" to kolejny krok w stronę brzmieniowych eksperymentów, do których można odnieść się różnie. Trochę ciężko mi sobie wyobrazić ich kolejne i kolejne albumy (tak jak i połowę nowych piosenek granych na żywo), ale dobrze, że są, że wciąż tworzą. Nawet jeśli nie jest to do końca to, co chciałabym od nich usłyszeć, to wciąż The Strokes, którzy potrafią zagrać interesująco i z mocą.
Kasia
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz