Tauron Nowa Muzyka 2013: Przewodnik


Sezon letnio-festiwalowy w pełni. Powoli, wielkimi krokami zbliża się kolejny znaczący event na mapie festiwalowej Polski. Mowa o festiwalu Tauron Nowa Muzyka, który odbędzie się w Katowicach. Jak zwykle nie zabraknie całej śmietanki znamienitych artystów z pogranicza elektroniki i nie tylko. Oczywiście mamy oko na tak wspaniałe wydarzenia, więc prezentujemy Wam drodzy festiwalowy mini-rozkład jazdy. Koncept jest prosty: wybieramy spośród wszystkich gwiazd line-upu okrągłą dwudziestkę i staramy się w kilku zdaniach przybliżyć ich sylwetkę, a także dać jakieś sample ich twórczości. czemu wybieramy, a nie opisujemy wszystkich jak leci? To proste. Staramy się przekazać Wam szczyptę naszego światopoglądu dotyczącego muzyki, tym zajmuje się przecież każdy portal czy blog muzyczny. Drugą kwestią jest narzucenie sobie pewnego ograniczenia. Nie ma sensu opisywać każdego, bo w życiu nie jesteśmy w stanie przeżyć wszystkiego. Cała nasza egzystencja opiera się na selekcji i wyborze: od zdecydowania, którą nogą wstajemy z łóżka, po wybór między kawą i herbatą przy śniadaniu, rozstrzygnięcie kwestii, czy lepsze są lody waniliowe czy czekoladowe, a może jeszcze inne, aż po wybór osoby, z którą chcemy spędzić życie i umrzeć przy niej. Widzicie zatem, że sprawa jest baaaaardzo poważna, wkrada się eschatologia momentami. A czemu akurat dwadzieścia? To proste! Było dwudziestu krasnoludków, było dwudziestu rozbójników, wszystko dzieje się za dwudziestoma wzgórzami, no i oczywiście po dopiero dwudziestce zaczyna się prawdziwe życie. Czy to wszystko przypadki? NIE SĄDZĘ.
W niniejszym przeglądzie nacisk położony został na najbardziej warte uwagi wydarzenia oraz na tych artystów, których z różnych przyczyn mało kto kojarzy czy zna. Czemu w ten sposób? Bo nie ma sensu zapraszać po raz kolejny na Jamiego Lidella, Kamp! czy Oszibarack, bo każdy z Was doskonale wie, że to świetni artyści i sami doskonale wiecie, że na ich występy warto się wybrać. My przybliżamy tych, których możecie nie kojarzyć lub tych, których możecie nie kojarzyć, a zdecydowanie powinniście! Ale warto wspomnieć, że performance'y takich ekip czy wykonawców jak Jets, Ocet, MMOTHS, Coma, Nivea, Yosi Horikawa, Mimetic (sprawdźcie KONIECZNIE, mi po prostu nie zmieścił się do dwudziestki), Redinho, Spencer i całej, calutkiej reszty też będą wymiatać konkretnie, możliwe, że nawet lepiej niż występy bandów, które znalazły się w wyłonionym spisie. Po tej krótkiej prezentacji i "wytłomaczeniu" się z tego i tamtego zapraszam do lektury wszystkich zainteresowanych.
MATIAS AGUAYO & MOSTRO LIVE SHOW
Reprezentacja Kompaktu też będzie na Tauronie obecna. Co prawda najnowszy album chilijskiego producenta The Visitor nie ukazał się w tej znakomitej wytwórni, to jednak dwa pozostałe krążki wyszły właśnie pod auspicjami niemieckiej oficyny. A przechodząc do samego Matiasa: udaje mu się wytwarzać przedziwną tech-house’ową mieszankę okraszoną eksperymentalnymi trickami, często związanymi z onomatopeicznymi zabawami słownymi i ogólnie z głosem. Prawdopodobnie największe apogeum artysta osiągnął na drugiej płycie Ay Ay Ay, ale zdania w tej kwestii są podzielone. Istotniejszym wydaje się fakt, że można się spodziewać z jego strony dość niecodziennego widowiska. I zapewniam Was – to na bank nie będzie nudny i przegadany show, przypominający polityczną debatę or something like that.
Posłuchaj: „Rollerskate”, „Menta Latte”, „New Life”
AMON TOBIN PRESENTS TWO FINGERS (DJ SET)
Gdyby zapytać organizatora Nowej Muzyki o ikony elektroniki grające na festiwalu, ten prawdopodobnie odpowiedziałby: „ikon ci u nas pod dostatkiem, a jedną z nich jest Amon Tobin”. Brazylijski producent jest być może największą gwiazdą katowickiej imprezy. Na taki status złożyły się niezwykle przełomowe albumy: Permutation, a zwłaszcza Bricolage. Stylistyka przybysza z Ameryki Południowej charakteryzuje się niezwykle połamaną, niemal matematyczną strukturą beatów, składającą się na niemal lounge’ową muzykę, pomagającą wygrać z czasem wszystkim zmęczonym duszom. Na Tauronie mistrz przyjedzie jednak z setem swojego side-projectu. Two Fingers oscyluje wokół hip-hopu i glitchu, oraz dość szeroko pojętego eksperymentu. W sumie wiele gatunków łączy się tu w jedną całość. Wszystko to składa się na absolutny must see imprezy.
Posłuchaj: „Stripe Rhythm”, „101 South”, „Vengeance Rhythm”
DARKSTAR
Panowie z tego elektronicznego projektu przenieśli się do Warpa z Hyperdubu, aby tam wydać swój drugi studyjny album News From Nowhere. Jednak zmiana wytwórni nie zmieniała estetycznych horyzontów producentom. Nadal kontynuują wytyczoną na debiutanckim North nieśpieszną, ciepłą i spokojną plątaninę dźwięków. Nadal ich muzyka jest przytulna oraz kojąca, a zatem świetnie sprawdza się w roli sedatywnego środka muzykoterapeutycznego. Zamiast agresywnych i szarpiących nerwy ekstatycznych grzmotów, członkowie Darkstar będą uspokajać swoimi dźwiękami, tworząc lekko odrealnioną, nieco marzycielską atmosferę. Zapewne wielu festiwalowiczów z przyjemnością wchłonie ten chłodny i delikatny zarazem elektroniczny koktajl. Nie bójcie się, na pewno nikt nie zaśnie, ale będzie można się bardzo łatwo rozmarzyć. Ci goście wcale nie są spod ciemnej gwiazdy.
Posłuchaj: „Aidy's Girl Is A Computer”, „Amplified Ease”, „A Day's Pay For A Day's Work”
DEADBOY
Jak na zdechlaka Allen Wootton poczyna sobie naprawdę wporzo. Kolejny przedstawiciel labela Numbers (na festiwalu przewidywany jest zresztą showcase tej oficyny) to obecnie jeden z najgorętszych producentów 2-stepowej elektroniki. Zaskarbił sobie sympatie interesującymi kawałkami o specyficznym parkietowym potencjale. No koncie Allena już jest kilka epek (przede wszystkim świetna misz-maszowa Here i tegoroczna Blaquewerk, o zabarwieniu post-technicznym). Gość ma naprawdę spory potencjał i wydaje mi się, że przyszłość należy do niego. Radzę mieć oko na tego niepozornego chłopaczka, po już wkrótce może być o nim bardzo głośno w niektórych kręgach (a może nawet weźmie się za produkcje Britney albo Rihanny i wtedy dopiero będzie). Uderzajcie śmiało i nic nie bójcie – nawet nieżywi zaczną się ruszać podczas występu Deadboya. OH YEAH!
Posłuchaj: „Black Reign”, „Ain't Gonna Lie”, „Wish U Where Here”
DJ KOZE
Zwracam szczególną uwagę na tego pana. Stefan Kozalla proponuje na swoich płytach (raptem dwie pozycje w dyskografii) zbiór bardzo spójnej, przyjemnej i świeżej elektronicznej muzyki do tańca. Przy tym wszystkim producent jest wierny tradycji i zachowuje w pewien sposób old-scoolowego ducha. Taka jest właśnie Amygdala, czyli druga studyjna płyta gościa. Oprócz gwiazdorskiej obsady (na albumie pojawiają się chociażby Caribou, Apparat czy Matthew Dear), DJ Koze stwarza swoją autorską elektroniczną siatkę, w którą łapie najbardziej frapujące pomysły i rozwiązania, a następnie wszystko to uwalnia i pozwala żyć swoim życiem. Absolutnie polecam występ Stefana, przede wszystkim dlatego, że sam nie wiem co też niemiecki grajek może zaprezentować w wersji live. Wydaje mi się jednak, że publika nie będzie zawiedziona. Wręcz przeciwnie.
Posłuchaj: „Nices Wölkchen”, „Magical Boy”, „I Want To Sleep”
HOLLY HERNDON
Czyli nowa postać w mieście poszukującego techno. Na razie dorobek skromny, bo zaledwie kilka singli i jedna album Movement, ale i tak udało się artystce pochodzącej z San Francisco zabłysnąć tu i ówdzie. Jej muzyka to niespokojna hybryda minimalnego technicznego grania z IDM-owymi błyskami i trzaskami rodem z szurniętych płyt Autechre. Jednak Holly nadaję tej niewybrednej mieszaninie nieco ciepła i koloru, dodając tym mechanicznym soundscape’om humanistyczny wyraz. To dobrze, że już w tej chwili Tauron zaklepał jej występ, bo to świadczy tylko o nadążaniu za najświeższymi zjawiskami we współczesnej elektronice. Zatem możemy być dumni nie tylko ze wspaniałego doboru i line-upu, ale również z tego, że towar oferowany przez Nową Muzykę jest naprawdę nowy i aktualny. Holly zdecydowanie potwierdza te festiwalowe zamiary, dlatego jest się z czego cieszyć.
Posłuchaj: „Movement”, „Terminal”, „Fade”
JON HOPKINS
Widzę, że dopiero teraz londyński producent święci triumfy na elektronicznym poletku, choć działa już w branży ładnych parę lat. Gościu studiował kompozycję, więc trochę się zna na rzeczy, stąd też na sukces nie czekał znowu tak długo. Współpracował z Brianem Eno, Davidem Holmesem czy… Coldplayem. Ostatnio zachodni recenzenci zachwycili się jego najnowszą produkcją Immunity. Na tym krążku Jon eksploruje wszelakie meandry elektronicznych sprzężeń: od IDM-owych nakręcanych struktur po błyszczące jak cyferblat syntezatorowe pociągnięcia, na stanowczym techno kończąc. Co zrobić, żeby jego występ był zadowalający? Wystarczy przenieść energię i pomysły z longplayów na sceniczny pokaz i wszystko będzie cykać jak w szwajcarskim zegarku. Kolejny dobry strzał organizatorów, grzechem byłoby nie zerknąć.
Posłuchaj: „One Eye Signal”, „We Disappear”, „Lights Through The Veins”
LFO
Kolejni Wielcy, dla których brak mi już słów. Nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę, ale to właśnie duet LFO (teraz już tylko sam Mark Bell) przecierał ślady wszystkim niedoświadczonym adeptom techno o basowym podłożu. Ich debiut Frequenicies to do dziś żelazny klasyk i jeden z kamieni milowych eksperymentalnego techno. Na kogo nie wpłynął ten krążek? Na całą falę techno-dzieciaków, na gości pokroju Lone’a, Jimmy’ego Edgara czy Scylopsa oraz na całą dziwaczną elektronikę jak choćby Studio czy The Knife (sprawdźcie sobie kawałek „Narture” – czyż to nie jest nieśmiała antycypacja chłodnego wstążkowego synth-popu Silent Shout?). Ale co tu dużo mówić, każdy tak naprawdę wie kim dla dancefloorowej elektroniki są LFO, więc kończę gatkę i nawet nie próbuję zachęcać czy zapraszać, bo to byłoby wręcz nie na miejscu. Skoro wybieracie się na Tauron, to po prostu musicie zobaczyć LFO. No i pamiętajcie, że YOLO.
Posłuchaj: „LFO”, „Freak”, „We Are Back”
LONDON GRAMMAR
Trochę kobiecych wokali na Nowej Muzyce też się znajdzie. Zafunduje to angielskie trio London Grammar (polecam sprawdzić genezę powstania zespołu). Ich eteryczne, skąpane w chłodnym trip-hopie i ciepłym downtempowym klimacie będą kolejnym przystankiem uspakajających tłum po bardziej intensywnych momentach. Melancholijna i wzruszająca oprawa kompozycji może spodobać się fanom The xx i podobnych smęcących kapel. Wydaje mi się jednak, że publiczność oglądająca show London Grammat nie zanudzi się na śmierć i nie będzie ziewać co dwie minuty. Te klimatyczne indiepopowe pioseneczki wytwarzają całkiem osobliwą atmosferę i dziwny słodko-gorzki klimat. Podejrzewam, że wielu festiwalowiczów zauroczy się tą muzyką. Będzie czego posłuchać i będzie na co (i na kogo) popatrzeć.
Posłuchaj: „Hey Now”, „Wasting My Young Years”, „Strong”
MODERAT
Można rzec, że składy Moderat/Modeselektor to już ambasadorowie elektronicznej Polski. Prawdopodobnie co roku wpadają do nas z jakimś nowym projektem, nową płytą czy innym ciekawym przedsięwzięciem. Nie inaczej jest w tym roku. Moderat szykuje się właśnie do wypuszczenia swojego kolejnego, drugiego z kolei długogrającego krążka i dlatego nie omieszkają wpaść do nas i się pochwalić. Ich kawałki dryfują gdzieś między aksamitnym dubstepem, gładką, delikatną polichromiczną elektroniką, w którą wplatany jest charakterystyczny wokal. Na pewno kojarzycie jakieś kawałki tria, więc nie ma co się rozpisywać. Choćby przyczajony „Rusty Nails”, swoistego rodzaju „przebój” projektu. Czy nowa płyta zaskoczy nas czymś nowym? Tego przekonamy się już niedługo, a już na pewno jakaś odpowiedź padnie w Katowicach.
Pocłuchaj: „Rusty Nails”, „Bad Kingdom”, „A New Error”
SKREAM
Czyli Olivier Jones, czyli obok Rustiego, Bengi, Rusko czy Jokera jeden z najbardziej reprezentatywnych przedstawicieli dubstepowego i grime’owego kierunku elektroniki. Na koncie na razie dwa studyjne albumy, dubstepowy projekt Magnetic Men, wiele remixów (chyba najbardziej znany i ceniony to ten dla La Roux) i oczywiście wiele dj-skich setów i imprez. Więcej niż pewne, że uda mu się rozruszać połamanymi rytmami zgromadzoną na feście gromadę łaknącą potężnej dawki tanecznych dźwięków. Nawet jeśli nie lubicie tego rodzaju muzyki, to i tak polecam się skusić. Jakiś czas temu moja koleżanka również twierdziła, że „dabstepy to nie dla niej”, ale po jednej imprezie z tego typu beatami radykalnie zmieniła zdanie i teraz ustawia się w pierwszych rzędach klubów. Może i w Was drzemie cichy dubstepowy duszek i czeka tylko na uwolnienie? Set Skreama będzie dobrą okazją na sprawdzenie tego. I obejdzie się bez krzyków.
Posłuchaj: „Blue Eyez”, „Midnight Request Line”, „How Real”
VENETIAN SNARES
Powiem to otwarcie: Venetian to nieeeezły szajbus. Jego muzyką nie należy do zupełnie normalnej. Gość ma chyba jakieś artystyczne ADHD, bo nie może usiedzieć w miejscu. Ciągle coś się u niego zmienia, ciągle coś wykręca, ulepsza, podgina, podciąga, podbija… Raz wplata jakieś poważkowe tematy i motywy, innym razem tnie ekwilibrystycznym breakiem spod znaku abstrakcyjnego Aphex Twina jak ostrą brzytwą. Potrafi udekorować jazzowy albo techno-podobny pomost jakimś przedziwnym quasi-folkowym ornamentem, aby za chwilę przywalić potężną jungle’ową kaskadą fajerwerków. Nie da się ukryć – gość ma nie po kolei w głowie. Ale właśnie dlatego świetnie nadaje się na Nową Muzykę – takich ludzi nam trzeba, to pewne. Także jeśli uważacie, że coś z Wami nie tak, zagląda Wam w oczy groźba jakiegoś niepokojącego psychicznego niezrównoważenia czy coś w tym stylu, uderzcie w muzykę jegomościa Venetiana Snaresa. Całkiem niezłe remedium. Zresztą sam wypróbowałem, więc wiem co mówię.
SOPHIE
Jeśli ktoś zapytałby mnie o imię Sophie w kontekście muzyki, niemal natychmiastowo wyrzucałem z siebie tylko jedną personę: popową gwiazdeczkę Sophie Eliss-Bextor, mającą na swoim koncie kilka totalnie mega przebojowych singli i żadnego porządnego LP. Dziś jednak muszę dodać do wokalistki pewnego dość tajemniczego producenta o pseudonimie Sophie właśnie, określanego jako najnowszą rewelację na miarę Jamesa Blake’a. Wiadomo tylko, że jest z UK, ma Twittera i wydaje w prestiżowej wytwórni Numbers. No i znamy jego kawałki, ale też niewiele tego zatrzaskał. Najbardziej znanym trackiem jest w tej chwili „Bipp”. Trochę już zamieszał tu i tam i prawdopodobnie na tym się nie skończy. Tworzoną przezeń muzykę ciężko upchnąć w jakieś zatwardziałe ramy, ale głównie jest to dość pokręcona, tchnięta dekonstrukcją taneczna elektronika. I bardzo fajnie, będzie się można przy beatach Sophie nie tylko lansować, ale i dobrze bawić. Życzę Wam obu tych rzeczy.
Posłuchaj: „Bipp”, „Elle”, „Nothing More To Say / Eeehhh”
OMAR SOULEYMAN
Kim jest Omar Souleyman? Cóż to za pytanie? Omar to już teraz legenda. Podobno wydał już tysiące płyt i wciąż nagrywa nowe. Energie czerpie ze słońca i z bezsennych nocy. A tak poważnie: Omar to naprawdę spoko gość. Współpracował z takimi artystami jak Caribou czy Björk (SŁABOOO?). I to wcale nie dlatego, że jest jakąś tam nowinką i urozmaiceniem. Nie. Po prostu ma smykałkę do totalnie pokręconych, niecodziennie zażerających hiciorów w klimacie arabskiego, hmm, disco? funku? Najogólniej mówiąc arabskiego popu z elementami folku oczywiście, bo tradycję trzeba szanować, wiadomo. Poza tym – jego koncerty można określić tylko jednym słowem: LE-GEN-DA-RY. Niestety nikt nie jest w stanie opisać co się na nich dzieje (nawet po Offie, na którym był Omar!), bo zwyczajnie nikt jeszcze nie wytrwał do końca, tak bardzo są intensywne i wykańczające ciało. Jedynie sam Omar wie co się tam dzieje, ale nie chce tego komentować. Nasz wysłannik próbował to z niego wydobyć, a nawet wydusić. Bezskutecznie. Tym goręcej zapraszam na ten gig. High Five z Omarem? Bezcenne.
Posłuchaj: „Leh Jani”, „Hedi, Hedi”, „Mendel”
SQUAREPUSHER
Kolejna żywa legenda elektroniki na Tauronie. Nawet nie trzeba go zbytnio przedstawiać, każdy wie o co chodzi. Jego pozycja czołowego producenta Warpa jest niezagrożona i nigdy nie będzie. Po dziś dzień zachwycają jego połamane drill&bassowe wycieczki i fikuśne, skwaszone IDM-owe struktury i pocięte, scalone w niezwykle smaczne układy sample’owe obrazki. Kiedy wydawało się, że Tom Jenkinson powoli zmierza na zasłużoną muzyczną emeryturę, niespodziewanie wydał świetny krążek Ufabulum, który choć może nie wywraca do góry nogami współczesnej elektroniki, to jednak udowadnia moc i charakter weterana. Mam nadzieję, że jeszcze nie raz w podobny sposób uda mu się ta sztuka, bo choć lata lecą, to jednak talent wciąż ten sam. Strzelam, że jeżeli jesteś czytelniku fanem nowoczesnej elektroniki, to występ Squera będzie dla Ciebie jednym z najważniejszych wydarzeń festu. I zupełnie się nie dziwię się, tylko przyłączam do tego.
Posłuchaj: „Don't Go Plastic”, „My Red Hot Car”, „Iambic 9 Poetry”
THUNDERCAT
To jeden z moich faworytów na katowickim festiwalu, ale i nie tylko. Jego najnowszy, wydany całkiem niedawno, drugi krążek Apocalypce to jedna z najlepszych płyt w tym roku. Bez dwóch zadań. Stephen Bruner rządzi ostatnio nie tylko na polu nu-jazzu oraz contempo r&b tudzież soul, ale odważnie działa na takich poletkach jak disco, funk, post-dubstem czy glitch-hop. Ale się tego narobiło! Ale nie ma się co dziwić – typ tworzy bezbłędne, wykwintne (mówi stanowcze NIE harcerskim zmianom akordów) majstersztyki, nieraz obleczone w kosmiczną powłokę przyszłości (taki „Tenfold” mówi wszystko), a przy tym zachowują niesamowitą popową dozę energii (niemiłosiernie chwytliwy banger „Oh Sheit It's X” jako przykład – coś dla fanów Steviego Wondera circa 70s, circa Innervisions, circa „Highest Ground”). No i cóż jeszcze mogę dodać? Chyba tylko mogę się cieszyć, że Thunder do nas wpadnie i nieco rozrusza publikę na Nowej. Spodziewajcie się piorunującego widowiska.
Posłuchaj: „Without You”, „Tenfold”, „Walkin”
TOSCA
Czas na trochę chilloutu na Nowej Muzyce. Austriacki duet od lat dostarcza nam najbardziej leniwej i kojącej dawki dźwięków. Z ich elektronicznymi pejzażami mogą konkurować chyba tylko takie bandy jak Air, Nightmares On Wax czy Quantic. Ilość epigonów już dawno przekroczyła rozsądną liczbę. Ich drugi krążek Suzuki to do tej pory absolutny klasyk gatunku i doskonały soundtrack do wakacyjnego nic-nie-robienia (sprawdzone). A najciekawsze jest to, że panowie przyjadą do Katowic promować swój najnowszy, wydany w roku obecnym krążek Odeon. Nieźle, za rok stuknie im jubileusz dwudziestoletniej działalności, a oni wciąż w formie i ani myślą zwalniać i odpoczywać. Może gdyby posłuchali swoich kawałków, to trochę by przystopowali? Pewnie tak, więc lepiej niech tego nie robią i nadal dojrzewają z podobnym skutkiem jak obecnie.
Posłuchaj: „Suzuki”, „Chocolate Elvis”, „Rondo Acapricio”
VLADISLAV DELAY
Jeden z moich ulubionych producentów tego typu brzmień. I choć Sasu Ripati (to jest jego prawdziwe imię i nazwisko, ale pewnie wiedzieliście) sprawdza się jeszcze lepiej pod aliasem Loumo (przynajmniej w moim mniemaniu), to jako Vladislav Delay też sieje niezły popłoch. Jego gumowe, skąpane w ciepłej gipsowo-woskowej wydzielinie micro-house’owe beaty wprowadzają słuchacza w zupełnie nieźle porąbany zakątek czasoprzestrzeni, ewokujący wariacje późnego Black Dice, złagodzonego o 180 stopni. Ambientowe tunele wyścielone delikatnymi poważkowymi pasażami fortepianów czy innych instrumentów też znajdują się w repertuarze fińskiego wizjonera. Jeśli nie znacie jego twórczości, to polecam się w nią zagłębić, bo naprawdę jest w co. A na 100% pomoże Wam w zapoznaniu się z jego dokonaniami katowicki show, który, co tu się rozwodzić, zapowiada się niezwykle interesująco. Gotowi na podróż syntetyczną kapsułą w kosmiczne otchłanie?
Posłuchaj: „Vastaa”, „Lauma”, „The First Quartet”
Za!

Kolejni wariaci w line-upie katowickiej imprezy. Przybędą do nas ze słonecznej Barcelony (dlatego brzmią jak hiszpańskie Battles) i pokażą co potrafią. A jak się domyślacie, potrafią całkiem dużo. Używają przeróżnych instrumentów (od totalnie klasycznego instrumentarium, po gitary, a skończywszy na najdziwniejszych elektronicznych gadżetach i zabawkach, no i oczywiście włączają tradycyjne instrumenty hiszpańskie). Choć grają teoretycznie niełatwą muzykę, to jednak brzmią jak dość klawy rockowy band z pojechanymi rytmicznymi gierkami. Oczywiście tylko przez chwilę, bo szybko zmieniają klimat na gorący noise’owy archipelag oblany wielokulturowym morzem. Wydaje mi się, że z łatwością porwą publikę zgromadzoną przy scenie. Tak naprawdę wszelkie działania hiszpańskiego duetu zmierzają ku świetnej zabawie i wprawianiu ludzi w hipnotyczny taniec. Pozostaje mi tylko Za!prosić Was na ten napędzany ognistym temperamentem spektakl.
Posłuchaj: „Gacela Verde”, „Nanavividedeñaña”, „Nouakchott”
ZEBRA KATZ
Na tym koncercie powinno się dziać dużo. Kto nie słyszał jeszcze muzyki generowanej przez Ojaya Morgana, niech szybko nadrabia zaległości. Jego zatopione w mrocznym, gęstym i minimalistycznym sosie abstrakcyjne hip-hopowe jointy to rzecz absolutnie unikatowa. Klipy też rządzą, brakuje tylko jakiegoś większego wydawnictwa, którego ugruntowałoby pozycję Zebry w niezalowym środowisku. Projekt zaistniał dzięki odrealnionemu singielkowi „Ima Read”, będącym na tę chwilę stylistyczną wizytówką Ojaya. Ciekaw jestem co zaprezentuje na żywo, ale oczami wyobraźni widzę ludzi baunsujących przy jednostajnym, mesmerycznym rytmie skompresowanych, dark-hopowych szlagierów. Nie ma zmiłuj, Zebra Katz da szkołę zgromadzonej publice, nie ma co do tego wątpliwości. Podejrzewam, że nie będzie co zbierać go jego live-show. A to wszystko przy totalnie minimalnym użyciu środków. Propsuję, nie mam wyjścia.
Posłuchaj: „Ima Read”, „Y I Do”, „Hey Ladies”

Tomek

Heineken Open'er Festival 2013 - Natalia [relacja]

Nigdy nie wiedziałam jak to możliwe, żeby wracać z terenu festiwalu o drugiej/trzeciej/czwartej w nocy, nie iść spać, lecz pisać relację. Pisać ją na szybko, z błędami i powtórzeniami, byle była wrzucona na dziesiątą/jedenastą/dwunastą, żeby festiwalowicze, którzy obudzą się o tej godzinie i dotrą do fejsa mogli zapoznać się z jedynym słusznym osądem i mieć powód do sporów i dyskusji czy podśmiewajek, zaczynających się od "bo wiesz, muzyka jest napisało...".

Dlatego zabieram się do pisania tej relacji tydzień po powrocie z festiwalu, półtora od jego rozpoczęcia, będąc, swoją drogą, na innym kontynencie. Możecie powiedzieć, że nikt już o Open'erze czytać nie ma ochoty, wszystko zostało już powiedziane i moje refleksje nie mają sensu. Ale są na pewno bardziej przemyślane niż te pisane na festiwalowym latte za cztery bony o czwartej rano.

Jak niektórzy wiedzą, Open'er czasem bywał mi zupełnie obojętny, a czasem leżałam na ziemi, umierając, że mnie tam nie ma. Umiałam się jednak z tym pogodzić i cieszyłam się pozostałą gamą imprez muzycznych, na których obecność była mi dana. Open'er cały czas pozostawał dla mnie festiwalem, który podbierał innym festiwalom niezłych artystów.

Do końca roku szkolnego nie wiedziałam, czy pojawię się na tej edycji. Po pierwsze, tak, jechałam za oceny. Po drugie, to właśnie ogłoszenia utwierdziły mnie w przekonaniu, że na tegorocznej edycji muszę się pojawić. Nie dlatego, że to modnie i hipstersko, szło tutaj zdecydowanie o muzykę. Tame Impala, Arctic Monkeys, These New Puritans... Kwestią sporną pozostawało, czy poczuję jakikolwiek klimat. Według niektórych, jest on niesamowity. Według innych nie istnieje. Ciekawie było wypracować sobie własne zdanie.

Czy Open'er to zachodni festiwal? Nie wiem, nie byłam nigdy na festiwalu za granicą.
Czy Open'er to festiwal warty zachodu? Na to pytanie mogę już jednak odpowiedzieć.

Demonizowana podróż na Pomorze nie okazała się taka zła (autem) jak ją malowali, w okolicach Gdyni dało się znaleźć w dniu festiwalu genialne miejsce noclegowe za niewielkie pieniądze, a busik do Kosakowa jechał z naszego (mojego i Michała) miejsca pobytu jedyne 10 minut. To stawiało nas w położeniu drugiego wejścia na teren, nie głównego, od strony miasteczka namiotowego, lecz od strony centrum Kosakowa. Ciekawostką było dla mnie, jak wygląda sam teren - niemniej demonizowana była przecież droga Tent - Main, o, przepraszam, Open'er Stage. Okazało się, że nie jest tak źle, co nie znaczy, że jest cudownie. Teren festiwalu jest niezwykle rozległy, aż ciężko uwierzyć, że ze względu na zagłuszające się sceny. Kwestia chęci, na Offie biegnąc z Eksperymentalnej do Trójki nie zdąży się zmęczyć, a NIC się nie zagłusza. Ale okej, to nic, że Open'er zmieściłby się w Krakowskim Muzeum Lotnictwa, a wszystko jest rozmieszczone daleko od siebie, żeby sprawiało wrażenie większego. Koniec końców, przebieżka między scenami zawsze stanowi dobrą próbę w celu utrzymania kondycji, jeżeli ktoś takową posiada. Jeżeli nie, to okazja, żeby takową zdobyć.

My tu gadu gadu, a przecież Open'er to festiwal MUZYCZNY. Nie każdy zapłacił 470 zł za picie piwa w strefie gastronomicznej bądź za opcję jedzenia ziemniaczków (choć okej, frytki belgijskie czasem wygrywały). W Gdyni miały miejsce też jakieś koncerty i warto byłoby o nich przysłowiowe "coś" powiedzieć.

Czterodniowy, a dla niektórych, w tym mnie, pięciodniowy maraton rozpoczął się koncertem Editors. Eskpertem od nich jest Michał, ja lubię tylko Munich, jedną piosenkę, której tytułu nie znam, ale jest podobna do Munich, Papillon, ta ze Zmierzchu i pewnie jeszcze jakąś, poza tym jestem psychofanką Smokers Outside Hospital Doors. Zagrali ten utwór jako drugi bądź trzeci, akurat gdy stwierdziłam, że stanie w piątym rzędzie na Editors i umieranie w pogo (POGO NA EDITORS, LUDZIE) nie jest dobrym pomysłem na sam początek. Albo jestem za stara. Ogólnie rzecz biorąc, panowie pojawili się u nas parę dni po premierze najnowszego albumu, który jeszcze przede mną, ale fragenty na żywo prezentowały się nieźle. Panowie prezentowali sobą świetną formę i niezwykle przyjemnie było stać sobie z boczku tłumu i patrzeć na motylki,które serio fruwały na Papillon. Smuteczek za to, że grali, gdy było jasno - ciemność zdecydowanie służy ich muzyce i trochę szkoda, że otwierali festiwal, bo spanikowałam i jak mówiłam, wycofałam się z tłumu. I choć koncert należał do udanych, nie miałam ciarków, tak jak na Coke.

Później na Tencie grały panie z Savages,czyli zespołu, którego nazwa była najbardziej różnorodnie wymawiana spośród wszystkich na całym festiwalu. Czasem było to nawet zabawne. Savages grały rok temu na pierwszym dniu Off Festival, olałam je na rzecz barierek na Kurcie Vile'u, tradycji stało się zadość i olałam je również tym razem. Czekaliśmy na Blur.

Nie jestem ekspertem od Blur. Ekspertem od Blur jest Kasia. Ale jak na laika, który tłumaczy sobie nieznajomość dokładnej dyskografii tego zespołu tym, że za późno się urodził, sporo kojarzyłam (no bo dajcie spokój, znać tylko Song 2? Bez przesady, jakiś poziom mimo wszystko mam) i całkiem mi się podobało. Zespół zwrócił uwagę, że bardzo dużo czasu zajęło im dotarcie do Polski i było widać, że nie olewają publiki na zasadzie "gramy, zgarniamy kase i spadamy", jak miał zrobić parę dni później inny zespół, tylko autentycznie angażują się w prezentowany przez siebie repertuar. Pierwszego dnia myślałam, że to Blur zebrał możliwie największą jednodniową publikę na festiwalu, ale okazało się, że zrobił to parę dni później inny zespół. Ale i tak ilość opasek jednodniowych była powalająca, tak samo jak różnorodność fanów Blur. I wciąż mam bekę z ludzi, którzy na Song 2 w miejscu, gdzie śpiewa się "je je" śpiewali uparcie "u-u".

Na Alt-J nie poszłam, bo nie lubię. Czekałam na Lamara.

Oj, Lamar, Lamar. Spóźniony 10 minut, grający dla chyba najmniejszej publiki na Mainie w przeciągu całego festiwalu. Wiele razy powtarzałam, że na początku z Kendrickiem wyjątkowo nie przepadaliśmy za sobą, ale tak się uparłam, że wreszcie udało się nam stworzyć idealny związek. Ten chłopak ma w sobie to coś. Jeżeli jakaś dziewczyna nie zakochała się w nim tego wieczoru oglądając jego koncert, tym lepiej dla mnie. Ja się zakochałam. Kendrick Lamar całkowicie skradł moje serce, nawet jeśli był spóźniony i grał niezwykle krótko. Ja odleciałam, bujając się na wszelkie możliwe strony do numerów z jego pierwszego krążka. Całkiem zabawnie było to robić między prawie samymi chłopakami w fullcapach. Ale nieważne. Wybaczyłam nawet to, że nie było słychać wszystkich dźwiękowych albumowych smaczków, bo wiadomo, to koncert. Wybaczyłam zabawę w "która strona głośniej krzyknie, to na pewno ich rozrusza". Chłopak ma niesamowitą charyzmę, coś pokroju Westa, ale chyba jednak podparte mniejszą nadętością. Jeśli on w przyszłości nie będzie wielki, to nie wiem kto miałby być. Wymienianie piosenek, które wybrzmiały w Gdyni nie ma sensu, włączcie sobie jego album i dostaniecie setliste.  I uwierzcie, na żywo zmieniają się w niesamowite imprezowe numery. Kendick Lamar rozniósł pierwszy dzień. Ciapy ci, co poszli na Crystal Castles. Plus pozdrowienia dla Michała, który w mistrzowskim czasie przebiegł dystans pomiędzy scenami i zdążył na sporo Kendricka, choć ponoć po Alt-J puścili TNGHT i była wiksa, jedna z tych, których żałuję, że mnie nie było.

Trochę jestem ciapą, bo sama poszłam na Crystal Castles, choć nie chciałam, ale co niby robić. Przeszłam okres fascynacji tym zespołem, widziałam ich na Selectorze, gdzie automatycznie jakiekolwiek ciepłe myśli o tym zespole opuściły moją głowę i nigdy do niej nie wróciły. Szczerze mówiąc, szłam do Tenta, bo chciałam usłyszeć Vanished, będące najlepszym utworem CC ever i jedną z moich ulubionych piosenek prawdopodobnie w całym życiu, choć obecnie twierdzę, że to dzięki Van She, ale okej, Crystal Castles też rączkę do niej przyłożyli i nie ma co temu zaprzeczać. Więc poszłam. Bo okej, może na Sele mieli gorszy dzień, złe nagłośnienie, złą karmę,
nie wiem, czasem bywa, że coś nie gra. Ale, hehe, ten zespół nie gra. Mogliby zapętlić wszystko, ludzie i tak by skakali, Alice i tak byłaby zmacana, a ja i tak nie byłabym w stanie rozpoznać, co akurat leci. Brzmiało to niezwykle cieniutko, a za rok pewnie Crystal Castles zagrają w Bolkowie. Ale nie ma co płakać, usłyszałam AŻ DWA RAZY zapętlony motyw z Vanished. Kanadyjski duecik kolejny raz mnie rozczarował. Standard zachowali.

Open'er jest całkiem zabawnym festiwalem, oglądasz 4 - 5 zespołów dziennie, ewentualnie 6 - 7 po kawałku, a siedzisz na terenie 10 godzin. Ale spoko, taki już jego urok. Nie da się przecież być w dwóch miejscach jednocześnie, a szkoda.

Drugiego dnia pobiłam rekord, bo widziałam, uwaga uwaga, DWA ZESPOŁY. W porywach trzy. I kawałek czwartego.
Od dawna było jasne, że czwartek na Open'erze to zero picia od godziny dwunastej w południe i trzymanie sobie dobrego miejsca na Open'er Stage. Po pierwsze: bo Tame Impala, po drugie: bo Arctic Monkeys. Plan poszedł się kochać dzięki masakrycznie wysokiej temperaturze (ej, napijmy się czegoś) i koncertowi Kim Nowak. Jednak ich nie lubię. Więc ewakuowaliśmy się z Michałem w stronę największej strefy gastronomicznej, gdy wtem poznaliśmy informację dnia: Tame Impala zagoszczą w Signing Tent.
To psuło nasz plan już totalnie, a przecież i tak pomniejszony był o trzymanie sobie dobrego miejsca na Tame Impala.
Jednak zanim to, przeszliśmy się główną arterią festiwalu, stworzyliśmy rezerwat na Arktyce (ciekawy wybór dnia na zbieranie podpisów; patrz: Arctic Monkeys), dzięki nam nie będą strzelać do ptaków, dostałam przypinkę ze SROKĄ i porozmawialiśmy z panią z mojego opolskiego OPAKu, którzy organizują wszystkie fajniutkie rzeczy w moim ulubionym mieście. Nieubłaganie zbliżała się jednak godzina 19, czyli koniec koncertu Kim Nowak. Trafiłam pod scenę na trzy ostatnie utwory i trzeba przyznać, że tłum bawił się świetnie.

A potem zaczął padać deszcz. Tak bardzo niefortunnie, tak bardzo smutno. Jeżeli Editors mogliby mieć smutkową atmosferę, tak totalnie nie powinni jej mieć Tame Impala. Są na pierwszym miejscu wśród zespołów, dla których pojawiłam się w Gdyni. Są zespołem, który moim zdaniem powinien zagrać w Dolinie Trzech Stawów, nie Kosakowie. Obawiałam się bardzo niskiej frekwencji, ale okazało się, że dobra prasa i zagraniczni festiwalowicze ją uratowali. Nawet jeśli pół koncertu dostawałam kucykiem od dziewczyny z Rosji pachnącej ciastem. Mimo tych wszystkich rzeczy, chłopcy zagrali poprawny koncert. Niestety bez Paisleya, który stanowił niezwykle atrakcyjny pierwiastek Tame Impala. Ich występ nie zmienił mi życia, nie zagrali wielu utworów, które chciałabym usłyszeć, nie porwali tłumu i mimo wszystko troszkę żałuję, że całość nie odbyła się w Tencie. Gdzieś w głębi serduszka liczyłam na pustkę pod sceną i intymną atmosferę. Ale i tak, bardzo się cieszę, że mogłam usłyszeć jeden z moich ulubionych zespołów na żywo. Było przyjemnie, lecz bez fajerwerków. Nie jestem do końca pewna, czy to doświadczenie było mi potrzebne. Jednak po jego przeżyciu wiem, że mogłabym nie zobaczyć Tame Impala na żywo. Co nie zmienia tego, że bardzo ich kocham, mimo wszystko. Plątam się w zeznaniach, wiem.

Chcesz sobie wyjść kulturalnie spod sceny, oddać komuś dobre miejsce, ale hehe, nie da się, bo tłum już napiera i się pcha do przodu. Wychodzenie z koncertu Tame Impala wgrało zaszczytną nagrodę pod tytułem "Love Parade Open'era". Ale razem z Kasią udało nam wydostać się z tłumu i stanąć w kolejce do autografów, które rozdawać mieli Tame Impala. I trzeba przyznać, że niezwykle miłe z nich chłopaki, bez sprzeciwu podpisali mi nawet dwa bony festiwalowe, które w panice okazały się jedyną powierzchnią, na której można pisać i bez żalu mogę ją oddać przyjaciołom. Bardzo miło ze strony chłopaków, że zechcieli spotkać się z fanami nie tylko na koncercie, ale też tak bezpośrednio. Świetna sprawa.

Nie rozumiem ludzi, którzy nie sprawdzają setlist przed udaniem się na koncert jakiegoś artysty. Można powiedzieć, że mam na ich punkcie małą obsesję i zawsze sprawdzam, co zespół gra na obecnej trasie. Pozwala to przygotować się psychiczne - posłuchać tych piosenek, przypomnieć sobie je, a niektóre, nie oszukujmy się, poznać. I może faktycznie odbiera to element zaskoczenia, ale wolę być świadoma. No i przecież nie uczę się setlist na pamięć. Problem w przypadku Arctic Monkeys polegał na tym, że z pełną świadomością zespułam sobie całą dramaturgię przeżywania występu przez obejrzenie ich koncertu na tegoroczny, Glastonbury, który na żywo transmitowało BBC. Ale nie ja jedna, rozmawiałam z przynajmniej trzema osobami, które również oglądały ich występ na tydzień przed tym Open'erowym i również miały przemyślenia w stylu "identycznie jak na Glasto".  A jednak identycznie nie było, bo to u nas Alex pomylił się w When The Sun Goes Down. Reszta właściwie była odzwierciedleniem koncertu z Anglii, ale też ciężko mieć pretensje. Choć śmieszyło mnie, że wiem, w którym momencie Alex wymusi aplauz. Jedno jest pewne - Arctic Monkeys są w genialnej formie, a Do I Wanna Know zapowiada genialny album. Są świetni na żywo, niezwykle charyzmatyczni i pewni siebie. Sprzedają swój materiał bez krzty jakichkolwiek kompleksów. Właściwie, są chyba jedynym współczesnym zespołem z Anglii, który moim zdanem może poważnie zapisać się na kartach historii muzyki. Jeśli już tego nie zrobili, bo ogrom ludzi uwierzył w hajp. Ale to nie tylko puste promowanie zespołu, oni serio mają w sobie niezwykły szyk, energię i dobre numery. Wracając do tematu setlisty, koncert Arctic Monkeys był czymś w rodzaju koncertu wspominkowego: zespół grał głównie piosenki z dwóch pierwszych albumów, trochę z Suck It And See, trzy kawałki zaliczane do grona nowych i trzy pochodzące z Humbuga. Jako fanka tego albumu, nie byłam zbyt zachwycona, ale w domciu przypomniałam sobie starsze albumy Arctic Monkeys, do których od dawna nie wracałam, choć w czasach gdy ukazywały się na rynku byłam ich obsesyjną wielbicielką, i wiecie co? To jedna z lepiej ułożonych setlist. Okej, paru kawałków nie lubię, ale takie życie, jednak
możliwość usłyszenia 505 czy Teddy Picker, A Certain Romance i Mardy Bum była niesamowita. Świetny zespół, świetna forma, świetny koncert.

Czwartek był najzimniejszym dniem. Dlatego też Nicka Cave'a pod barierką oglądała tylko Miz, a ja, Michał i Kasia bujaliśmy się w tym czasie po terenie, zamarzając i szybko decydując się na ewakuację do mięciutkich i cieplutkich łóżeczek. I wtedy przez przypadek trafiłam z Michałem na Marię Peszek, która stała nam na drodze do wyjścia i właśnie rozpoczynała swój występ w Tencie. Heheszki, bo kiedyś była sporą fanką twórczości tejże artystki, pamiętam moment, gdy wydała Miastomanię, pamiętam moment, gdy do gustu przypadła mi Maria Awaria, ale na szczęście jak szybko mi przyszło, tak szybko mi przeszło. Do Jezus Marii Peszek podchodzę z dystansem i chyba niezbędnym poczuciem humoru. Nie chciałam być na jej koncercie, ale te parę piosenek, które obserwowałam z bezpiecznej odległości, do których sobie skakałam i śmiałam się cały czas z Michała, który teksty Marii zna na pamięć i ochoczo jej wtórował niespodziewanie przyjemnie zamknęły drugi dzień naszych zmagań z Open'erem. Ale i tak wciąż było zimno.

Nigdy za bardzo nie rozumiałam, o co chodzi z tymi Palma Violets, za co wymieniono ich w BBC Sound Of i czemu tak bardzo jara się nimi na Zachodzie. Z drugiej strony, totanie z mojej winy umknęło mi, że wydali album i że może warto byłoby go posłuchać. Poszłam sobie na koncert znając Best of Friends i może jeszcze jakąś jedną piosenkę, postać w tłumie i zobaczyć, jak młodzież spisuje się na żywo. A spisuje się nieźle, nawet nie tyle muzycznie, bo nie jestem ekspertem od muzyki Palma Violets, jak już mówiłam, co pod względem enegii. Mówcie co chcecie, ale to chyba im udało się zrobić najlepsze pogo, używając do tego celu 99% zebranych pod sceną Anglików w koszulkach "Fuck NME" i tym podobnych. Ja się tylko pobujałam, bo jestem za stara, a Michał i tak zna się lepiej. W każdym razie warto było pojawić się na terenie o 18.30, bo nie każdy zespół ma tak fajnego, szalonego basistę i nie każdy o tak wczesnej porze sięga po środki odurzające.

Gdzieś w międzyczasie robiliśmy sobie beczkę z Kalibra.

Czyżby nieubłaganie zbliżał się jeden z najbardziej wyczekiwanych przeze mnie koncertów? Mikołaj Ziółkowski albo bardzo kocha These New Puritans, albo bardzo kocha kogoś, kto bardzo kocha These New Puritans. Gdy spojrzymy w przeszłość, ten zespół po każdym wydanym albumie gościł na koncercie w Polsce, najpierw będąc ciekawostką na jeszcze mysłowickim Offie, potem przenosząc się na Open'era, na którym ponoć zostali równo zlani, aby po wydaniu najnowszego Field of Reeds znów wrócić na lotnisko w Kosakowie, aby grać dla garstki znudzonej publiki pod sceną. Trzeba jednak przyznać, że pojedyncze jednostki dały się w całości porwać muzyce prezentowanej przez These New Puritans, bo ciężko było nie ulec jej urokowi. Nie dziwota, że zespół zaprezentował głównie materiał z nowej płyty, wracając jednak czasem i do starszych rzeczy, w tym między innymi do We Want War. Byłam pod wielkim wrażeniem, jak bardzo bogato został oddany klimat muzyki tnps, jak bardzo udało im się wprowadzić atmosferę i jak bardzo mieli wylane na to, że większość publiki nie zrozumiała ich twórczości. Później spotkałam się z opiniami, jakoby nagłośnienie było beznadziejne, jednak ja odniosłam przeciwne wrażenie. Koncert These New Puritans zrobił na mnie ogromne wrażenie i zabrał do lepszego świata. Długo nie mogłam się po nim otrząsnąć, a z Tenta wyszłam z przeogromnym podziwem i poczuciem cudownego odrealnienia.

Tutaj ledwo żyjesz po świetnym koncercie, slowa zachwytu wciąż wiszą w powietrzu, ale zaraz zaraz, słychać już Feel the Good Hit of Summer, czyli przyszła kolej na Queens of the Stone Age. Poznałam ich, gdy wydali Era Vugaris i odkrycie zespołu takiego pokroju stanowiło dla mnie wielka dumę do momentu gdy nie stierdziłam, że lubię tylko Sick Sick Sick. Jednak wkrótce przestałam być taką ignorantką i liczba piosenek QOTSA które lubię zwiększyła się. Na ich koncercie stałam w ścisłym tłumie, siedziałam na ziemi w nudniejszych fragmentach, na No One Knows biegłam pod scenę, na Little Sister kupowałam bony. Na Make It With Chu stałam jednak spokojnie i kontemplowałam możliwość zobaczenia TAKIEGO zespołu na żywo. I choć dalej nie padam przed nimi na kolana, są najbardziej profesjonalnym headlinerem tegorocznego Open'era i to ich koncert z grona całej czwórki był tym najbardziej udanym. Nawet jeżeli hasłem koncertu pozstaje "gdzie Homme ma włosy?" i "hehe, chyba miał dość nazywania go "rudym". Bardzo dobry występ.

Wpadło nam do głowy, że fajnie byłoby znów wygrać życie i znów być na barierkach przy okazji koncertu Disclosure. Sztuka ta udała mi się przy okazji koncertu braci na Selectorze i była doskonałą decyzją. Czemu więc nie spróbować kolejny raz? Okazało się jednak, że sztuka ta nie jest już taka łatwa, a chłopcy zyskali status gwiazdy, który dotarł i do naszego kraju. Podziwiam ludzi, którzy stali na barierkach na Hey po to, aby mieć to miejsce na Disclosure. Ja bym nie podołała. Tym samym, trafiła mi się miejscówka obok mdlejących dziewczyn, które były pojone przez ochroniarzy wydzieloną dawką wody, był to jakiś
siódmy rząd. Po jednej piosence ewakuowałam się, bo byłam zła, że pan z open'erowej szatni leży mi na plecach (bo nie bardzo miał wyjście) i muszę skakać dokładnie tak, jak skacze tłum dookoła mnie, nie mogąc wykonać żadnego innego ruchu, a przecież bez przesady, bracia Lawrence nie są jakimiś showmanami, żeby stać blisko i się przyglądać. Dlatego wycofanie się lekko do tyłu i zrobienie sobie wiksy na własną rękę okazało się być najlepszą opcją. Nie wiedziałam, że jestem aż taką psychofanką Disclosure, ale ten koncert całkowicie odkrył moją słabość dla tego zespołu. Wpadłam po uszy, taka prawda. Okej, faktycznie jest tak, że włączam sobie jeden utwór z ich debiutu, a potem słucham całej płyty, bo dochodzę do wniosku, że to też jest fantastyczne, i kolejna piosenka też, i tamta też. Spodziewałam się dobrej imprezy, ale nie wiedziałam, że będzie aż tak dobrze, że choć jestem już niezwykle zmęczona, będę skakać przez wytchnienia i oddawać tańcem każdy bit. Disclosure zaprezentowali głównie kawałki z albumu Settle, i nawet Grab Her, które niby mi się podoba, ale jednak się krzywię, zabrzmiało dla mnie cudownie. Momentem koncertu i tak zostanie dla mnie remix Running, utworu Jessie Ware. Wiedziałam, że to grają, ale nie wiedziałam, że usłyszenie dla mnie tego kawałka na żywo w wersji Disclo zrobi dla mnie tak piorunujące wrażenie. Niech dalej wpadają do Polski, niech dalej nagrywają tak świetne albumy, niech dalej rozkręcają takie wiksy, bo to, co robią jest nieprawdopodobnie dobre.

Wychodzisz z Tenta tanecznym krokiem, dalej śpiewasz Latch, i okazuje się, że nie masz gdzie się podziać. To idealny moment, żeby ponarzekać na brak elektroniki na Open'erze. Widzę jedną innowację, którą mogłaby dać sporo temu festiwalowi i byłabym w stanie nawet zapłacić wtedy więcej za karnet: stworzenie piątego slotu na głównej scenie, o godzinie drugiej w nocy, właśnie dla tych niezmordowanych osób, dla których pójście spać o drugiej to za mało. I właśnie dla tych największych elektronicznych gwiazd. Byłoby cudownie. A przecież kiedyś na Open'erze grali Justice, Pendulum czy nawet Deadmau5. Dlaczego teraz
Alter Art zrezygnował z tej kategorii artystów? Osobiście mam duży deficyt electro w organizmie, może też przez to, że przecież nie spotkaliśmy się na Open'erze przed Sele, nie po.

Ostatni dzień Open'era rozpoczęłam koncertem Miguela. Miko Ziółkowski miał pewnie niezły ubaw układając lineup i stwierdzając, że walnie Miguela przed Kings of Leon, doprowadzając fanki tych drugich do nerwicy. Ja byłam wielce zadowolona ogłoszeniem tego artysty, co więcej, nawet to obstawiałam. Jestem fanką Kaleidoscope Dream, ale nigdy nie wpadłam na pomysł, żeby pooglądać jakieś filmiki z koncertów Miguela. Gdybym je widziała, nigdy nie poszłabym pod scenę i nie zmuszała pół koncertu samą siebie do wykrzesania jakichś pokładów pozytywnych myśli na temat tego show. Sorry, ale czy to było na serio?
Miguel więcej się popisywał niż grał koncert. Owszem, ma głos. Owszem, ma super chłopaków w zespole. Ma nawet chłopaka, który wszystko dokumentuje. Owszem, potrafi zrobić szpagat. Ma fajne piosenki, ale co mu po tym, skoro wersje koncertowe niemiłosiernie przekształca i wychodzą z tego potworki. Halo, człowieku, nie jesteś Prince'm. Zagrał w ogóle How Many Drinks na drugi bis, czy już nie wyszedł? Nie wiem, bo sobie poszłam, bo byłam zła. Są jakieś standardy dawania koncertów, i może koniec końców zadufanie w sobie Miguela było nawet zabawne, ale ten gość jest jakąś jedną wielką karykaturą.
A i tak wszystko sprowadza się do Rihanny, która pojawiła się w fosie na jego koncercie. Nie sądzę, żeby i jej się podobało, chyba że faktycznie była w stanie wskazującym. Żeby mi się podobało, też musiałabym się już chyba przewracać.

Idąc na Mount Kimbie, trafiliśmy na końcówkę koncertu Crystal Fighters, którzy chyba zamieszkali w Polsce. Aż szkoda było marnować na nich slot, skoro grali na ubiegłorocznym Coke'u, w maju w Warszawie i wpadają do nas w listopadzie, ale niech będzie, zawsze miło jest usłyszeć Xtatic Truth i trochę sobie poskakać.

Okazało, że przez ponadgodzinny koncert Miguela i "ej, po tej już idziemy, może będzie I Love London" na Crystal Fighters trafiliśmy do prawie pustego Tenta na niewielką próbkę twórczości Mount Kimbie, którzy po jakichś 15 minutach zeszli ze sceny i ciężko ich za to winić, bo byli punktualni. To, co usłyszałam wystarczyło, abym zaczęła żałować bezsensownego stania na Miguelu i chwili skakania do Crystal Fighters. Mój stosunek do Mount Kimbie był raczej luźny. Z przyjemnością słuchałam ich albumów, które wpadały jednym uchem, a wypadały drugim. Na koncercie jednak zaprezentowali o wiele mroczniejszą stronę siebie,
szalenie porywającą i zaskakującą. Już dwudziestego lipca grają w Warszawie, a ja niestety nie mam z kim jechać. Jeśli tylko macie szansę, wybierzcie się na ich koncert. Ja bardzo żałuję, że nie mogłam zobaczyć więcej.

Zaproszenie Kings of Leon w roli headlinera na Open'er Festival to jedna z większych pomyłek tegorocznej edycji. Ja wiem, że Alter Art zarobił na tym posunięciu ogromne pieniądze, ale faktem pozostaje, że część koncertu, którą dane mi było obejrzeć, była najzwyczajniej słaba. Nagłośnienie nie miało rąk ani nóg, całość brzmiała jakby grali w studni, nie wspominając o tym, że grali, jakby ktoś właśnie wyciągnął ich z łóżka w środku nocy. Odgrywali piosenki jedna za drugą, nie siląc się nawet na konferansjerkę, a fani i tak byli zachwyceni. Mnie całość bawiła, bo grali dużo staroci i usłyszałam Molly's Chambers, moim zdaniem najlepszy utwór w dorobku grupy, ale dzień później podsłuchałam rozmowę dwóch panów: jeden tłumaczył drugiemu, że był blisko sceny, było marnie i strasznie śmieszyło go to, że Kings of Leon grają The Bucket, a fani są zdezorientowani i nie wiedzą, co się dzieje. To mówi wszystko o tym koncercie.

Ewakuowaliśmy się więc na Devendrę. To była najlepsza decyzja tego dnia i gdyby nie ona, chyba strzeliłabym sobie na koniec Open'era w łeb. Miałam okres w swoim życiu, kiedy słuchałam całkiem sporo tego artysty, ale to było dawno i dużo zapomniałam, a też nie odświeżyłam go sobie przed festiwalem, bo może wstyd się przyznać, ale chciałam zostać na Kings of Leon. Na szczęście kol zrobili mi prezencik i wygonili na spotkanie z tym cudownym człowiekiem. Mi się wydaje, że jest on dość niedoceniany,
ale też ciężko mi się odnosić, bo nie jestem ekspertem jeśli idzie o Devendrę, ale co by nie mówić, widać było na koncercie, że ma u nas swoich wiernych fanów, a nawet tych, którzy trafili do namiotu z przypadku potrafił do siebie przekonać. Bo chyba jako publika nie mieliśmy wyjścia i musieliśmy go pokochać. Zaprezentował najróżniejsze piosenki, zaczynając od klimatycznych i spokojnych, a kończąc na prawdziwych bangerach. W głowie do teraz nucę sobie Mi Negrita. Moim osobistym smutkiem jest fakt,
że nie zaprezentował na żywo At The Hop, ale i tak jestem w pełni usatysfakcjonowana jego występem. Devendra ma w sobie niezwykle dużo uroku, scenicznego obycia i oryginalnej, czarującej ekspresji oraz ogromny muzyczny talent. Wspaniale było go mieć w Gdyni.

Zostałam w Tencie, gdzie swoją scenografię w potaci dmuchanych zębów rozkładali pomagierzy Animal Collective. To miało być cudowne zamknięcie Open'era i postawienie kropki nad i jeżeli idzie o przekonanie się w pełni o sensowności mojego przyjazdu do Gdyni. Nie owijając w bawełnę, byłam strasznie podjarana tym koncertem, wiązałam z nim wielkie nadzieje i miało być świetnie. No właśnie, miało. Bo nie było. Żaden koncert nie rozczarował mnie tak, jak koncert anco. Właściwie ciężko mi o tym mówić, bo choć minęło tak dużo czasu, dalej przepełnia mnie gorycz. Ich koncert był jednym wielkim chaosem. Dźwiękowym nieporozumieniem. Zastanawiałam się, czy ze mną jest coś nie tak, ale to był po prostu marny koncert i muszę się z tym pogodzić. Nawet My Girls nie zagrało tak, jak powinno. Dziwię się ludziom, którym się podobało, bo na tym koncercie zostało obnażone jedno: Animal Collective nie jest zespołem do grania na żywo. Na pierwszym miejscu słychać wokal. Na drugim - żywe instrumenty. Elektroniki masz jak na lekarstwo, a to ona buduje moim zdaniem całość specyfiki anco i nadaje ich muzyce coś szczególnego i charakterystycznego. Tego na Open'erze zabrakło. What Would I Want? Sky też brzmiało brzydko. Nigdy nie byłam tak smutna wychodząc z jakiegoś koncertu.

Tutaj powinno być zawarte podsumowanie czterodniowej imprezy, ale jak to Mikołaj, robi prezenty. Dlatego też festiwalowicze dostali dzień picia piwa gratis.

Widziałam Dizziego Rascala na Selectorze w 2009 roku, kiedy jeszcze jego piosenki nie brzmiały jak kalki jedna drugiej ani jak dowolne utwory wyjęte z Eski. Serio, kiedyś przepadałam za Dizziem, teraz jednak okazało się, że średnio lubię cokolwiek poza wyprodukoanymi przez Harrisa Holiday i Dance Wiv Me oraz Fix Up, Look Sharp. Odkładając na bok moje prywatne upodobania, trzeba oddać Rascalowi, że w roli supportu spisał się nieźle.

Bardzo sprytne było to spóźnienie Rihanny, a dzięki spoko tłumowi gdzieś w okolicach tyłów bawiłam się na nim lepiej niż na samej Rihannie, na której w sumie jadłam frytki belgijskie. Hity Timberlake'a, Keshy, Blurred Lines czy nawet Harlem Shake nigdzie nie brzmiały tak dobrze, jak tło do skandowania "Sha-ki-ra!" i głośnego buczenia. A i potańczyć sobie było można.

Jak już mówiłam, sama Rihanna nie spisała się zbyt dobrze. Grała krótko, a gdyby nie wspomaganie się playbackiem, nie dałaby sobie rady. Szczerze mówiąc, gdybym zapłaciła za jej show nie mając darmowego wstępu, byłabym nieźle wkurzona. Właściwie, czy znacie kogoś, kto wybierał się na samą Rihannę i brał ten występ na poważnie? Ja nie. Co nie znaczy, że nie szanuję tej wykonawczyni, bo czasem pisano dla niej dobre numery, ale koncert w niezwykle tandetnej oprawie odsłonił wszelkie niedoskonałosci gwiazdki, która nie powalała również konferansjerką, opartą na krzyczeniu "Poland!". Ale nie powiem, że nie - fajnie było usłyszeć Diamonds na żywo.

I tutaj powinno być zawarte podsumowanie pięciodniowej imprezy, ale pozwólcie wspomnieć mi jeszcze o tym, co wydarzyło się po koncercie Rihanny. Kojarzycie ten śmieszny sklepik Red Bulla, skąd różni dje puszczali muzykę? Stoimy sobie z Michałem, a tu nagle leci stamtąd TNGHT. No to my biegiem pod to stanowisko. Dobiegliśmy, bum, koniec, to było tylko parę taktów, później poleciał Kaliber. Eh. Ale trzeba przyznać, że Red Bullowe miejsce było ostoją, gdy nie wiadomo było, gdzie pójść i do czego się bawić, bo było późno lub niefajne koncerty: to oni zremiksowali Trójkąty i Kwadraty i wprawili ludzi w niezwykle
kulturalne bujanie okraszone zdaniem "hehe, wiksa do Podsiadło".

Warto dodać jeszcze, że wracałam Open'erowym pociągiem, który był prawie pusty, więc nie sądzę, że pojedzie za rok. Tak samo nie wiem, czy do Gdyni pojadę i ja. Cała fajność tego festiwalu polega na tym, że zaprosili fajne zespoły. Gdyby nie one, ten festiwal byłby zwykłym spędem ludzi, nie wyróżniającym się niczym na tle innych festiwalów. Nie poczułam klimatu. Nie poczułam szczególnej więzi z innymi festiwalowiczami. Po tym ogromie tekstu możemy sobie wreszcie odpowiedzieć na pytanie: czy Open'er jest warty zachodu? Moim zdaniem, nieszczególnie.

Na koniec, chciałabym jeszcze raz nawiązać do początku tej kartki z pamiętniczka i pozdrowić serdecznie dziennikarzy, którzy mieli zaszczyt relacjonować Open'era. Robiąc to z poziomu strefy Media, tak bardzo wyeksponowanej, tak bardzo jak w klatce, tak bardzo blisko Maina i tak bardzo przepełnionej na headlinerach. Zastanawia mnie to, jak można pisac o koncertach, siedząc w miejscu, w którym odbijał się dźwięk i wszystko brzmiało źle, niezależnie od innych warunków. Widzieliście jakiegoś dziennikarza
pod sceną, albo chociaż w tłumie, albo w kolejce po jedzenie, gdziekolwiek? Ja nie. Widziałam ich tylko w klatce zwanej STREFĄ MEDIA, skąd sorry, ale nie można relacjonować festiwalu, jeżeli chce się oddać go w pełni.

Kończąc hejterskie wywody, chciałam serdecznie pozdrowić wszystkich, z którymi się widziałam i przebywałam na Open'erze. Bez Was byłoby o wiele gorzej. Ale co by nie mówić, dobrze było zrobić sobie krótkie wakacje w Gdyni.

Kolejnym razem nadawać będziemy dla Was z Offa. Już nie mogę się doczekać.

Heineken Open'er Festival - Kasia [relacja]


Właściwie już rok temu, opuszczając teren Heineken Open'er Festival domyślałam się, że za rok także powrócę w to samo miejsce. Mikołaj Ziółkowski utwierdził mnie w tym przekonaniu, ogłaszając Blur jako pierwszą gwiazdę festiwalu i tym samym wywołując u mnie szaleńczą radość, która zagłuszyła nawet wiadomość o droższych biletach. Z każdym kolejnym ogłoszeniem upewniałam się tylko, że z całą pewnością muszę jechać, odliczałam niecierpliwie dni i w końcu trzeciego lipca po raz drugi znalazłam się w świecie naprawdę dobrych artystów, wszechobecnych pogowców, najpyszniejszych owoców w czekoladzie i toi-toiów pozbawionych umywalek. Zdecydowanie uwielbiam ten świat, pomimo wszystko i za wszystko. 
ŚRODA 
Editors 

Koncert brytyjskiej formacji otwierał wszelkie występy na scenie głównej i myślę, że był to niezły początek. Panowie przyjechali promować swój wydany na kilka dni przed Opener'em album The Weight Of Your Love, który ustanowił także połowę ich całej setlisty. Chociaż wówczas nie obeznałam się z nim zbyt dobrze, zupełnie nie przeszkodziło mi to w dobrej zabawie - przeciwnie, utwór "Sugar" pochodzący z ów płyty i rozpoczynający występ, to jeden z jego jaśniejszych momentów. Nie miałam pojęcia, że będzie taką bombą, takim żywiołem na żywo. Cały koncert był raczej energiczny i z temperamentem, pomijając fragmenty, kiedy Tom Smith łapał za gitarę akustyczną i zapuszczał się w niebezpiecznie smętne i przymulające rejony. Wybaczyłam im jednak te mdłe utwory za "Papillon", które wybrzmiało na końcu i wybrzmiało zupełnie cudownie. 

Blur 

Z pewnością był to jeden z najważniejszych i najbardziej wyczekiwanych koncertów na Babich Dołach. Legendarni Blur po raz pierwszy w Polsce. I jak wypadli? Naprawdę dobrze, chociaż czegoś mi zabrakło, by uznać ich występ za jeden z najlepszych na festiwalu. Może zwyczajnie się czepiam. Może to wina tego, iż zaledwie dzień wcześniej zachciało mi się oglądać zapis z ich niesamowitego show z Hyde Parku na koniec olimpiady, gdzie zespół dał z siebie magiczne 110%. Może zmitologizowałam sobie to, jak ich występy na żywo muszą wyglądać lub za bardzo skupiłam się na oznakach zmęczenia - bądź co bądź, dość widocznych - na twarzach członków zespołu. Jednak skłamałabym, pisząc, że zobaczenie Blur na żywo, stojących może kilka metrów od ciebie, nie jest przeżyciem na swój sposób mistycznym. I skłamałabym pisząc, że było płasko i nieenergicznie. Nie, już od pierwszego kawałka, jakim było "Girls & Boys" zespół wprowadził publikę w niezwykle zabawowy nastrój, co znalazło swoje odzwierciedlenie w istnym kotle, jaki zaraz rozpętał się pod sceną. Potem zagrali "Popscene" - skakał cały tłum, skakał i Damon, który w pewnym momencie również zszedł do publiczności. Cały koncert składał się z najlepszych hitów zespołu. Między innymi zabrzmiało "Beetlebum", w trakcie którego na moment zrobiło się spokojniej i bardziej melancholijnie, a także "Trimm Trabb", które mnie swoją surowością i nieposkromioną siłą zmiażdżyło kompletnie. Było również "Coffee & TV", czyli popisowy numer najbardziej uroczego gościa na świecie - Grahama Coxona, odśpiewane całym chórem "Tender", wzruszające "The Universal" i oczywiście "Song 2", zagrane już na bisie. Echo Woo Hoo! i gorąca nadzieja fanów na więcej zawisły tam nad sceną, więc miejmy nadzieję, że zespół jeszcze do Polski niebawem powróci. 

Alt-J 

Zaraz po Blur skierowałam się w stronę namiotu, który wypełniony był po same brzegi, przez co miałam miejsce strasznie daleko od sceny i nawet stojąc na palcach członkowie Alt-J byli dla mnie dość małymi i niewyraźnymi plamkami. Wystarczała jednak ich muzyka, tak klimatyczna i poruszająca, przeszywająca całe nocne powietrze uderzeniami basów i spotykająca się z żywiołową reakcją publiczności. "Breezeblocks" czy "Matilda" zostały odśpiewane z całym wielkim tłumem. Nie pamiętam zbyt wielu szczegółów tego koncertu, tylko tę falę emocji, oczarowania i dreszczy oraz ogromnie wrażenie, jakie wywarło na mnie wykonanie egzotycznego "Taro". 

Kendrick Lamar 

Nie było mnie zbyt długo na jego koncercie, gdyż w pojedynku Alt-J vs. Lamar, zdecydowałam się postawić na Alt-J i dość późno zjawiłam się pod sceną główną. Zdążyłam jednak przyjść na tyle wcześnie, aby zobaczyć, jak raper uwodzi publiczność i nawiązuje z nią wzorowy kontakt. Zdążyłam usłyszeć "Bitch Don't Kill My Vibe" i nawet nie podejrzewałam, że będę się tak dobrze bawić do tego utworu, tym bardziej, że nie jestem jakąś wielką fanką Kendricka. A jednak - faktycznie mnie wciągnęło i liczę, że uda mi się kiedyś zobaczyć jego show w całości. 
CZWARTEK 

Tame Impala 

Chociaż wiele osób twierdzi, że Tame Impala nie pasowali do głównej sceny i że aura namiotu po zmroku sprzyjałaby im dużo bardziej, ja nie mam słów, aby wyrazić jak bardzo się cieszę, że w końcu w tym namiocie nie zagrali, dzięki czemu ich koncert nie zazębiał się z koncertem Arctic Monkeys. Poza tym jakoś szczególnie nie odniosłam podobnego wrażenia, zupełnie poddałam się potokowi magicznych dźwięków płynących ze sceny i czułam się trochę jak w przepięknym, pełnym kolorów śnie lub w stanie lekkiej hipnozy. Grali krótko, bo godzinę, ale intensywnie. W moim prywatnym rankingu najpiękniej wypadło "Half Full Glass of Wine" oraz "Apocalypse Dream", które zaprezentowali na końcu. Miękkie, niemal kosmiczne, wyrwane z innej rzeczywistości brzmienie gitar porywało i zabierało w niecodzienną podróż, myślę, że w jedną z najlepszych, jaką udało mi się na tegorocznym Openerze przeżyć. 

Arctic Monkeys 

Jest ciemno. Powietrze jest przesycone atmosferą napięcia i oczekiwania, kiedy rozbłyskują dwie wielkie litery AM i podnosi się ogólna wrzawa. W końcu wchodzą - pewni siebie, ubrani w garnitury, gotowi podbić serca publiczności. Uderza mnie, że naprawdę mocno się zmienili, że pamiętam, jak oglądałam przed ekranem komputera ich stare koncerty, gdzie nie do końca wiedzieli co robić i mówić, gdzie byli przestraszonymi chłopcami, nawet z widocznym trądzikiem, jeśli włączyłam jakość HD. Uświadamiam sobie, że może właśnie teraz jest ich najlepszy czas, oraz że teraz spełnia się jedno z moich największych marzeń - widzę ich na żywo. Zaczyna się, ciężki i zmysłowy riff z "Do I Wanna Know?" rozpoczyna show. Publiczność nuci i klaszcze. Jest pięknie. Są wszystkie ich najważniejsze piosenki, w tym dużo z dwóch pierwszych płyt. Setlista niemal identyczna, jak ta z Glastonbury, również gesty i zachowania Alexa Turnera pozostają niemal identyczne, ale to nie przeszkadza. Półtorej godziny skakania, tańczenia, piszczenia i śpiewania ich największych hitów mija zupełnie niepostrzeżenie. Umieram, kiedy grają "Crying Lightning" i "Pretty Visitors", rozczula mnie, kiedy prezentują "Mad Sounds" z nowego albumu (który notabene, z pewnością będzie świetny), czy też akustyczne aranżacje "Cornerstone" i "Mardy Bum". A pomyłka Alexa w trakcie "When The Sun Goes Down" to najbardziej urocza pomyłka ever. I kropka. Potem jeszcze "505" i Arctic Monkeys schodzą ze sceny. Zostaję z mieszaniną depresji ("coooo? już koniec?") i podekscytowania ("!!!!!!!"). I wiem, że było świetnie. 
PIĄTEK 

These New Puritans 

Nie wiedziałam, czego tak dokładnie powinnam się spodziewać. Nowy album przesłuchałam i nawet mnie zaintrygował, ale nie do tego stopnia bym poczuła się oczarowana. Jednakże od pierwszego momentu, kiedy na scenę weszła grupa muzyków i anorektycznie chudy frontman, ciężko było oderwać od nich wzrok, po prostu płynęło się z ich muzyką. Trochę upiorną i straszną, trochę fascynującą. Wokalista prawie nigdy nie wtrącał słowa od siebie, był tylko niezwykły, muzyczny seans. Wtedy stwierdziłam, że po powrocie do domu powinnam dać szansę wszystkim ich albumom od początku. Grali tylko godzinę, co umożliwiło mi pójście na Queens of the Stone Age bez wyrzutów sumienia, że opuszczam ważny koncert w namiocie. Queens of the Stone Age
Nigdy nie sądziłam, że potrafię biec z taką prędkością, z jaką biegłam pod scenę główną, słysząc z oddali "co-co-co-co-co-cocaine". Zaczęli od "Feel Good Hit Of The Summer" i chyba po raz pierwszy udało mi się zobaczyć tyle życia, ognia, rozmachu, temperamentu i testosteronu na scenie. Zespół utrzymał taki klimat przez cały koncert, co chwilę zalewając publiczność kaskadą ostrych riffów. Nikomu nie dawali odpocząć, w trakcie ich występu nie dało się normalnie stać i nie angażować. Pod sceną wariowali dosłownie wszyscy i jeśli wpakowałeś się w tłum, to chciałeś czy nie, po koncercie wychodziłeś półmartwy i całkowicie wykończony. Ale zdecydowanie warto było umrzeć dla Queens of the Stone Age, dla darcia się na "No One Knows", dla miazgi na "If I Had a Tail" czy dziesięciominutowego wykonania "I Appear Missing". Szczególnym momentem było "Make It Wit Chu", w trakcie którego Josh Homme kazał usiąść dziewczynom na ramionach chłopaków, a cały tłum prześlicznie ciągnął refren utworu. Joshua w ogóle jest postacią niecodzienną i idealnie pasującą pasującą do sceny i roli lidera. Zaskarbił sobie dużą sympatię tłumu jeszcze na długo przed tym, zanim oświadczył, że nas kocha i jesteśmy najlepszą publicznością. Co dało się poczuć, miłość ta płynęła w obie strony. W moim najściślejszym topie openerowych koncertów dotąd przodowali Arctic Monkeys i Tame Impala, a tego piątkowego wieczoru dołączyli do nich - a nawet ich przegonili - Queens of the Stone Age. 

Disclosure

Była moc. Nawet jeśli po QOTSA czułam się w zupełności wykończona i najchętniej od razu zasnęłabym na mięciutkiej trawie, Disclosure od razu mnie obudzili. Młodzi bracia do tańca zmusili cały namiot i rozkręcili genialną, dynamiczną imprezę. "White Noise" brzmiało zabójczo, podobnie jak wyczekiwane, tłumnie odśpiewane "Latch". Brak słów. 
SOBOTA 

Miguel 

Może i jestem dzieckiem internetu, które nie umie się ładnie i poprawnie posługiwać językiem polskim, bo najchętniej występ Miguela podsumowałabym zwyczajnie tak "XDDDD" bez dodawanie niczego więcej. Zabawnie było na niego patrzeć, kiedy robił szpagaty XDDDD, opowiadał łamiącą serca historię o pięknej dziewczynie, która go rzuciła XDDDD, albo kiedy sam nagle zaczynał się śmiać, nie wiadomo dlaczego XDDDD. Śmiesznie, tylko nie zapamiętałam wiele z muzyki. 

Devendra Banhart 

Devendra jest strasznie ujmujący. Patrzysz na jego trochę dziwaczne tańce i zachowania i zwyczajnie czujesz falę sympatii do tego słodkiego gościa i jego ciepłej, uroczej muzyki. Mimo faktu, iż w namiocie nie było tłumów (co nie jest zbyt dziwne, zważywszy, że na scenie główniej grali wówczas Kings of Leon), zjawiło się sporo piszczących fanek Devendry, a muzyk został szczególnie ciepło przyjęty przez polską publiczność. To był występ na bardzo wysokim poziomie i jedyne, czego mogę się przyczepić to fakt, że niestety nie wyszedł on na bis, pomimo wołania i skandowania jego imienia.

Heineken Open'er Festival 2013 - Michał [relacja]

Dwunasty Open'er był moim pierwszym, dlatego moje podekscytowanie było wielkie. Teraz już wiem, że warto było przejechać całą Polskę, by spędzić te kilka dni na największej muzycznej imprezie w Polsce. Nie wiem jak często zdarzają się imprezy, gdzie na tej samej scenie, dzień po dniu, można zobaczyć Steve'a Reicha i Rihannę. Line-up Open'era to eklektyczna mieszanka wszystkiego co ważne w muzyce ostatnich lat. Jednak Gdyński festiwal to nie tylko koncerty. To również belgijskie frytki jedzone siedząc na trawie, pyszna kawa w AlterCafe, ratowanie Arktyki czy polskich ptaków przez złożenie podpisu oraz wiele innych rzeczy, na które po prostu nie starczyło czasu podczas tych kilku festiwalowych dni. Mam nadzieję, że początek lipca 2014 również uda mi się spędzić w Gdyni, bawiąc się na kolejnej edycji Open'era. 
Środa 
Editors 
Pierwszym koncertem, który udało mi się zobaczyć w całości, był występ Editors. Już nie wiem kto kogo bardziej kocha: Editors Polskę, Polska Editors czy może Mikołaj Ziółkowski Editors. Pomijając to, Brytyjczycy zagrali kolejny koncert w Polsce i znowu nas nie zawiedli. Zaczęli od odrobinę patetycznego „Sugar”, stanowiącego pewnego rodzaju ciszę przed burzą, która rozpoczęła się najnowszym singlem „A Ton Of Love”. W tym momencie ludzie oszaleli, rozpoczęło się pogo i chóralne skandowanie każdego refrenu. Anglicy zagrali całą plejadę swoich największych hitów, wplatając między nie utwory z niedawno wydanej płyty The Weight Of Your Love. Było energicznie, mocno, intensywnie, a miejscami również lirycznie. To mój drugi koncert Editors w życiu i kolejny raz wyszedłem z niego zachwycony.
Blur 
Następnie przyszedł czas na występ głównej gwiazdy wieczoru, legendy brit popu - Blur. Zespołowi zajęło całe 24 lata by w końcu dotrzeć do Polski, dlatego też większość festiwalowiczów była bardzo podekscytowana. Na pewno bardziej ode mnie. Powiem szczerze - Blur nie był koncertem, na który najbardziej czekałem tego dnia, lecz nie zmienia to faktu, że jest to zespół legendarny i po prostu trzeba było ich zobaczyć, dlatego o godzinie 22 stawiłem się pod sceną główną. Zaczęli bardzo efektownie, bo od „Girls And Boys”, będącego chyba moim ulubionym kawałkiem zespołu i od razu zostałem kupiony. Ekipa pod przewodnictwem Damona Albarna na żywo ma nieskończone pokłady energii, którą hojnie dzielą się z publicznością. Na scenie zdaje się, że Albarn jest w kilku miejscach jednocześnie, ma istne ADHD: skacze, tańczy, biega, rzuca się w publiczność, a przy tym wciąż świetnie śpiewa. W setliście znalazły się wszystkie największe przeboje z „Coffee & TV”, „Parklife” i „Song 2” na czele. Na prawdę ciężko było mi odchodzić spod sceny w trakcie tego koncertu. 
Alt-J
Zaczynający się o 23:30 na scenie namiotowej występ Alt-J był zdecydowanie najbardziej wyczekiwany koncertem tego dnia festiwalu. Brytyjczycy zdobyli moje serce zeszłorocznym debiutem An Awesome Way. Miałem pewne obawy czy uda im się odtworzyć na żywo wszystkie ciekawe rozwiązania słyszalne na albumie. Koncert rozpoczął się tak, jak zaczyna się płyta, czyli utworami „Intro”, „The Ripe And Ruin” i „Tessellate”. Zachowanie kolejności z albumu trochę mnie zdziwiło, lecz potrafiłem to zaakceptować. W końcu płyta stanowi pewną całość i każdy utwór ma swoje miejsce. Z utworem „Something Good” chronologia została zaburzona. Zdobywcy Mercury Prize zdecydowanie nie są showmanami, wręcz przeciwnie - są raczej nieśmiali. Jednak o tym koncercie nie mogę powiedzieć złego słowa. Muzycy skupili się na precyzyjnym odegraniu swoich kompozycji. Pięknie wybrzmiały wszystkie harmonie, a chórki i partie wokalne były zaśpiewane wyjątkowo czysto. Koncert był bardzo klimatyczny, miejscami podniosły i potężny, miejscami wycofany i spokojny. Stłoczony w namiocie tłum reagował żywiołowo na każdy dźwięk płynący ze sceny, tak że sami członkowie zespołu byli zaskoczeni. W setliście złożonej głównie z albumowych piosenek znalazło się miejsce również dla utworu „Buffalo” z soundtracku do Poradnika Pozytywnego Myślenia, oraz dwóch coverów, „Slow” Kylie Minoque i „A Real Hero” College. Tym, co na pewno zapamiętam z tego występu, będzie chóralne odśpiewanie „Breezeblocks” i „Matilda” oraz pełne orientalnych motywów „Taro”. Trwający niespełna godzinę koncert był przeżyciem naprawdę magicznym, wypełnionym po brzegi emocjami. Warto było uciec z końcówki Blur, by to usłyszeć. P.S. TNGHT puszczone po zejściu zespołu ze sceny było zdecydowanie jedną z lepszych wiks tego festiwalu. 
Kendrick Lamar 
Gdy już udało mi się wytoczyć z namiotu po Alt-J, dystans między tentem a sceną główną pokonałem biegiem, ponieważ już od kilkunastu minut grał na niej raper z Kaliforni, Kendrick Lamar. Mimo że nie byłem od początku, udało mi się usłyszeć większość ulubionych piosenek, np. „Bitch Don't Kill My Vibe”, czy „Poetic Justice”. Kendrick ma genialny kontakt z publicznością, a jego charyzma i urok osobisty na pewno mogłą przekonać do siebie nawet zatwardziałych przeciwników. Ja totalnie dałem się porwać i przez cały występ czułem się jak rodowity członek fullcapowej społeczności. 
Crystal Castles 
Na zakończenie dnia kilkanaście minut pod sceną namiotową na koncercie Crystal Castles. Tutaj obyło się bez niespodzianek. CC nie przekonują mnie zarówno na nagraniach jak i na żywo. Na prawdę nie rozumiem jak można ekscytować się zmodulowanymi pokrzykami pijanej Alice, utopionymi w kaskadach topornych bitów... No dobra, o gustach się nie dyskutuje. Skończmy na tym, że mi się nie podobało. 
Czwartek 
Kim Nowak 
Drugi dzień festiwalu rozpocząłem od występu Kim Nowak. Gitarowy projekt braci Waglewskich widziałem już na żywo podczas Coke Live Music Festival. Jednak moje nastawienie do tego zespołu wciąż się nie zmieniło. Owszem, doceniam surowość gitar i wokali oraz wyrazistą perkusję, lecz nie potrafię się tą muzyką ekscytować. 
Tame Impala
O 20.00 miało się rozpocząć pierwsze ważne wydarzenie tego dnia, mianowicie koncert Tame Impala. Muzycy z antypodów zebrali laury za zeszłoroczny album Lonerism i to właśnie głównie na kawałkach z tej płyty oparli swoją setlistę. W muzyce Tame Impala słychać ciepło i słońce, co jednak nie pomogło pokonać padającego z nieba deszczu. Swoją drogą to pogoda wybrała sobie chyba najgorszy możliwy moment na jedyny deszcz podczas tej edycji. Woda z nieba jednak nie powstrzymała Australijczyków od zagrania bardzo dobrego koncertu. Utwory grupy na żywo brzmią bardzo dobrze, a całości dopełniają ciekawe wizuale podkreślające psychodelię muzyki. Dopisała również publiczność tańcząca i podskakująca w rytm pokręconych kompozycji zespołu. Dla mnie najmocniejszymi momentami występu były genialny singiel z pierwszej płyty, „Solitude Is Blis”, chwytliwe „Feels Like We Only Go Backwards” i „Elephant”, który zdecydowanie wywołał najwięcej emocji wśród publiki. Szkoda tylko, że grali tak krótko, mógłbym ich słuchać o wiele, wiele dłużej. 
Arctic Monkeys
Jeżeli ktoś miał wątpliwości, który koncert wzbudzał wśród ludzi najwięcej emocji, wystarczyło przyjść pod scenę główną przed koncertem Arctic Monkeys. Miałem świetne miejsce, naprzeciwko środka sceny, w piątym, może szóstym rzędzie, jednak fani AM, którzy podczas występu Tame Impala zachowywali się bardzo kulturalnie, gdy tylko Australijczycy zeszli ze sceny, zaczęli pchać się pod scenę, by chociaż trochę przybliżyć się do swoich idoli. Rozpoczęło się istne pogo bez muzyki. W obawie o zaburzenie moich wrażeń podczas koncertu oraz o własne zdrowie zacząłem się wycofywać, co również nie było łatwe. Nie ma na świecie zespołu, który zrobiłby dla mnie więcej niż Arctic Monkeys. To oni otworzyli mi drzwi do lepszego muzycznego świata oraz już od paru lat pozostają moim ulubionym zespołem. Na żaden koncert tej edycji nie czekałem tak mocno, dlatego też gdy zespół pojawił się na scenie, a z wielkich głośników popłynęły pierwsze dźwięki ich najnowszego, genialnego singla „Do I Wanna Know?”, moje podekscytowanie było ogromne. Od dawna już wiadomo, że chłopcy już nie są tymi szczeniakami, którzy nagrali Whatever People Say.... Ich muzyka stała się cięższa, a stylówa bardziej amerykańska. Czy wyszło im to na dobre? Ocenić musicie sami. Jednak nie da się ukryć, że Arctic Monkey są teraz w genialnej koncertowej formie. Ich występ był bardzo żywiołowy, a ja spędziłem go tak, jak to sobie wymarzyłem: skacząc i śpiewając z rozemocjonowanym tłumem nie tylko refreny, ale też każdą linijkę tekstu i nawet niektóre gitarowe riffy. Atmosfera była świetna, a Kosakowo stało się w tym czasie najwspanialszym miejscem na ziemi. Cudownie wybrzmiały najbardziej kluczowe utwory w twórczości zespołu. Brytyjczycy zdawali się bawić na scenie równie dobrze jak ludzie pod nią. Szczególnie Alex, który aż pomylił się podczas grania „When The Sun Goes Down”. Moimi faworytami będą niesamowite „Pretty Visitors” i piękne „505” kończące występ. Po koncercie AM byłem zmęczony, poobijany, zachrypnięty, miałem totalny mętlik w głowie i za dużo myśli, ale przede wszystkim byłem bardzo, ale to bardzo szczęśliwy. 
Nick Cave/Maria Peszek
Po niesamowitym koncercie Arctic Monkeys tego dnia udało mi się już tylko zobaczyć kawałek koncertu Nicka Cave'a siedząc na trawie daleko od sceny, jednak nie przekonał mnie on by podejść bliżej i zostać dłużej. Następnym punktem programu był początek występu Marii Peszek, która grała ten sam koncert co kilka miesięcy temu w Krakowie. Dlatego podczas utwory „Amy” skierowałem się w stronę wyjścia z terenu festiwalowego. 
Piątek
Palma Violets
Co roku pojawia się w przemyśle muzycznym zespół, który na skrzydłach prostych riffów i chwytliwych melodii oraz potężnej promocji w brytyjskiej prasie trafia do świadomości słuchaczy na całym świecie. Taki sam scenariusz odegrali kiedyś The Vaccines, Spector czy Howler, a tym razem trafiło na Palma Violets. Stojąc pod sceną naprawdę można było mieć wątpliwości, czy aby na pewno jesteśmy w Polsce, gdyż publiczność w większości stanowili Brytyjczycy. Na scenie nie widać, że Palma Violets są debiutantami, wręcz przeciwnie - mają swobodę godną grającego od dziesięciu lat zespołu. Muzyka tych chłopaków brzmi ostro i garażowo, a jednocześnie jest piekielnie melodyjna. Muzycy na scenie bawią się świetnie, pytanie czy jest to spowodowane ogólną atmosferą koncertu czy ilością alkoholu wypitego przed występem pozostawmy bez odpowiedzi... Pewne jest to, że Palma Violets dali zaskakująco dobry koncert. Miejmy nadzieję, że nie spadną z piedestału równie szybko jak na niego weszli. 
These New Puritans 
Ten występ był dla mnie największą zagadką tegorocznego Open'era. Nie miałem pojęcia czego można spodziewać się po zespole z Southend-on-Sea. Najnowsza płyta zespołu nie do końca mnie przekonała po pierwszych odsłuchach i obawiałem się, że oparcie setlisty na utworach z tego krążka może bardzo zaszkodzić koncertowi. Jednak mając w pamięci długie godziny spędzone na zapętlaniu Beat Pyramid i Hidden pojawiłem na prawie godzinę przed występem w namiocie by zająć dobre miejsca. Swoją drogą mógłbym przyjść na dziesięć minut przed rozpoczęciem, a i tak dopchałbym się do barierek, frekwencja była bardzo niska (czy koncert Skunk Anansie naprawdę był aż tak atrakcyjnym wydarzeniem?). Po długim soundchecku Brytyjczycy rozpoczęli swoje przedstawienie. Otwarli koncert utworem „Spiral”, wyciągając wszystko to co nieprzyjazne w ich muzyce, dysonanse, ciężkie harmonie, nieoczywiste melodie. Ludzi nie wiedzących o co chodzi w These New Puritans, którzy trafili tam przypadkiem, mogło to nawet sprowokować do wyjścia z namiotu. Ja byłem jednak zachwycony, dla mnie zgadzało się wszystko. Pięknie brzmiały instrumenty dęte, świetnie zaaranżowano pianino oraz elektroniczne wstawki. Z każdą minutą było coraz lepiej. Nowe utwory na żywo wypadają wspaniale. Usłyszeliśmy m.in. singlowe „Fragment Two”, „Organ Eternal” z hipnotycznym motywem syntezatorowym i pięknie rozwijające się „V (Island Song)”. Jednak tym co uczyniło ten występ wspaniałym, była część środkowa, w której umieszczono starsze piosenki, jak „We Want War” czy „Attack Music”. W setliście znalazło się też miejsce dla „Swords Of Truth” z debiutu, co bardzo mnie zaskoczyło i ucieszyło. Ta godzina z These New Puritans była jednym z najbardziej intensywnych, magicznych, podniosłych, pięknych i przepełnionych emocjami momentów mojego życia. Szkoda, że zostali tak niedocenieni przez większość festiwalowiczów. Miejmy nadzieje, że niedługo wrócą do Polski na koncert klubowy. 
Queens Of The Stone Age
Miałem okazję przeżyć koncert QOTSA z różnych perspektyw. Biegając i skacząc pośród ludzi, stojąc w tłumie, siedząc na trawie, a nawet stojąc w kolejce do wymiany bonów. O dziwo, zespół cały czas brzmiał dobrze. Josh Homme mógłby otworzyć szkołę dla młodych frontmanów i naprawdę wiele ich nauczyć. Ma świetny kontakt z publicznością, co chwilę powtarzał jak świetna jest polska publiczność, a raz powiedział nam, że „możemy robić cokolwiek na co mamy ochotę”, ciekawe co na to ochroniarze... Queens Of The Stone Age świetnie sprawdzili się w roli piątkowego headlinera, dając naprawdę porządny gitarowy występ. Disclosure
Na zakończenie festiwalowego dnia w namiocie zagrał młody brytyjski duet Disclosure. Miałem już okazję widzieć ich na żywo podczas zeszłorocznego Selectora. Swoją drogą Mikołaj Ziółkowski może być z siebie dumny, że udało mu się ściągnąć tę sensację na swoją imprezę jeszcze przed wydaniem debiutanckiej płyty. Od czasu Selectora zmieniło się wiele, utwory przybrały bardziej piosenkową formę, sprzęt którego bracia Lawrence używają na scenie się rozrósł, lecz przede wszystkim zyskali wiele na popularności. Ludzie tłumnie stawili się pod tent stage, by zobaczyć występ Brytyjczyków. Co wytrwalsi czatowali na barierkach nawet na koncercie Hey. Jednak tym co nie uległo żadnej zmianie jest to, że duet wciąż potrafi rozkręcać świetne imprezy. To był zdecydowanie najlepszy clubbing tego Open'era. Świetne bity nie pozwalają ustać w miejscu, a chwytliwe refreny aż krzyczą, by je sobie zaśpiewać. Bracia Lawrence, mimo że pomylili się co do ilości zagranych w Polsce koncertów, po raz kolejny urządzili nad Wisłą świetną gibanę i udowodnili, że zasługują na miano objawienia sceny klubowej. 
Sobota 
Everything Everything
Jestem chyba jedyną osobą, która bardziej lubi ich drugi album od pierwszego. Szkoda, że członkowie zespołu nie są tego zdania i setlistę oparli głównie o utwory z Man Alive. To mógł być całkiem niezły koncert, gdyby EE porzucili te nieciekawe, irytujące i brzmiące jak przypadkowo generowane na elektronicznych zabawkach dźwięki na rzecz ciekawszego i bardziej minimalistycznego brzmienia z Arc. Niestety tak się nie stało i otrzymaliśmy występ wyjątkowo mdły i nudny, na którym nie dało się wytrzymać do końca. Całkiem ładnie zabrzmiał utwór „Duet”, lecz to nie wystarczyło by zatrzymać mnie pod open'er stage na dłużej. 
Miguel
Co do koncertu wschodzącego gwiazdora r'n'b mam mieszane uczucia. Z jednej strony fajnie było zobaczyć muzyków bawiących się na scenie czasami lepiej od zgromadzonej publiczności, usłyszeć imponujące wokalne popisy Kalifornijczyka, lecz z drugiej pompatyczność i egocentryzm bijący od Miguela po pewnym czasie zaczęły irytować. 
Crystal Fighters
Widziałem tylko chwilę, jednak tyle wystarczyło, żeby się całkiem nieźle pobawić. Występ na Open'erze to kolejne potwierdzenie koncertowego potencjału Crystal Fighters. Podczas tego występu impreza odbywała się nawet bardzo daleko od sceny. Ich krakowskiego koncertu w listopadzie na pewno sobie nie odpuszczę. Mount Kimbie 
Kolejny koncert z którego widziałem tylko fragment, i kolejny, który mnie pozytywnie zaskoczył. Nie spodziewałem się, że właśnie tak na żywo będzie brzmieć muzyka Mount Kimbie. Bardzo mocno, intensywnie, lecz wciąż tanecznie. Publiczność w namiocie zalały potężne kaskady dźwięku, a bity nie pozwalały ustać w miejscu. 
Devendra Banhart 
Po kilku rozczarowaniach tego dnia powoli traciłem nadzieję na to, że ten wieczór może być udany. Sytuację zmienił Devendra Banhart dając jeden z lepszych koncertów nie tylko tego dnia, lecz całego festiwalu. Mający wenezuelskie korzenie Amerykanin jest osobą tak uroczą i zabawną, że patrząc na niego, aż ciężko powstrzymać się od uśmiechów. Artysta na scenie odprawia swego rodzaju rytualny taniec, macha rękami, podskakuje, co składało się na dziwne sceniczne tai chi. Jeżeli jego celem było zauroczenie publiczności, to mogę powiedzieć, że zadziałało w stu procentach. Nie można zapominać o tym, że Devendra czaruje swoim ciepłym brzmieniem i głosem zarówno gdy śpiewa po angielsku, jak i po hiszpańsku. Szkoda tylko, że po godzinie musiał już zejść ze sceny, by AnCo mogli rozłożyć swoje zabawki. Jestem pewien, że zgromadzona pod namiotem publika mogłaby słuchać i oglądać Devendrę jeszcze kolejną godzinę, i kolejną, i kolejną, i kolejną... 
Animal Collective Pisząc tę relację zapewne narażę się wielu osobom, jednak moje przemyślenia są takie, a nie inne. Według mnie było po prostu nudno i męcząco. Nie pomogła bardzo zmyślna scenografia ani ciekawe wizuale wykorzystujące fragmenty starych kreskówek. Nigdy nie byłem zawziętym fanem AnCo, jednak potrafiłem docenić ich status legendy muzyki alternatywnej, dlatego wiązałem z tym koncertem spore nadzieje. Zawiodłem się. Nie do końca wiem, co zawiniło: czy nagłośnienie, czy zmęczenie po czterech dniach festiwalowania, czy może koncert Devendry Banhart był za dobry. Nieważne, skończmy na tym, że mnie nie porwało. 
Niedziela 
Dizzee Rascal 
Zaproszenie tego brytyjskiego rapera w roli supportu przed Rihanną było według mnie całkiem niezłym pomysłem. W końcu każda okazja do potańczenia i poskakania przy mocnym elektro i szybkiej nawijce jest dobra. I ostatecznie nie zmieniłem mojego zdania. Szkoda tylko, że Dizzee nie skupił się bardziej na rapowaniu tylko na siłę próbował zmusić tłum do skakania. Zatrudnił nawet do tego celu dwóch kolesi, którzy tylko biegali po scenie i skandowali „Jump! Jump! Jump!”. Jak na moje to całkiem niepotrzebne, ludzie sami wiedzą kiedy chcą skakać a kiedy nie, Dizzee. 
Rihanna
Nie oczekiwałem, że ten koncert zmieni moje życie. Oczekiwałem jednak, że koncert barbadoskiej wokalistki porwie mnie od początku do końca, nawet jeżeli znam tylko single. Nie do końca tak się stało, a ja sam chyba lepiej bawiłem się podczas oczekiwania na łaskawe wyjście na scenę piosenkarki, gdyż puszczano wtedy z głośników coraz to bardziej przebojowe kawałki m.in. Thrift Shop, czy Blurred Lines (<3). Miało być wielkie szoł, jednak w Gdyni otrzymaliśmy maksymalnie szoł średnich rozmiarów. Nie było tłumu tancerek i zmyślnych kreacji, był za to rozciągnięty dres, trochę tandetne wizuale, kiczowaty gitarzysta i częściowy playback. Jednak żeby nie wypaść totalnie hejtersko, to muszę przyznać, że pomijając to wszystko całkiem nieźle się bawiłem śpiewając refreny przebojowych singli. Rihanna powinna zapisać się do Kanye Westa na lekcję z robienia widowisk. Piosenkarka zapowiedziała za sceny, że do nas wróci, wątpię by można mnie było tam spotkać.