The Killers - Battle Born [2012]

Jest ciepły wrześniowy wieczór. Zatopiony w ciemnościach pokój robi wrażenie pustego i niezamieszkałego. Mrok opanował wszystkie zakamarki tego ponurego i cichego miejsca. Na kanapie leży kurtka, a obok miej płyta z okładką w czerwonych barwach. Jeszcze dalej możemy (jest trudno, ale jednak możemy) dostrzec czysty (dosłownie i w przenośni) notes i perfekcyjnie zatemperowany, zielony ołówek pewnej znanej firmy, trudniącej się między innymi wyrobem… ołówków, cóż za zaskoczenie. Nagle do pomieszczenia wchodzi równie posępna persona co sam pokój. Po ruchach ciała widać, że słabo mu się powodzi, albo że jest kolesiem, który pisze w Polsce muzyczne recenzje. O, sięga po płytę – zatem na bank recenzent. Zapala światło, patrzy chwilę na okładkę i nagle rzuca ją dokładnie tam, gdzie leży notes z perfekcyjnie zatemperowanym ołówkiem pewnej znanej firmy... Czy ja was zanudzam? Anyway, wreszcie enigmatyczna postać przemawia.

Ja: Ej, wiecie co? Jest wrzesień, więc ja wciąż mam wakacje. A jeśli ma się wakacje, to trzeba z nich korzystać, prawda? Więc przykro mi, ale nie będzie tej recenzji, bo póki jest jeszcze w miarę ciepło, to trzeba wyjść gdzieś z domu. W końcu ostatnie dni wolne od nauki (niby potem zaczyna się nauka, jasne).

Dryń, dryń.

Ja: O, dostałem sms-a, już na mnie czekają. Więc sami widzicie, przygoda wzywa. Choć wiem, że takie wojaże grożą śmiercią pod kołami auta, motocykla czy roweru, to jednak ryzykuję i jestem gotów na spotkanie ze śmiercią. To na ra...

Do pokoju wparował mój głupi kot.

Ja: Ej, a ty tu czego? Kuweta stoi zupełnie gdzie indziej.
Mój głupi kot: Jezu, czemu głupi, za grosz szacunku dla zwierząt. Poczekaj, mam kontakty z PETA, już oni cię załatwią.
Ja: No dobra, masz, ciesz się. (magia)
Mój kot: Jak to twój? Myślisz, że jestem twoją własnością?
Ja: Bosz... (magia) [2]
Kot: No widzisz, od razu lepiej, chociaż gdyby zamiast tego dać moje imię, albo najlepiej moje dwa...
Ja: Yo man, nie ma czasu na takie głupoty, dostałem sms-a, jestem ustawiony i już mnie tu nie ma, nara.
Kot: I ciągle ten polski hip-hopowy slang, co ty człowieku, myślisz, że jak skończyłeś podstawówkę, to już jesteś wykształcony?
Ja: Ej, co ty masz do polskiego rapu? Weź se posłuchaj Mesa, K 44, Molestę, Pezeta...
Kot: O lol, człowieku, weź ogarnij, co ty w ogóle p*********?
Ja: No i widzisz, naczelna cię ocenzurowała.
Kot: Dlaczego?
Ja: Bo jesteś na blogu, który czyta inteligentna młodzież, a nie jakiś podrzędny plebs z rynsztoka, łapiesz?
Kot: I zawsze jak coś powiem niecenzuralnego, to pojawią się te gwiazdki?
Ja: No zawsze.
Kot: No dobra, to zróbmy inaczej. (odchrząknął) Co ty w ogóle powiadasz? No i teraz wszyscy będą myśleli, że jestem lamusem.
Ja: Dlaczego dopiero teraz? (na ustach recenzenta pojawia się szyderczy uśmiech triumfu)
Kot: Ej dobra, chodziło mi o to, że Pezet teraz gra dubstepy, a nie hip-hop. Słyszałeś chociaż „Supergirl”?
Ja: Co ty p... owiadasz? No to się porobiło. Ale to nie zmienia faktu, że każdy może mówić jak mu się podoba. A zresztą nie mam już czasu, lecę, elo.
Kot: Ech... No to powiedz chociaż o czym miała być ta recka?
Ja: Jaka re…? A dlaczego kogoś takiego jak ty, w sensie kota interesuje to, o czym mam pisać reckę? Serio, bo dla mnie to jest nienormalne.
Kot: Mocne słowa jak na kolesia, który od jakiegoś czasu gada ze zwierzęciem (jakże wspaniała riposta i jeszcze bardziej triumfalny uśmiech pojawia się na tym razem na usta… na kocie)
Ja: Ok, ok, dobra. Nowa płytka The Killers, kojarzysz typów?
Kot: Nowa płytka The Killers powiadasz? Battle Born tak? Słyszałem. Stary, jakie g****.
Ja: Aha, Natalia jest czujna, szybko zmień słowo na takie, żeby pasowało do kontekstu i żeby miało 5 liter i żeby jeszcze zaczynało się na g, bo inaczej na zawsze zostaniemy uwięzieni w tej recenzji jak w wirtualnym więzieniu. NA ZAWSZE!
Kot: Co?! Ale wcześniej! Że jak? Nie! NIE!!! Czekaj! Chwila! (intensywnie myśli, a serce wali mu jak dzwon Zygmunta)
Ja: Szybko! Czas leci! Trzy, dwa, je…
Kot: Czekaj! Mam!: Stary, jakie gupie.
Ja: Hehe, ale dałeś się nabrać koleś .
Kot: Weź człowieku, to ty jesteś nienormalny, ja tu mało co nie padłem na zawał, a ty se żarty robisz z kota…
Ja: No dobra, sorry. Żeby cię pocieszyć, powiem ci, że też słuchałem Battle Born i również uważam, że… to głupia płyta.
Kot: Serio? No, przynajmniej tu się zgadzamy :)
Ja: No tak. No ale trzeba przyznać, że kiedyś The Killers byli żenującą kopią New Order i całego tego 80s’owego, post-punkowego grania, a teraz…
Kot: Są żenująca kopią Def Leppard!
Ja: Exactly man! Trafiłeś w punkt! W ogóle maniera tych kawałków… Przecież to momentami brzmi jak wszystkie najgorsze momenty Muse w pigułce, w połączeniu z jakimś miałkim hard-rockiem tudzież emo-rockiem czy czymś tam.
Kot: A dotrwałeś do końca? Ostatni, w dodatku tytułowy utwór, wymiata po całości, he he.
Ja: No wiem, jak można oprzeć utwór na akordach z „Baba O'Riley”? Dla mnie to profanacja i totalny szajs.
Kot: No, a w dodatku melodie w każdej piosence są takie banalne, wymuszone i nudne. Ile słyszałeś ciekawszych kawałków od „Runaways”?
Ja: Bo ja wiem, jakieś 200, może 300?
Kot: Nie pytam ile słyszałeś lepszych kawałków w tym roku, tylko ile słyszałeś lepszych kawałków w ogóle?
Ja: Nie wiem! Milion? Człowieku! Mam te...

Kot przygląda się z pogardą recenzentowi, a w jego oczach można dostrzec rządzę zemsty…

Ja: No dobra. He he, człowieku. (grzeczniej) Kocie, mam teraz usiąść na krześle i zacząć się zastanawiać? Przez to, że mnie zagadałeś spóźnię się na umówione spotkanie.
Kot: O, a będą na tym spotkaniu jakieś fajne kotki? :)
Ja: Jasne, że bę... Zaraz! Chwila! Ty masz na myśli kotki w sensie... Tego to ja nie wiem, ale raczej nie idziemy pod płot. A co, chcesz iść?
Kot: Jasne, czemu nie?
Ja: Wziąłbym cię ze sobą, ale…
Kot: Ale co??
Ja: Ale musisz napisać za mnie reckę The Killers.
Kot: Ja!? Nie! Nie zrobisz mi tego! Proszę, weź mnie ze sobą, mogę założyć buty, mogę nawet zrobić takie oczy jak ten kot ze Shreka 2
Ja: Kot w butach… Dobra, pierwsze koty za płoty, co jeszcze możesz dla mnie zrobić?
Kot: Tak, pierwsze koty w butach za płoty. Yyy, na przykład mogę ci załatwić numer telefonu kobiety-kot (można przy niej dostać kota, serio)
Ja: A tak przy okazji, nie jesteś już z panią kot?
Kot: Wiesz, najpierw bawiliśmy się w kotka i myszkę, to było fajne. Potem jakoś było, przez jakiś czas żyliśmy na kocią łapę, ale jej to nie odpowiadało, więc zaczęliśmy drzeć ze sobą koty, aż w końcu... pogoniła mi kota...
Ja: Ech, to bardzo smutna historia, nawet się wzruszyłem i tak dalej, ale ja już muszę się zwijać…
Kot: Zostawiła mnie… (prawie płacząc) I co ja teraz zrobię…
Ja: Ok, to cześć, fajnie było pogadać…
Kot: Jak mogła to zrobić? A przecież nauczyłem ją otwierać puszki ogonem… (wybucha płaczem)
Ja: Ech… dobra. Kocie? (kot ociera łzy i odwraca głowę w kierunku recenzenta) Przynajmniej teraz wiem, dlaczego chodzisz swoimi własnymi drogami jak...
Kot: (już w formie) Wiem Einsteinie, jak kot...
Ja: Tak, ale ja już naprawdę muszę iść i wiesz co? Możesz iść ze mną jeśli chcesz...
Kot: Naprawdę? Super! Ja za to napiszę ci tę reckę!
Ja: Serio? Bo wiesz, my tu sobie gadamy, a w zasadzie nie licząc kilku zdań, nie powiedzieliśmy o nowym długograju The Killers dosłownie NIC!
Kot: Czekaj, zaraz wszystko będzie. Musisz mi tylko powiedzieć, tak jednym słowem, żebym wiedział co i jak… wiesz, jakbyś miał wydusić z Battle Born samiutką kwintesencje, to jakie to byłoby słowo?

Obaj myślą, aż nagle…

Ja i Kot: Dramat!

Kurtyna spada w dół.

Absolutny brak braw czy oklasków. Zza kurtyny dochodzą tylko dwa ciche głosy:

Ja: Ej, a serio znasz kobietę-kot?
Kot: No co ty, myślałem, że to cię jakoś zachęci.
Ja: Czyli ten cały występ z mamrotaniem i płaczem, to zwykła ściema, tak?
Kot: Musiałem coś ściemnić, żebyś mnie zabrał, c’nie?
Ja: Ja powiadam…

Tomek

Coldplay [Warszawa, 19.09.12]

„Musisz kiedyś ich zobaczyć! Są niesamowici“ – tak mówiło sto procent moich znajomych, którzy mieli okazję zobaczyć owy kwartet na Open’erze. Nigdy nie zaliczałam się do wielkich fanek Coldplay, ale doceniam to, co zrobili dla przemysłu muzycznego oraz nie dziwię się, że dziś należą do czołówki największych zespołów. Zatem bez wahania musiałam zobaczyć zarówno te stare jak i nowe kawałki brzmią na żywo.

Bilet wisiał u mnie od stycznia. Przez ten czas miałam okresy euforii, a czasem zapominałam, że we wrześniu zobaczę jedną z najbardziej pożądanych formacji na świecie. Gdy wreszcie nadszedł 19 września, wszystko inne przestało mieć znaczenie. Chciałam już tylko dotrzeć na Stadion Narodowy i tańczyć do utworów Brytyjczyków. Oczywiście nie byłam jedyna. Kilkaset ludzi od rana stało przy przedzielonych, by być jak najbliżej sceny.

Kiedy wreszcie nas wpuszczono (byście widzieli ten sprint do barierek!), dzielnie czekaliśmy na twórców hitu „Clocks“. Niedługo po otwarciu drzwi zaczęło padać. Dwie godziny stania w deszczu w budynku z odkrytym dachem. Nikt jednak nie zwracał na to uwagi z prostej przyczyny – przyszliśmy się tu bawić i żadne anomalie pogodowe nas nie powstrzymają. Tak naprawdę większość zgromadzonych ignorowała nawet sam support w postaci Charli XCX oraz Marina & The Diamonds. A szkoda, bo sama wybrałabym się na ich oddzielne koncerty. Jak spisały się panie?

O 19:00 na scenę w ciężkich koturnach weszła Charlotte Aitchison. Grała krótko, bo niecałe pół godziny. Nie porwała publiczności nawet swoim hitem „You’re The One“. Część się bujała, a reszta stała niewruszona ruchami Angielki. Nie oszukujmy się, że jej muzyka budzi skrajne emocje i musi się po prostu podobać. Nie zachwyciła mnie jakoś szczególnie, ale „Nuclear Seasons“ fajnie było usłyszeć.



Natomiast lepiej zaprezentowała się już Marina Diamandis. Tu już dawano oznaki aprobaty („I love you Marina!“ dochodzące z kilku stron Stadionu). Brytyjka zszokowała swoją połyskującą różową suknią, futrzanym bolerkiem oraz oprawionymi perłami okularami. Powitała nas charakterystycznym „Cuckoo!” znanym z „Mowgli’s Road“. Wykonanie „Bubblegum Bitch“ – zdecydowanie najmocniejszy element show. Dziewczyna ma naprawdę świetny, a przy tym oryginalny głos. Pomimo braku jakiegoś szczególnego zaangażowania ze strony ludzi, artystka wydawała się być zachwycona. Zabrakło mi „Obsessions“ oraz „Girls“, ale może znajdę okazję, idąc na jej osobny występ. Jeśli chodzi o repertuar z „Electra Heart“ to dobrze, że wybrała utwory z pierwszej połowy płyty ze wzgędu na ich większą przebojowość. Support ogółem dał radę, ale i tak stracił znaczenie, gdy na scenę weszła główna gwiazda.


Miz (+zdjęcia)

Nawet nie wyobrażacie sobie, jak trudnym zadaniem jest opisanie prawdopodobnie najpiękniejszego dnia w życiu, bo mimo błahości i utraty znaczenia tych słów koncert Coldplay był takim dniem dla mnie. Dodatkowo muszę cały czas uważać, by nie hiperbolizować i przesadzać oraz starać się pisać jak najbardziej obiektywnie, by ta relacja była do strawienia. Jeżeli ktoś nie lubi idealizowania – może od razu przeskoczyć do czwartego akapitu od końca.

Śpiąc jedynie kilkanaście minut jeszcze w nocy wraz z grupką przyjaciół wyruszyliśmy do stolicy, by wreszcie w okolicach 13:30 znaleźć się pod barierkami Stadionu Narodowego z numerkiem 274 czekałem cierpliwie na otwarcie bram. Tuż przed 16 chcieliśmy się zachować kulturalnie i nie biec pod scenę tylko na nią dojść – plan udał się połowicznie, tuż po otrzymaniu najcudowniejszego koncertowego wynalazku – Xylobandu, wszyscy fani zespołu (w tym i ja) ruszyli z pełną prędkością pod scenę by moknąć pod niezasłoniętym dachem stadionu. Gdy wreszcie zbliżała się godzina 21 a z głośników na stadionie można było usłyszeć „99 problems” Jaya-Z wiedziałem, że za chwilę spełnią się moje marzenia. Mimo to nie obyło się bez rozterek, gdyż pod sceną nagłośnienie na supportach było delikatnie mówiąc nienajlepsze – wokal był prawie niesłyszalny, a bas zagłuszał wszystkie pozostałe kanały. Kiedy jednak muzycy weszli na scenę przy dźwiękach „Back to the Future Theme” i wreszcie, prawie rok po planach udania się na koncert zobaczyłem Chrisa Martina i spółkę wszystkie moje myśli odpłynęły, a gdy wokalista wykrzyknął krótkie „yeap!” i począł grać „Mylo Xyloto” nogi same zaczęły skakać a ręce machać wraz z założonymi na nich Xylobandami.



Wypadałoby wreszcie poświęcić troszkę miejsca temu banalnemu małemu dziełu sztuki – jest to zwykła bransoletka, podobna do opasek, które otrzymuje się na festiwalach – jednak w niej umieszczone jest kilka lampek (w zależności od rodzaju bransoletki – białe, żółte, niebieskie, czerwone i zielone) które świeciły po wysłaniu odpowiedniej fali przez realizatora koncertu. Dodatkowo cała oprawa koncertu była doskonale przygotowana – scena, na której były wypisane teksty z piosenek, nazwy miast czy zwykłe graffiti, pomalowane instrumenty, kolorowe koła które świeciły w tle, gigantyczne okrągłe ekrany na których wyświetlali się muzycy, wizualizacje czy też widzowie – to wszystko robiło gigantyczne wrażenie. No i nagłośnienie było naprawdę doskonałe – żaden instrument nie zagłuszał innego, wokal Martina był również doskonale nagłośniony – co prawda, słyszałem pogłoski że na trybunach dźwięki potrafiły się zlewać (szczególnie na intro „Clocks”) jednak w Golden Circle lepszego nagłośnienia nie można było sobie wyobrazić.



Wróćmy jednak do samego koncertu – gdy tylko rozpoczęło się „Hurts Like Heaven” tłum popadł w szaleństwo – skakał każdy, starszy czy młodszy, a liczne lasery i fajerwerki rozjaśniały i tak jasne od bransoletek niebo. Na lepiej znanym szerszej widowni „In My Place” (z fenomenalnym na perkusji Willem Championem w roli głównej) podczas refrenu ze specjalnych wyrzutni niebo zostało zasłonięte różnokolorowym confetti, wyciętym w kształcie symboli z Mylo Xyloto – m.in. motylkami, literkami M i X, rakietą, serduszkami, łezkami i kwiatuszkami. Przed „Major Minus” Chris powiedział parę błahych słów, że to prawdopodobnie najlepszy koncert z trasy Mylo Xylotour („this concert will be fuc***g awesome!”), a Polacy to najlepsza publiczność na świecie – pewnie na każdym koncercie pojawiają się takie słowa, ale to one stanowią część genialnego kontaktu frontmana z publicznością. Sam utwór na przekór krytykom oskarżającym ich o coraz bardziej komercyjne granie był zagrany z niespotykaną, wręcz hard rockową werwą, a cały stadion rozświetlił się na złowrogi czerwony kolor. Na „Lovers in Japan” nie zabrakło confetti (tym razem i błyszczącego!) oraz gigantycznych balonów, które tłum odbijał pomiędzy sobą – gdy w końcu balon pękł, na fanów rozsypywało się – no cóżby innego! – różnokolorowe płatki papieru.



Po naprawdę żwawych i wesołych utworach przyszła kolej na „The Scientist”. Ta delikatna balladka, brzmiąca o niebo lepiej na żywo niż na płycie wycisnęła łzy z wielu niewiast. Gdy tylko zabrzmiały pierwsze takty „Yellow” chciałem zabrać się do wydzierania (bo śpiewem już tego się nie dało nazwać) tekstu najstarszej piosenki na koncercie, jednak oprócz pianina i wręcz ambientowych dźwięków gitary reszta instrumentów była zupełnie cicha. Gdy już wydawało się, że Yellow będzie czymś w stylu „Coldplay Warsaw Unplugged” lecz na początku drugiej zwrotki wszystko dosłownie ryknęło. Fani również nie zawiedli – zostały wypuszczone liczne żółte baloniki, co nie umknęło uwadze Coldplay („I love the baloons!”). Następne dwa kawałki to znowu ostrzejsze granie – „Violet Hill” z banalnie prostą, ale jak zgrabną solówką gitarową Jonny’ego oraz jeden z piękniejszych momentów koncertu, „God Put A Smile Upon Your Face”, zagrane w aranżacji z AmEx Unstaged (polecam przesłuchać!) zakończone rzuceniem pięknego Fendera na scenę. Przy tymże utworze nie tylko muzyka, ale i tekst utworu został zmieniony na pochwałę cudownej polskiej widowni (która zaiste była na najwyższym poziomie – nikt się nie pchał, nie słyszałem jakiś głosów niezadowolenia - każdy bawił się najlepiej jak mógł i z każdym można było zamienić miłe słowo).



Po krótkiej przerwie Guy, Will, Chris i Jonny pojawili się na środku X’a kończącego wybieg a na telebimach pojawił się snippet w którym główną rolę grała Rihanna. Pomimo tego, że „Princess of China” w wersji studyjnej jest naprawdę kiepska, na koncercie dało się troszkę pośpiewać. Był to jednak najsłabszy moment koncertu, który wynagrodziły dwie kolejne piosenki – „Up in Flames” i „Warning Sign”. W czasie drugiego utworu na pianinie pojawił się album przygotowany przez polskich fanów Coldplay, który znalazł się nawet na głowie Martina.

Znowu chwila ciemności. Lecz jak tylko na stadionie zabrzmiało „Don’t Let It Break Your Heart” zaświeciły się fioletowe motyle rozstawione w różnych częściach płyty, a sam utwór był doskonałym przedsmakiem najpopularniejszego hitu Coldplay. Gdy technicy wprowadzili kotły na scenę już spora część widowni zaczęła śpiewać „Viva la Vidę”, która niosła się po Narodowym jeszcze długo po zakończeniu piosenki, nie dając rozpocząć zespołowi „Charlie Brown”. Właśnie podczas pisania tej piosenki (a dokładnie wersu „we’ll be glowing in the dark”) w głowach muzyków pojawił pomysł na Xylobandy – nie mogło więc ich zabraknąć podczas odgrywania i tego utworu. Zaraz po tym Martin zaczął grać pierwsze nuty „Paradise” które zostało entuzjastycznie przyjęte przez tłum wykrzykujący powtarzające się wiele razy „it’s a para-para-paradise!”. Kiedy opowieść o małej dziewczynce zbliżała się ku końcowi, frontman zespołu wykrzyczał do mikrofonu „I don’t wanna stop, I don’t wanna finish, I don’t wanna leave Warsaw!” i począł na nowo grać radosną piosenkę.



Na chwilę muzycy znowu zniknęli – niektórzy mniej zorientowani w przebiegu koncertów Coldplay myśleli, że to koniec. Jednak po chwili cała czwórka pojawiła się na scenie rozstawionej pośrodku płyty i zagrali tam dwie piosenki – spokojną „Us Against The World” oraz akustyczną wersję „Speed of Sound”.

Po powrocie na główną scenę jako pierwszy został odegrany kolejny z „the best of” Coldplay – „Clocks”, które zostały okraszone znowu prostym, a jakże banalnym pomysłem – lasery na tle rozpylonej wcześniej pary wodnej dawały efekt podobny do zachmurzonego nieba. „Fix You” natomiast było ostatecznym wyciskaczem łez – kogo nie ruszył „The Scientist”, ten uronił łezkę na przedostatnim utworze warszawskiego koncertu. Ostatnią piosenką show było „Every Teardrop Is A Waterfall” – potężna dawka radości i energii, całkowita odmiana po dosyć smutnym i wolnym „Fix You”. Po raz ostatni zaświeciły się Xylobandy, po raz ostatni Warszawa została wpleciona w tekst piosenki „and Warsaw (heaven) is insight” i po raz ostatni różnokolorowe fajerwerki oświetliły niebo nad największym stadionem w Polsce. Zresztą, cudowna atmosfera udzieliła się nie tylko fanom, lecz i samym muzykom – Chris po koncercie ucałował scenę, co zdarza się naprawdę rzadko.



Dlaczego koncerty Coldplay są takie niesamowite? Chyba dlatego, że ci ludzie są naprawdę swoimi przyjaciółmi – to nie U2, którzy po zagraniu koncertu rozjeżdżają się w różne strony. Spędzają razem czas, razem grają w gry komputerowe a po koncercie przybijają sobie piątki i razem łapiąc się niczym aktorzy dziękują publice.

Czego zabrakło mi w tym show? Na pewno dwóch piosenek – „Shiver” oraz najukochańszej „Lost!”, oraz jakiejkolwiek zmiany setlisty (od dłuższego czasu jest taka sama). Od Chrisa Martina chyba wszyscy muzycy mogliby uczyć się niesamowitego kontaktu z publicznością oraz gigantycznego zaangażowania w koncert, od całego zespołu – cudownej oprawy (która nie szokowała, lecz zachwycała, nie tworzyła show, ale idealnie go dopełniała), a akustycy – genialnego nagłośnienia.

Pozostaje mi teraz tylko czekać na kolejny koncert Coldplay w Polsce – niestety, na to szybko się nie zanosi.



Wraz z tą relacją kończy się też moja przygoda na themagicbeats. Pisanie recenzji szło mi coraz trudniej i były one coraz bardziej schematyczne, a i od dłuższego czasu nic mojego nie pojawiało się na blogu, dlatego też postanowiłem odejść z redakcji. Dziękuję wszystkim – Wam, czytelnikom za choćby rzucenie okiem na moje wypociny oraz mniej lub bardziej konstruktywną krytykę, dziewczynom i chłopakom z redakcji za cudowną atmosferę oraz mojej naczelnej – Natalii za przyjęcie mnie do redakcji i otworzenie nowych możliwości.

Kogucik

Ivan and the Parazol - Sellin' My Soul [EP;2012]

Z jednej strony - tytułowe "Sellin' My Soul". Z drugiej - dopełniające dzieła "Whatever".
To, co łączy te dwa utwory, składające się na tak niedługą EPkę, to ta lekko brudna, ale miejscami zdecydowanie słodka stylistyka, ukryta w chórkach i dźwięku gitary. I ten retro klimat, tak typowy już dla Ivan and the Parazol. To lekko "zadymione" piosenki, choć grane przez chłopaków pełnych energii, co słychać tak dobrze w wokalu. I choć to prawda, teksty są najprostsze na świecie, ale powiedzcie mi, z czym młodzież będzie utożsamiać się w dzisiejszych czasach, jak nie z problemami w stylu "jak poderwać obiekt westchnień" czy wersem whatever happens in London stays in London?
To tylko dwie, trwające lekko ponad dwie minuty piosenki. Jednak mają one wszystko, aby wyrwać Ivan and the Parazol z Węgier i pomóc podbić im inne kraje. Miejmy nadzieję, że również Polskę. 

Natalia

We Draw A - Tears From The Sun

Zupełnie nie przekonuje mnie zespół Indigo Tree. Owszem, ich oszczędne, trochę senne i smutnawe piosenki z krainy sypialnianego psych-freak-folku są ładne, ale nie ma w nich nic, co mogłoby mnie porwać czy zaintrygować. Mówiąc bez ogródek: nudzi mnie takie granie, aczkolwiek wiem, że zespół ma oddane grono fanów i słuchaczy. Tym bardziej trochę zaskoczył mnie fakt, że to właśnie w obozie wrocławskiego duetu powstał wciąż tajemniczy dla większości muzyczny projekt. Na razie nie wiemy, czy "nowe dziecko" to zespół obu panów czy też solowy twór Peve'a Lety, ale stawiam na to pierwsze. Wiemy natomiast, jak brzmi pierwszy kawałek We Draw A.

Jedynym elementem łączącym "Tears From The Sun" z dokonaniami Indigo Tree jest wokal Peve'a, bo tkanka dźwiękowa jest diametralnie odmienna. Zamiast ponurego i momentami brudnego grania, dostajemy beatową elektronikę w ciepłym, tanecznym wdzianku. Bas od którego startuje piosenka przywołuje echa technicznych brzmień (trochę kojarzy mi się z "No Turning Back" Gui Boratto). Na jego tle Peve wyśpiewuje linijki tekstu, a następnie znika, a w jego miejsce pojawia się perkusja w rytmie 4/4 oraz piękny, eteryczny motywik, który doprowadza całość do kolejnej zwrotki. Potem dochodzi gitara i wzmocnienie beatu, przez co kawałek nabiera rozpędu i przeistacza się w świetny taneczny numer ze szczyptą melancholii. I to jest numer z Polski!

Gdybym miał przypisać tagi We Draw A, postawiłbym na sophisti-pop, dance-pop, synth-pop czy wreszcie post-pop. Może trochę przesadzam, bo jednak to jeszcze nie jest ten poziom, ale chyba można nazwać wrocławski projekt polskim The Diogenes Club. Tak czy inaczej, rodzi nam się kolejny świetny zespół w tej stylistyce (kolejny, bo patrzę na was Kamp!, kiedy płyta???), którego postępy trzeba bacznie śledzić. Prawdopodobnie już niedługo dostaniemy całą epkę od We Draw A, więc na bank nie omieszkam sprawdzić.

Tomek

Przegląd #6

Czyli trochę nowości, trochę zaległości. Zapraszam do lektury.

Animal Collective: Centipede Hz
No to się porobiło. Animale są teraz cool. Są cool już od pewnego czasu. Dokładnie od wydania chwalonego pod niebiosa Merriweather Post Pavilion. Problem jest tylko taki, że dla mnie formacja z Baltimore najlepsze rzeczy robiła ponad dekadę temu. Mam tu na myśli przede wszystkim mityczne dzieło Spirit They're Gone, Spirit They've Vanished. Wtedy to jeszcze nie był nawet kolektyw, tylko duet. Natomiast nowy album boleśnie utwierdza w przekonaniu, że chłopaki zjadają własny ogon. Bo czy coś na Centipede Hz zaskakuje? Ani koncept w postaci psychodelicznej radiostacji, ani maksymalistyczna, czasami aż za bardzo produkcja, ani same kompozycje, które brzmią jak postrzępione hybrydy utworów z poprzednich płyt z animalowego podwórka (przede wszystkim słychać Strawberry Jam oraz Merriweather w połączeniu z solowym Tomboyem Pandy Beara). Nie zrozumcie mnie źle, nowa pozycja od zwierzęcej załogi to dobry album, ale prawie zupełnie nie wnosi niczego nowego do bogatego dorobku Amerykanów. Mimo że broni się niezłymi kawałkami (panda-bearowy "New Town Burnout", gang-gang-dance'owy "Wide Eyed" czy typowo-animal-collective'owy "Applesauce"), to jednak grupa Avey Tare'a w 2012 roku nie jest już tym samym niszowym i oryginalnym zespołem co kiedyś, a szkoda.

Iza Lach: Off The Wire
Pamiętacie jeszcze album Krzyk, który Iza wydała w zeszłym roku? Jeśli tak, to wiecie, że na tamtym wydawnictwie młoda łodzianka pokazała swoją melancholijną i bardziej introwertyczną stronę. Na Off The Wire prezentuje zupełnie inne oblicze i nie chodzi tylko o to, że śpiewa po angielsku. Przy producenckiej pomocy Snoop (jeszcze) Dogga (!) powstała ciepła, totalnie wyluzowana i pełna radości płyta. Gdy została ujawniona na bandcampowym profilu artystki, my cieszyliśmy się pełnią lata, zatem propsy za absolutnie perfekcyjny timing. Ale nie tylko za to, bo trzeba przyznać, że album robi bardzo pozytywne wrażenie. Kawałki są melodyjne i naprawdę niezobowiązujące. Weźmy na przykład "It's Summer Again". Urocza i lekka popowa piosenka świetnie nadająca się na leniwe popołudnia, nie tylko te letnie i upalne. Sprawdza się równieżniemal g-funkowy joint "Back In Love" czy lekko jazzujący opener "I Can Feel U". Znajdziemy też spokojniejsze fragmenty jak choćby "Yellow Brick Road" czy "Pressure Off", tak więc dla każdego coś miłego. Jeśli jeszcze nie słyszeliście, to nadrabiajcie, bo choć niestety lato już minęło, to jednak warto posłuchać duetu Iza i Snoop Dogg.

Terranova: Hotel Amour
Jeśli specjalizująca się w muzyce technicznej wytwórnia Kompakt (w katalogu m.in. The Field, Gui Boratto, Matias Aguayo, Justus Köhncke czy sam szef Michael Mayer) wydaje jakiemuś artyście longplaya, to koniecznie trzeba go sprawdzić. W lutym tego roku, w barwach oficyny zadebiutowało berlińskie trio Terranova. No i potwierdzam, że muzyka, którą tworzą, rzeczywiście wpasowuje się w filozofię niemieckiego labetu, a przecież zaczynali od grania trip-hopu. Hotel Amour jest łagodniejszy od Digital Tenderness – poprzedniego albumu niemieckiej formacji, który oscylował gdzieś pomiędzy electro, a techno popem. Więcej tu melodyjnych wokali i przyjemnych dla ucha, ciepłych, elektronicznych faktur. Brzmi to trochę jak Luomo, który za wszelką cenę próbuje stworzyć chwytliwy kawałek, przez co dbałość o produkcyjne detale schodzi na dalszy plan. Ale spokojne, nie jest źle, po prostu tu nie chodzi o wyrafinowaną produkcję, tylko o przyjemność. A momentów sprawiających przyjemnośćjest na płycie dużo. Moimi ulubionymi są parkietowy lodołamacz "I Want To Go Out", dorodnie rozkwitający melanż "So Strong" i delikatnamelodyjka z pozytywki "Make Me Feel". Jeśli odpowiada wam taki klimat, zachęcam do sprawdzenia.

Dirty Projectors: Swing Lo Magellan
Podobna sytuacja do tej, w której znajduje się obecnie Animal Collective. Po sukcesie Bitte Orca od formacji Dave'a Longstretha oczekiwano, że follow-up również będzie na wysokim poziomie. Wreszcie płyta się ukazała i faktycznie zbierała dobre i świetne recenzje. I wszystko jest fajnie i w ogóle, ale wiecie co? Wcale nie uważam albumu Bitte Orca za jakieś arcydzieło. To porządna płyta, ale nic więcej. Stąd też Swing Lo Magellanwcale nie jest dla mnie świetnym krążkiem. Zupełnie nie jara mnie cała ta minimalistyczna powłoka, w dodatku kompozycje nie rozwalają i nic nie chwyta mnie za serce. No sorry, ale jeśli Dave uważa, że "Gun Has No Trigger" to popowy kawałek, to "co mam powiedzieć"?, że powtórzę za Pezetem? A te zrzynki z Velvetów w tytułowej balladce? Ech, niby nie jest jakoś fatalnie, a jednak prawie wszystko brzmi miałko. Prawie, bo sąteż dobre momenty. Do udanych fragmentów należą nawiedzony blues "Maybe That Was It" czy ziemiańska pieśń "Just From Chevron". Aha, i sprawdźcie jeszcze "Dance For You", szczególnie zwróćcie uwagę na końcówkę. I to wszystko. Czekam zatem na znacznie lepszy album Dirty Projectors, bo Dave ma olbrzymi potencjał kompozycyjny, ale wciąż nie przekłada go na znakomite płyty.

Ice Choir: Afar
To dopiero niespodzianka. Gość siedzący za perką w Pains Of Being Pure At Heart nagrywa album inspirowany romantyczna, angielską poezją i przede wszystkim wyrafinowanym 80s'owym popem (głównie Scritti Politti, Spandau Ballet, Prefab Sprout czy Pet Shop Boys). Kurt Feldman, bo tak nazywa się spiritus movens projektu, naprawdę odnajduje się w tej estetyce, a jakby tego mało, okazuje się być świetnym songwriterem. Na Afar nie znajdziemy słaby czy przeciętnych kawałków, tylko samą treść. Każdy z dziewięciu indeksów to mała retro-perełka, pozostająca w głowie na długi czas. Nie ma nawet sensu wyróżniać pojedynczych kompozycji, bo czy jest to otwierający album, zaraźliwy "I Want You Now And Always", wyrafinowany przedsionek disco-piekła "A Vision Of Hell, 1996", aksamitny kabriolet z new-order'owską tapicerką "Peacock In The Tall Grass", romantyczny, księżycowy taniec z wokalistką Chairlift "Everything Is Spoilt By Use" czy inny dowolny utwór z Afar, to i tak Kurt zgarnia całą pulę. Nie chce nic mówię, ale na razie ten debiutancki krążek to dla mnie przynajmniej podium roku.

Four Tet: Pink
Kieran Hebdan wypuszcza kompilację, na której daje wyraz swojej fascynacji techno, deep house'em i oczywiście dubstepem (wspólne kawałki z Burialem czy Thomem Yorkiem nie były przypadkiem). Oczywiście wszystko zostało spreparowane w jakże symptomatycznej dla londyńczyka, eleganckiej manierze. W gąszczu długich, powoli rozwijających się kompozycji, producent przemyca wiele ciekawych motywów i smaczków. Już w otwierającym zestaw plemiennym dubstepie "Locked", syntezatory łagodnie przemierzają ścieżki pulsujących basów. W mrocznym deep house'ie "Ocoras" ukrywa się nostalgia chłodnych nocy. "128 Harps" to z kolei reminiscencja wcześniejszych dokonań Hebdana pod alisem Four Tet. W stronę techno ucieka natomiast zakurzony "Pyramid". Dalej mamy rozmarzony, elektroniczny pejzaż "Peace For Earth", który przez ponad jedenaście minut uspokaja skołatane nerwy słuchacza kojącymi wibracjami. Ostatnia kompozycja "Pinnacles" zachwyca przede wszystkim wyrazistym basem i świetną jazzową wprawką w roli refrenu. Może to nie będzie jakiś kamień milowy muzyki elektronicznej, to jedna fani takich brzmień na pewno nie rozczarują się Pink. Przynajmniej ja się nie zawiodłem.

Swans: The Seer
Michael Gira po niedawnej reaktywacji płytą My Father Will Guide Me Up A Rope To The Sky uderza ponownie ze zdwojona siłą. Niemal dwugodzinny, epicki, dwupłytowy album The Seer stanowi przecięcie wszystkich dróg, jakimi przez prawie trzydzieści lat podążała formacja Swans. Zatem muzycznie jest to efektowny amalgamat przesterowanych, wyjących gitar, industrialnych wybuchów, ambientowych pejzaży i folkowych pieśni. Perkusja najczęściej wybija jednostajny, transowy rytm, który hipnotyzuje słuchacza. Dodatkowo na albumie pojawiają się ciekawi goście: usłyszymy Karen O z Yeah Yeah Yeahs, muzyków z Akron/Family czy Low, a także, ku uciesze fanów, byłą wokalistkę Łabędzi – Jarboe. Co do utworów – centralny punkt The Seer zdecydowanie stanowi ponad półgodzinna, tytułowa kompozycja. Znajdziemy w niej jazgot całej palety instrumentów (dudy, fagot, wiolonczela etc.), rytualny industrial, monumentalny post-rock, a nawet szczyptę eterycznego folku czy bluesa. Ponadto "Mother Of The World" paraliżuje, "93 Ave. B Blues" miażdży, a "Avatar" trzyma w napięciu. Zresztą cała płyta trzyma. Może w "Song For A Warrior" znajdziemy trochę światła za sprawą Karen O, ale poza tym fragmentem The Seer to naprawdę potężna dawka wrażeń. Sprawdźcie sami.

The 2 Bears: Be Strong
Omawiany longplay wyszedł w styczniu, a taki zabieg sprawia czasem, że pod koniec roku trochę zapomina się o płytach, które wyszły tak wcześnie. My jednak pamiętamy i zgodnie z wyświechtanym "lepiej późno niż wcale" dorzucamy swoje trzy grosze w temacie The 2 Bears. Za tą nazwą (która jest hołdem pewnej kultury, ale nie czas tu i miejsce, żeby się nad tym rozwodzić) ukrywają się Raf Rundell i znany z formacji Hot Chip Joe Goddard. Tych dwóch kolesi postanowiło nagrać fragment radosnej, tanecznej elektroniki, mocno czerpiącej ze starego disco, techno czy house'u. I taki właśnie jest krążek Be Strong. Przyjemny, ciepły, niezobowiązujący i zapraszający do tańca. Moje ulubione kawałki to rozpoczynający całość, płynący na lekkim, technicznym beacie i ozdobiony kieliszkowymi smaczkami "The Birds & The Bees", brylująca na dancefloorze disco-impreza "Work" oraz oparty na bassowym groove'ie, pełnen samplowych akrobacji kawałek "Ghosts & Zombies". Pozostałe tracki nie ruszają tak jak wymieniona trójka, ale również mają przyjemne momenty. I może Be Strong nie wymiata jakoś totalnie, to jednak bardzo miło spędza się czas słuchając tych piosenek. Jak najbardziej zachęcam do sięgnięcia po debiut 2 Bears.

Blanche Blanche Blanche: Wink With Both Eyes
Jeśli lubicie wczesne wcielenie Ariela Pinka, gdy jeszcze nagrywał swoje kompozycje na starym magnetofonie, a zamiast perkusji używał własnych ust, to album Wink With Both Eyes jest dla was. W zasadzie Blanche Blanch Blanche za sprawą Sarahy Smith, która śpiewa (jej niski tembr przypomina mi trochę Nico), pisze piosenki i gra na gitarze, jawi się żeńską odpowiedzią na Ariela. Ale Sarahę wspomaga dzielnie na instrumentach klawiszowych Zach Phillips. Zatem jest to duet tworzący swoją własną wersję lo-fi'owego popu. Nie są to tak dobre utwory, jak te z wczesnych płyta Pinka, jednak pośród szesnastu indeksów na albumie znajdziemy bardzo ciekawe fragmenty. Należą do nich hipnotyczna narracja "Jason's List", chwytliwy, ogniskowy akustyk "Mercantile Rugs", pogięty eksperyment w duchu Another Green World "Body Talk", dostojny, piwniczny quasi-romans "With Or Without You", przestrzenny syntezatorowy krajobraz "Appetite" i zamykająca całość, pachnąca kiczowatą 80s'ową dyskoteką prywatka "4amous4". Dziwny to album, przyznaję, ale właśnie przez to tak dobrze słucha się tych odszczepionych tune'ów. Szkoda tylko, że ten duet jest tak mało znany, ale może odpowiada im taka nisza, dzięki temu ich piosenki zachowują swój urok i czar.

Nas: Life Is Good
Jeden z najlepszych raperów w historii wraca z kolejnym studyjnym albumem, którego głównym tematem jest afirmacja życia takiego jakim jest, co zresztą sugeruje już tytuł. Od razu trzeba powiedzieć, że powrót jest zdecydowanie udany, co zapowiadał już bardzo osobisty, i przede wszystkim świetny singiel "Daughters". Nas jak zwykle w formie, więc potrzebował tylko kozackich i tłustych beatów. I dostał takie, choćby w "Loco-Motive" z gościnnym udziałem Large Professora. Nas płynie tu na mocnym, podpitym perkusją basem i pianinem, w którym można dostrzec powinowactwa ze słynnym "N.Y. State Of Mind" z genialnego Illmatica. O "Daughters" już wspominałem, na pewno jeden z najlepszych rapowych singli w tym roku. "Reach Out" buja całkiem przyjemnie za sprawą delikatnego pianinka i gościnnego wokalu Mary J. Blinge. "You Wouldn't Understand" z bardzo 90s'owym podkładem i zaśpiewem Victori Monet również zaliczam na plus. Podobnie zresztą jak jazzujący "Stay" czy zamykający album, pędzący na klasycznym hip-hopowym beacie "Bye Baby". Zdarzają się słabsze kawałki (nie przekonuje mnie "The Don" czy duet z Amy Winehouse w "Cherry Wine") to jednak Life Is Good jest jednym z najlepszych rapowych albumów w tym roku.

Tomek

Berlin Festival – część II [08.09.12]

Po ścisku zapewnionym przez fanów The Killers oraz transport do Club Xberg myślałam, że niemiecka impreza nie mogłaby mnie jeszcze bardziej zmęczyć. Okazało się to jedynie początkiem jeszcze większej zabawy. Jakiej? Zapraszam do lektury.

Podobnie jak w piątek, drugi dzień festiwalu rozpoczęłam występem na Mainstage. Pogoda tym razem nie dopisywała, gdyż w jednej chwili spadł taki deszcz, że publiczność wolała przeczekać pod dachem niż posłuchać muzyki pod sceną. O godzinie 15:00 zaczęli grać Plan B, ale nie, nie chodzi mi o projekt Bena Drew. Pod tą nazwą kryje się rockowa formacja z Niemiec założona w 1984 roku. Koncert należał do przeciętnych. Jednym z momentów, który utknął mi w pamięci, były dzieci trzymające flagi z tekstem refrenu, więc każdy mógł dołączyć do śpiewania i tyle.

Pół godziny po skończonym show na deski wszedł również rodzimy Cro przypisujący sobie gatunek „raop“ (chyba nie muszę pisać czego połączeniem jest owy wyraz). O dziwo frekwencja publiczności była jedną z większych podczas całego Berlin Festival. Carlo Waibel pomimo obecności zespołu, skupiał na sobie całą uwagę. Próbował na różne sposoby zabawiać zgromadzonych, którzy świetnie znali tekst. Całość przypomniała mi występy zespołu Tworzywo Sztuczne. Bez zachwytu, ale fajnie się kręciło bluzami z kilkoma tysiącami ludzi. Bonus w postaci rapowanej wersji „Banquet“ Bloc Party też zaliczam do pozytywnych wrażeń.

Następni w kolejce do sceny głównej ustawili się nominowani w tym roku do nagrody Mercury Prize – Django Django. Liczba ludzi nie wyglądała już tak imponująco, jak u poprzedniego wykonawcy, co mnie mocno zaskoczyło. Z tak dobrym debiutem nie mogłam się doczekać, co Brytyjczycy zaprezentują. Ukazało nam się czterech muzyków ubranych w niemal identyczne koszulki. Ich debiut o wiele lepiej brzmi na żywo dzięki bardziej wyraźnemu brzmieniu gitary elektrycznej. Od „Introduction“ przez „Hail Bop“ zahaczając o „Firewater“ oraz „Default“ aż na „Wor“ kończąc. Jedynie brak „Zumm Zumm“ mnie zawiódł, biorąc pod uwagę nie tak bogaty dorobek kwartetu z Edynburgu. Świetnie, że chłopcy eksperymentują na scenie, choć zabrakło energii, która idealnie pasuje do utworów granych przez Django Django. To ostatni, lecz znaczący mankament koncertu. Może z czasem zdobędą doświadczenie i będą tak bawić publiczność, jak to robią na swoim krążku.

Kolejny cel: Hangar 5 Stage, gdzie już I Heart Sharks na dobre rozruszali koncertowiczów. Wiele powiedzieć nie mogę, ale widziałam, że wszyscy bawili się wyśmienicie i nie chcieli, by grupa schodziła ze sceny. Załapałam się również na wspólne kucanie ze skokiem. Z tego, co widziałam, to przyjemnością wybiorę się na tę angielsko-niemiecką formację w przyszłości.

Zostałam, by posłuchać WhoMadeWho – duńskiego trio znanego ze świetnych występów na żywo. Wiedziałam, że będzie co najmniej dobrze, patrząc na spory entuzjazm ze strony niemieckich fanów. Za każdym razem gdy Tomas Hoffding wchodził ustawiać sprzęt, kilka rzędów reagowało dużym entuzjazmem. Co się stało, kiedy nadeszła godzina grania? Szaleństwo! Trzech elegancko ubranych mężczyzn wzięli się za swój instrument, dając takiego ognia, że nawet przy dużo spokojniejszych kawałkach wszyscy wariowali. Tańczyliśmy według ruchów świateł w rytm dyktowany przez wokalistę. Było „TV Friend“, „Space For Rent“ no i oczywiście ostatnie hity – „The Sun“ oraz „Inside World“ (w tym ciągłe podśpiewywanie „It’s not a problem...“). Ciekawa umiejętność Tomasa Barforda w postaci grania na gitarze przy pomocy kieliszka także bawiła festiwalowiczów. Zespół chętnie do nas schodził, dołączając do zabawy oraz pozwalając fanom rozpinać swoje koszule. Zagrane na bisie zmysłowe „Satisfaction“ autorstwa Benny Benassi genialnie skończyło imprezę. To był jeden z mocniejszych akcentów tegorocznej edycji Berlin Festival, ale nie oszukujmy się – do tego przyczyniła się w dużym stopniu publika. Mam nadzieję, że wiecie o grudniowym koncercie tejże grupy u nas. Jeśli chcecie dobrze spędzić ten chłodny miesiąc, nie może was na nich zabraknąć! Dalej nie wierzycie? Spytajcie jednego z niemieckich ochroniarzy, który wskoczył za barierkę i dołączył do skakania, czy się dobrze bawił.


Tym razem nie odpuściłam i wreszcie miałam okazję zobaczyć Friendly Fires. Człowiek się nawet nie spostrzegł, a tu na scenę wybiegło trio wraz z resztą zespołu. Wtedy dotarło do mnie, co straciłam na Open’erze – kwintesencję energii i spontaniczności. Brytyjczycy tak roznieśli tę niewielką scenę, przenosząc nas do ciepłych Hawajów. I te ruchy Eda Macfarlane! Tak bujać biodrami potrafi tylko on. Problem z nagłośnieniem zdawał się aż bardzo nie wadzić, bo chłopcy fenomenalnie się spisali na żywo. Setlistę rozłożono równomiernie, zatem na niedobór hitów nie narzekano. Takiego właśnie wariactwa oczekuje się od zespołu z tak żywymi piosenkami. Nic dodać nic ująć – kto widział, ten wie. Kto nie miał okazji, niech prędko zobaczy, jak wygląda prawdziwa zabawa. A słysząc „Live Those Days Tonight“, poczułam, że lato trwa w najlepsze.



Możecie mnie skarcić za to, że zamiast na iamamiwhoami poszłam na Franz Ferdinand. Musicie zrozumieć jedno – po tak dobrym występie na Open’erze nikt nie odmówiłby zobaczenia ich ponownie. Duży plus od początku show – Alex Kapranos pozbył się rozpraszającego wąsa, więc wszyscy mogli skupić się na całym występie. Szkocka grupa jak zwykle w świetnej formie porwała całą masę ludzi. Od „The Dark Of The Matinee“ do końcowego „Outsiders“ było genialnie. Szkoda, że chłopcom dano jedynie godzinę grania, czego skutkiem był brak bisu i przedłużenie „This Fire“ tylko do pięciu minut. Standardowo muzycy grali na jednej perkusji, lecz do publiczności nie zeszli. Tak czy inaczej Franz Ferdinand to pierwsza klasa, a przy każdej możliwej okazji należy ich zobaczyć. Teraz czekamy na nowe wydanie. Jeśli będzie tak dobre, jak ich granie na żywo, nie mamy się o co martwić.



Ostatnim koncertem na terenie portu Berlin-Tempelhof dla mnie okazał się The Soundtrack Of Our Lives. Powód, dla którego się na nich wybrałam był prosty – to jedna z ostatnich możliwości, by zobaczyć tę szwedzką formację na żywo. Nigdy nie słuchałam ich namiętnie, ale warto czasem poskakać do typowych rockowych brzmień nawiązujących do lat sześćdziesiątych. W pierwszym rzędzie znalazło się dwóch wiernych fanów grupy, których członkowie samego TSOOL poznali ze sceny. Nie wiem, czy wszyscy ci, co przyszli byli zmęczeni, czy nie mieli co robić, bo wyrażenie „było drętwo“ to za mało powiedziane. Muzycy natomiast starali się, choć na pierwszy rzut oka dało się dostrzec, że ekscytacja z bycia w zespole już przeszła, stając się codziennością. Jedynie w Martinie Hederos i Fredriku Sandsten czuło się bijącą pasję. Muzycznie – bardzo dobrze. Niestety gdy występ się na dobre rozkręcił, techniczni zza kulis kazali już kończyć, gdyż wykorzystano ustaloną godzinę. Zarówno dla grupy jak i publiczności była to przykra wiadomość. Zakończyli z klasą i za to im jestem wdzięczna.



O zdążeniu na KRSN nie było mowy. Na szczęście z pomocą przybyli Mostly Robot tworzący dość specyficzną kombinację. To projekt stworzony przez szóstkę światowych DJ-ów (w skład wchodzą: Tim Exile, DJ Shiftee, Jamie Lidell, Jeremy Ellis oraz Pfadfinderei) nazywających siebie „boybandem z przyszłości“. Niektórzy twierdzą, że to tylko nic nieznacząca formacja będąca tylko maszynką do zarabiania pieniędzy. Osobiście czułam się znakomicie. Każdy z powyższych producentów jest znany z różnych dziedzin, jeśli chodzi didżejowanie (a o głosie Lidella to już nie wspomnę). Mieszanka tych wszystkich zalet tworzy genialne warunki to bawienia się w klubie. Co z tego, jeśli robią to wyłącznie dla zysku, jeśli ludzie się dobrze bawią? Ja tego kwestionować nie zamierzam.


Nadszedł czas na niemiecki oraz prawdopodobnie najpotężniejszy akcent Club Xberg (a może i całego Berlin Festival). Tak, chodzi mi o Modeselektor. Od szesnastu lat duet pozostaje mistrzem w dziedzinie electro house. „Monkeytown“ na żywo – mistrzostwo. Efekty świetlne robiły ogromne wrażenie. Nie dało się nie tańczyć bez machania rękami we wszystkie strony świata. Muzycy zabawiali publiczność, chętnie dołączając do szalejących festiwalowiczów. Standardowo część ludzi złapała firmowe ręczniki grupy. Pomimo późnej pory nie czuło się zmęczenia tylko... szampan, którym wszyscy zostaliśmy spryskani. Dwa słowa: WIKSA ŻYCIA. Może i mnie ponosi, ale tylko w ten sposób przedstawię choć część tego, co tam się wyprawiało. Justice? Jakie Justice? Tamtej nocy to Modeselektor wymiótł wszystko dookoła!



Po tym, co przeżyliśmy Orlando Higginbottom miał nie lada wyzwanie, by to przebić. Pozytywne wrażenia z Selector Festival wciąż tkwiły w mej pamięci. Niestety nie była to dobra noc dla Totally Enormous Extinct Dinosaurs, gdyż sprzęt odmawiał posłuszeństwa. W rezultacie koncert rozpoczął się prawie pół godziny później, a co za tym idzie, znacząco skrócono listę zagranych utworów. Brytyjczyk wyszedł w połyskującym stroju torreadora, rozpoczynając set od „Panpipes“. Nie zabrakło uroczej Lulu śpiewającej przy „Garden“ oraz dwóch tancerek, tym razem w nieco innych strojach. W pewnych chwilach mikrofon odmawiał posłuszeństwa, co drażniło Orlando, ale bawiącym się zdawało się to nie przeszkadzać. „Trouble“ nie jest albumem roku, ale w warunkach klubowych sprawdza się perfekcyjnie. Było kolorowo i uroczo, ale zabrakło czegoś, co skradło serce festiwalowiczów na Selectorze.



Występem TEED zakończyłam swoją przygodę z Berlin Festival 2012. Wróciłam z obolałymi stopami od tańca, ale bez siniaków. Czemu? Praktycznie ani razu nie czułam napierania innych ludzi. Atmosfera niemieckiej imprezy o wiele różni się od tej Polsce. Tam jest zdecydowanie spokojniej, a z całej ilości występów naliczyłam się tylko dwóch (nieudanych) croud surfingów. Z drugiej strony nagłośnienie w stolicy Niemiec było o wiele lepsze, zatem mam nadzieję, że w przyszłości tutejsza sytuacja poprawi się. Odległość scen stanowiła również dużą zaletę. Nikt nie miał problemów z dostaniem się na dowolny występ i staniem w wygodnym miejscu. Zbytnie trzymanie się planu, co prawda, jest istotnym punktem, ale na tym ucierpieli fani. Przykre, że TSOOL nie dali rady się nagrać na tyle, ile chcieli, a TEED skrócił swój występ. Nie spodziewajcie się spontaniczności na takim festiwalu. Publiczność polska i niemiecka = dwa różne światy. Z pewnością formacje, które nas odwiedzą w przyszłości spotkają się z większym entuzjazmem niż w Berlinie.

Nie mniej jednak niesamowitym przeżyciem było uczestnictwo w tej imprezie. Nie żałuję ani chwili spędzonej na terenie Berlin-Tempelhof czy Club Xberg. Organizacja, zespoły i inne atrakcje sprawdziły się jako świetna całość „imprezy żegnająca lato“. Zastanówcie się za rok, czy by nie wybrać się do Niemiec, by bawić się od rana do wieczora przy dźwiękach najlepszych elektronicznych zespołów. Nie pożałujecie.

Miz

The xx - Coexist [2012]

Recenzję tę rozpocznę od wspomnienia swojej relacji z koncertu brytyjskiego trio, która nie była zbyt pochlebna. Zarzucałam im przede wszystkim brak kontaktu z publiką. Z reguły pod sceną główną spodziewamy się wulkanu energii stwarzającego świetne warunki do tańca. Nie brakuje również stałego zapewniania fanów, że są najlepsi i przepraszania za długą nieobecność (banał, ale raczej się nikt dotąd nie skarżył). Grupa z Londynu łamie jednak wszystkie te zasady. To właśnie dystans dodaje uroku ich twórczości. Pomimo kompletnie odwrotnego podejścia do całego przemysłu muzycznego, to właśnie ta skromna trójka muzyków przyciągnęła kilkadziesiąt tysięcy ludzi pragnących kołysać się do spokojnych brzmień the xx. Usłyszenie zarówno starego jak i nowego materiału na żywo należało do niezapomnianych przeżyć, do których najzwyczajniej musiałam dojrzeć.
O dziwo to właśnie ich piosenek słuchałam najczęściej po zakończeniu festiwalu. Zaczęłam odkrywać „xx“ na nowo. Ponownie stworzyło niezapomniany klimat, za który w głównej mierze ceni się ową formację. „Coexist“ jest kolejnym potwierdzeniem tego, że Brytyjczycy nieprzypadkowo zaszli tak daleko.
Niby schemat ten sam – spokojne utwory z chwytliwą gitarą w tle, którym towarzyszą wokale Romy Croft i Olivera Sima. Wszystko dobrane do chwytliwych beatów Jamiego Smitha. Co więcej wciąż mamy do czynienia z bezpośrednim zwrotem do nieznanego przez nas adresata. Próżno doszukiwać się w „Coexist“ nawiązań do innych zespołów. The xx na przestrzeni lat wypracowali swój własny styl, a inspiracją są... oni sami. Nie oznacza to wcale tego, że ich nowe wydanie stanowi kopię poprzedniego. Beaty Jamiego Smitha stały się równie ważnym elementem, co efekty basowo-gitarowe. W „Swept Away“, „Try“, „Reunion“ czy już wcześniej opublikowanym „Chained“ można dostrzec wyraźny wpływ muzyki klubowej, o której wcześniej muzycy wspominali.
Tak jak na poprzedniej płycie i w tej panuje minimalizm. Nie ma żadnych zapychaczy, a całość trwa zalednie 40 minut. To jednak wystarczy, by móc wczuć się w sytuację podmiotu lirycznego. Czy można w „Missing“ obojętnie reagować na słowa Sima: „My heart is beating“, gdy w tle przewija się loop przypominający bicie serca? Samo otwierające „Angels“ jest tak delikatne, że zaczynamy utożsamiać się z uczuciami zakochanej Croft. Tekst jest równie banalny, co melodia, ale właśnie prostota wyznań wokalistów silnie oddziałuje na słuchacza. Trudno wyciągnąć stąd najlepszy moment, bo „Coexist“ się chłonie w całości. Jednakże mnie szczególnie tknęły: „Fiction“ oraz „Sunset“. Tak, jest smutno, ale nie zaprzeczycie, że prawdziwie.
W czasach, gdy zespoły prześcigają się w coraz to dziwniejszych/bardziej przekombinowanych dźwiękach, the xx pozostają sobą i dzielą się tym, co im w duszy gra. Wyraźny sukces formacji pokazuje tylko, że nie potrzeba wiele, by mieć ogromny wpływ na słuchaczy. W każdym z nas drzemie dusza indywidualisty potrzebującego od czasu do czasu posiedzieć w ciemnym pokoju, zdala od szarej codzienności. Tak prosta, acz wyjątkowo czarująca muzyka tworzy niezwykłą atmosferę, w której możemy wreszcie poczuć się swobodnie. Jesienią „Coexist“ będzie gościło w moim odtwarzaczu często. Jest mi dzięki niemu jakoś... lżej. Warto posłuchać i wrócić do wrażeń sprzed trzech lat. 
Miz

Fenomen The xx to zjawisko na swój sposób wyjątkowe i trochę niezrozumiałe. Przecież kto by pomyślał, że ta grupka młodych ludzi, śpiewających swoje smutne piosenki może wywoływać tak wielkie emocje. A jednak. Rok 2009 należał do nich. Ich imienny debiut spotkał się z gorącym przyjęciem zarówno wśród krytyków i słuchaczy, a zespołowi dał szansę objechania świata wzdłuż i w szerz podczas tras koncertowych. Lecz na czym ten fenomen właściwie polega? Bogate aranżacje? Nie, wręcz przeciwnie. The xx zasypują nas piosenkami bardzo minimalistycznymi, w których cisza spełnia równoważną rolę co dźwięki. Chwytliwe melodie? Owszem, pojawiają się, lecz to nie one są najważniejsze. Siłę londyńskiego kwartetu stanowi specyficzna atmosfera, powstająca między członkami zespołu, a szczególnie parą wokalistów. Bardzo intymna, pełna szczerych wyznań i przejmującej melancholii.
Pierwsza zapowiedź albumu, demo utworu „Open Eyes” zaniepokoiła mnie, ponieważ nagranie było po prostu nudne. Moje wątpliwości co do Coexist rozwiał pierwszy oficjalny utwór z albumu, piękna balladka „Angels”, a następnie dynamiczne „Chained”. Swoją drugą płytą The xx nie silą sie na rewolucje, lecz chyba nikt tego od nich nie oczekiwał. Nagrali swoistą kontynuację debiutu, lecz nie można im zarzucić autoplagiatu. Wynoszą oni swój melancholijny pop na nowy poziom, nadając mu jeszcze głębi. Udaje im się to dzięki jeszcze mocniejszemu pójściu w minimalizm. W aranżacjach pozostały tylko dźwięki, które są na prawdę potrzebne, co pozwala lepiej wybrzmieć wokalom. Na tym polu również poczynili postępy. Szczególnie słychać to w przypadku Olivera Sima, który częściej porzuca swój melodyjny szept na rzecz odważniejszego śpiewania jak w dramatycznym „Missing”. Brytyjczycy zapowiadali, że drugi album będzie zainspirowany muzyką klubową, i owszem taneczne momenty się pojawiają. Pełnym blaskiem świeci w nich Jamie Smith, który nareszcie ma odpowiednie dla siebie pole do popisu. Oczywiście jest to dyskoteka raczej spokojna i refleksyjna, lecz mimowolnego bujania się w rytm muzyki podczas słuchania nie sposób powstrzymać.
Coexist to chyba najbardziej oczekiwany album tego roku, dlatego też wymagania wobec niego są wysokie. Według mnie spełnili je w pełni, lecz nie wszyscy są tego samego zdania. Album zbiera skrajne recenzje, nie można jednak zaprzeczyć temu, że płyta wywołuje emocje. Czy właśnie to nie jest w muzyce najważniejsze?
Michał

Smutni londyńczycy z The xx wracają z nowym longplayem. I co? I grają dokładnie to samo co na debiucie. A że akurat średnio mnie przekonują te intymne, szkieletowe kawałki, przy których można rozmyślać o źle tego świata, pić czerwone wino i płakać do poduszki. Jednak nie mogę powiedzieć, że Coexist to zwykła dziecinada podszyta tanią egzaltacją, bo to niezła, mocno minimalistyczna płyta, której największą wadą jest to, że jest po prostu nudna i zupełnie niepotrzebna. Miało być klubowo i elektronicznie, a tymczasem wieje nudą. No i jeszcze jedno: jaki sens ma słuchanie jeszcze słabszych piosenek od tych, które znalazły się na pierwszej płycie? Jak kogoś kręci taka estetyka, to nie wiem, niech sobie zapuści jakiś Spirit Of Eden czy coś. 
Tomek

"Coexist". W tym albumie tak łatwo znaleźć odbicie samego siebie. Te wszystkie emocje, mówią na nie ponoć "miłość", nie powinnam jej znać, mam siedemnaście lat. To dlatego xx odnieśli tak wielki sukces, to dlatego czekano na tę płytę z tak wielką niecierpliwością, bo w każdym z wersów możemy odnaleźć siebie. Swoje wątpliwości, rozterki, uczucia, jakie towarzyszą nam, gdy nie wiemy, co ze sobą począć. Gdy wciąż kochamy, nie będąc kochanym już przez nikogo. Gdy walczymy, żeby jednak być. I gdy się poddajemy. 
Te piosenki, rozpisane na dwa głosy i trzy dźwięki w każdej z nich, w dużej mierze odbierają nadzieję. Nie pytajcie mnie, jak czułam się pierwszy raz odsłuchując "Sunset". The xx dokonali czegoś, wydawałoby się, niemożliwego: chwytając się wyświechtanego tematu, opierając go na swoim własnym, unikalnym stylu, stworzyli nową jakość. To nie jest łatwa muzyka, choć teoretycznie powinna być. Lecz czy płyta oparta właściwie na... braku dźwięku może być przystępna dla wszystkich? Z drugiej strony, do bitu "Tides" czy "Swept Away" można się nieźle poruszać. "Coexist" istnieje w pewnym oderwaniu od rzeczywistości. Mało jest tak minimalistycznych, a jednocześnie dających do myślenia płyt. I choć wiem, że nie jest to album genialny, dotyka takich rejonów we mnie, że nie mogę odmówić mu pochwał. I, wiecie, jest jeden optymistyczny odcień tej płyty: gdy zarówno chłopak, jak i dziewczyna śpiewają wokale jednocześnie. Tylko to powoduje, że w połączeniu z własnymi uczuciami, uczucia, którymi obdarzają nas xx nie przytłaczają nas do końca. 
"Coexist". Do słuchania podczas deszczu, gdy nie widać łez, i podczas nocy, w których nie masz się do kogo zwrócić. 
Natalia

Junior Boys [12.09.2012; Warszawa]

Niezmiernie cieszy mnie fakt, że Jeremy Greenspan i Matt Didemus tak upodobali sobie nasz kraj, bo w zasadzie odwiedzają nas każdego roku. Na dwie godziny przed ich koncertem w Warszawie lało niemiłosiernie. Jednak w niczym nie przeszkodziło to fanom kanadyjskiego duetu, którzy licznie zgromadzili się w klubie 1500m2.
Ale najpierw rozgrzewka, którą zapewnili dwaj polscy DJ-e, znani jako AM Radio. Puszczali fajną beatową elektronikę, zahaczającą o klimaty bliskie Junior Boys. Dało się wyłapać kilka kawałków Kamp!, Hot Chip czy nawet samych JB. Leciały przeważnie zremiksowane, bardziej taneczne wersje utworów tychże artystów, co zdecydowanie się sprawdziło, bo wydawało się, że publiczność dobrze bawi się przy takich dźwiękach.
Ale to był zaledwie przedsmak przed tym, co miało się dopiero wydarzyć. Dwóch panów wraz z wspomagającym ich perkusistą weszło na scenę z małym opóźnieniem. Set zaczęli od tytułowego kawałka z drugiej płyty, czyli od "So This Is Goodbye". Świetne wykonanie zostało nagrodzone aplauzem przez zgromadzonych w klubie, a to był dopiero początek (a nie pożegnanie jak sugeruje tytuł). Gdy ze sceny padły słowa, że poleci kawałek z Last Exit dopiero zrobiła się wrzawa. Chłopaki zaprezentowali znakomitą "Bellonę" i to z taką elegancją, że trudno było się nią nie zachwycić. Wydawało mi się, że przełożenie kawałków z debiut Kanadyjczyków (sławiącego się bardzo powyginaną, poszatkowaną i geometryczną strukturą beatów) na język występów live jest niemal niemożliwe. A tu pozytywne zaskoczenie, bo nie myślałem, że tak im to wyjdzie. Ale tego wieczoru było jeszcze wiele atrakcji.
Zaraz po "Bellonie" wystartowały utwory z najnowszego longplaya Kanadyjczyków, It's All True. W prawdzie w "Itchy Fingers" zabrakło świetnego, orientalnego mostka, ale i tak piosenka została odegrana po mistrzowsku. Zapytacie jak wypadło "You'll Improve Me"? Równie świetnie, nie ma przecież innej opcji. Ale zdecydowanie najciekawszym momentem, patrząc oczywiście z mojej perspektywy, było zaprezentowanie zupełnie nowej, świeżutkiej kompozycji. Zaletą poznawania nowej muzyki na koncertach jest to, że nie ma się czasu na zimne, analityczne rozważania, takie które mają miejsce, gdy zespól udostępnia do odsłuchu plik mp3 z nowy utworem. Wtedy można na spokojnie usiąść w wygodnym fotelu i dokładnie wsłuchać się w dźwięki dochodzące z odtwarzacza. Na koncercie nie ma czasu na takie rzeczy. Po prostu słuchamy danego utworu, którego wrażenie potęgują emocje i atmosfera w klubie. Dlatego też nowy track, "Don't You Know Anything" spodobał mi się od razu. Oparty na tanecznym beacie kawałek świetnie wpasował się w pozostałe piosenki duetu. Najlepiej świadczy o nim to, że wciąż mam w głowie motyw wiodący, który w połączeniu ze smutnym tekstem, jak to zwykle bywa w przypadku Jeremy'ego, ma szansę stać się kolejnym znakomitym singlem kanadyjskiego duetu. Ponoć premiera w 2013 roku, a może wraz z nią dostaniemy kolejny, piąty już album Junior Boys? Zobaczymy.
Końcowe akordy gigu ponownie wypełniły piosenki z płyty "So This Is Goodbye". Usłyszeliśmy "Double Shadow" i jeden z największych hitów – "In The Morning", na który oczywiście publiczność zareagowała wrzawą. Po tych dwóch mocnych punktach przyszedł czas na ostatni w setliście, pochodzący z Begone Dull Care kawałek "Work". Masywne, pulsujące i pełne energii brzmienie synthów w połączeniu ze spokojnym wokalem Jeremy'ego było zdecydowanie jednym z najjaśniejszych punktów występu, zresztą było to widać po reakcjach publiczności.
Został już tylko jeden utwór do odegrania i nikt nie miał wątpliwości jaki. Zatem na bis usłyszeliśmy epicką suitę "Banana Ripple", przy której wszyscy skakali, tańczyli i po prostu świetnie się bawili. Podobnie zresztą jak na całym koncercie, który trzeba uznać za znakomity. Szkoda tylko, że tak krótko trwał, ale takie są reguły gry i nic się na to nie poradzi. Mam nadzieję, że za rok Junior Boys znowu do nas wpadną i po raz kolejny dadzą równie wymiatający koncert jak ten, który zagrali w Warszawskim klubie 1500m2.

Tomek

Berlin Festival 2012 – część I [07.09.12]

Lato dobiegło końca, a wraz z nim sezon festiwalowy. Trzeba pożegnać się na kilka miesięcy ze skakaniem pod sceną przy ulubionych wykonawcach podczas (prawie zawsze) słonecznej pogody. Żeby jednak nie było tak depresyjnie i jesienią agencje organizują różnego rodzaje koncerty na równie dobrym poziomie, co te odbywające się latem. Poznajmy się zatem bliżej z Berlin Festival – wydarzeniem będącym organizowanym w ramach pożegnania się z najcieplejszą porą roku. Event niezaliczany jeszcze do gigantów festiwalowych takich jak Glastonbury, Primavera Sound czy Open’er. Nie zmienia to faktu, że jego line-up przedstawia się równie imponująco, gdyż możemy odnaleźć w nim znane nazwy ze sceny przede wszystkim elektronicznej, ale również rockowej, popowej czy indie-folkowej. Zapraszam do przeczytania relacji, w której dowiecie, dlaczego za rok powinniście udać się do stolicy Niemiec, by być częścią tego wielkiego przedsięwzięcia.

Zacznijmy od miejsca. Festiwal składał się z dwóch części – pierwsza na terenie portu lotniczego Berlon-Tempelhof, gdzie festiwalowicze mogli korzystać z atrakcji do północy, by później udać się do Club Xberg, którym do rana tańczyło się do rytmów muzyki klubowej. W związku z miejscem odbywania się występów, motywem przewodnim Berlin Festival było lotnictwo – witający, sprawdzający bilety i ochrona wyglądali jak załoga samolotowa. Na mnie to wywarło ogromne wrażenie, gdyż cały czas przez myśli przechodziło zdanie: „Ale to fajnie wygląda!“.

Zaletą takich przedsięwzięć jest nie tylko strona muzyczna, ale też inne atrakcje, a w tym stoiska artystyczne, zabawowe (m.in. samochodziki i symulatory dźwiękowe) oraz gastronomiczne. Tu mieliśmy szeroki wybór kuchni ze wszystkich stron świata.

Zajmijmy się jednak muzyką, bo o nią tu przede wszystkim chodzi. Zdecydowanie największym plusem Berlin-Tempelhof był fakt, że sceny na tym terenie nie oddalono o niewiadomo jaką ilość kilometrów. Bez problemów udawało się dostać spod Mainstage do Hangar 5 Stage i nie przegapić żadnej części występu. Wyprzedzę wątpliwości związane z nachodzącym się dźwiękiem – pomimo tego, że druga scena znajdowała się praktycznie za rogiem pierwszej, odbywające się występy nie przeszkadzały sobie wzajemnie. Można? Jak widać jak najbardziej.

Piątek otworzył koncert islandzkiej i jednej z najpopularniejszych grup w tym roku. Mówię tu o Of Monsters And Men, którzy swoją twórczością przyciągnęli niemałą ilość koncertowiczów. Punktualnie o 15:00 wyszło 7 muzyków zaczynających od „Dirty Paws“. OMAM nie należą do grup szalejących na scenie. Ich cel stanowi opowiadanie tajemniczych historii oprawionych w chwytliwe melodie. „My Head Is An Animal“ prześlicznie brzmiał na żywo. Świetnym było podśpiewywanie z formacją charakterystycznych „la la la“ oraz tańczenie do ich żywych utworów. Słoneczna pogoda również pomogła stworzyć świetny nastrój. Niestety bierność publiczności sprawiła, że występ przypominał czasem słuchanie gitarowych piosenek przy ognisku. Nie pomogło nawet zachęcanie do śpiewania przez Nanna Hilmarsdóttir podczas „Mountain Sound“. Ludzie obudzili się dopiero przy końcowym „Little Talks“. Nie zmienia to jednak faktu, że usłyszenie tego zespołu należał do jednego z najprzyjemniejszych momentów festiwalu. Choć formacja nie planuje na razie przyjazdu do Polski, fani miłych dla ucha zespołów niech wpiszą sobie gdzieś koncert grupy z Garður do przyszłych planów.


Po skończonym występie udałam się do Hangar 5 Stage, by zobaczyć brytyjską grupę – Clock Opera. Niewielka scena idealnie nadała się dla grającej czwórki. Ich twórczość znana jest przede wszystkim z surowych, acz nastrojowych piosenek, których najważniejszym elementem jest wokal Guya Connelly współgrający z dźwiękami syntezatora. W tym występie było coś urzekającego, gdzie można było zamknąć oczy i poczuć się jak w zamkniętym ciemnym pokoju. Zespół ten dał nam dawkę porządnej elektroniki, przy której dało się skakać, ale też odprężyć. Pomimo tego, że nie był to najlepszy koncert festiwalu, to nie mogłabym go sobie wyobrazić bez tego kwartetu. „Ways To Forget“ świetnie by się sprawdziło na deskach Selector Festival.


Po występie Brytyjczyków zostałam przy tej samej scenie, by posłuchać Friends. Nie powiem, ale „Manifest!“ dał mi duże oczekiwania, jeśli chodzi o ich koncert na żywo. Rezultat jednak nie okazał się powalający. Co prawda charyzma Samanthy Urbani potrafi zachęcić publiczność do tańca, a całość stworzyła fajny nowojorski klimat. Wszystko miało w sobie coś z amerykańskiej wersji The Ting Tings. Wokalistka chętnie schodziła i tańczyła w rzucającą confetti publiczność, a zespół okazał się być sympatyczny. Niestety jeśli chodzi samo show, to więcej niż „okej“ nie potrafię powiedzieć.



Za następny cel obrałam sobie Hangar 4 Zippo Encore Stage, na którym wystąpić miała urocza, a przy tym kontrowersyjna Kate Nash. Latem dziewczyna udała się do Stanów Zjednoczonych, by odpocząć od/zaszaleć po smutnej Wielkiej Brytanii. W rezultacie dostaliśmy aż 10 nowych piosenek, w których wokalistka podkreśla swój feminizm i niezależność. Zapomnijcie o tej rudej uroczej dziewczynie, którą mieliście okazję ujrzeć na Open’erze rok temu. Angielka rzuciła gitarę akustyczną w kąt na rzecz basu. Trzeba przyznać, że jej mocniejsze oblicze to naprawdę ciekawa zmiana. Bo ile można słuchać naiwnych piosenek, w których czasem przewinie się słowo „fuck“? Mimo że nie wszystkim przypadł nowy styl Brytyjki, Kate zdaje się świetnie czuć sama ze sobą, czego dowodem było „Understimate The Girl“ nagrane w niespełne 24 godziny. Z wcześniejszych wydań zaprezentowano tylko: „Kiss That Grrrl“, „Take Me To A Higher Plane“, „Founations“ oraz „Do-Wah-Doo“, natomiast kochane „Mouthwash“ zastąpiono „Death Proof“. Nie bez powodu artystce podczas trasy towarzyszą same kobiety, bo to płeć piękna stanowi jej siłę. Końcówka występu nie obyła się bez wycieczki przez tłum, który entuzjastycznie tańczył z panną Nash. Co jak co, ale dziewczyna się rozwija i nawet z tą zadziornością nie można jej odmówić talentu oraz uroku.

Tu również chciałam zostać, by przekonać się, co do zaoferowania ma Grimes. O około 19:30 wyszła zakapturzona postać w kolorowych legginsach i trampach na podwyższeniu. Zaczęto standardowo od „Symphonia IX (My Wait Is You)“. „Genesis“, „Oblivion“ oraz „Be A Body“ wzbudziły spory entuzjazm u zgromadzonych. Claire Boucher to chyba najbardziej urocza istota chodząca po tej ziemi umiejętnie operująca swoim głosem. Skakaniu nie było końca, a koncert wzbogaciło trzech tancerzy z światełkami. Do samej zabawy dołączyli nawet Friends, który początkowo bawili się między sceną a barierką, by na ostatnim utworze wskoczyć na scenę… topless. Niestety całość psuło nagłośnienie i natężenie basu, który do końca pierwszego dnia festiwalu dudnił w uszach.



Po występie Kanadyjki na Mainstage zagrała największa gwiazda tegorocznej edycji – Sigur Rós. Wcześniej nie udało mi być częścią ich show, stąd nie mogłam się do niczego odnieść. Wiedziałam tylko, że ich twórczość jest nadzwyczajna i nie da się jej porównać do niczego innego. Grupa świetnie potrafi połączyć elementy muzyki rockowej i klasycznej. Nie każdemu jednak przypadło do gustu ich wystąpienie, które skupiało się przede wszystkim na oprawie muzycznej. Sama miałam mieszane uczucia w trakcie grania. Były chwile, gdzie nie mogłam powstrzymać wzruszenia (m.in. przy „Sæglópur”), ale też te niemrawe, podczas którym miałam ochotę się stamtąd wydostać (np. kiedy grano „Glósolí”). Nagłośnienie momentami drażniło, a deszcz, choć w pewnym sensie tworzył klimat, nie napawał nas entuzjazmem. Zazdrościłam osobom, które wzięły ze sobą krzesła i cieszyły się koncertem, bo ciągłe stanie w mocnym ścisku nie należy do przyjemności. Ostatecznie cieszę się, że zobaczyłam tę islandzką formację, bo jest w nich coś magicznego. Czy jednak będę miała ochotę się na nich ponownie wybrać? Nie jestem pewna.

Na koncercie The Killers z początku zostałam dla sentymentu, ale też chciałam się przekonać, czy naprawdę zasłużyli na tę otoczkę wokół siebie. Swoim występem pokazali, że zdecydowanie nie bez powodu zaszli tak daleko. Oczywiście jak na taki światowy zespół i oprawa sceniczna musi wywierać wrażenie. Duży telebim oraz charakterystyczne pioruny napawały żeńską część publiczności nie lada entuzjazmem. Zatem nietrudno zgadnąć, jak zaregowano, gdy scenę wyszli muzycy. Zaczęto od świeżutkiego „Runaways“ sprawiające, że koncert stał się poważniejszy. Brandon Flowers był w świetnej formie, a jego mocny głos to rzecz warta usłyszenia na żywo. Formacja zagrała wszystkie hity, na które czekała publiczność. Repertuar z „Hot Fuss“ był, jak dla mnie, najmocniejszym punktem show. Nawet nielubiane przeze mnie „Human“ okazało się więcej niż znośne. Tak naprawdę każdy utwór zmuszał do śpiewania i tańca, więc Amerykanie zapewnili świetną półtoragodzinną zabawę. Odegrali także dwa covery – zaprezentowane w Krakowie „Shadowplay“ Joy Division oraz „Forever Young“ niemieckiej grupy Alphaville. Nie zabrakło fajerwerek oraz filmików przenoszących do amerykańskich klimatów. Świetny koncert, świetna publika, czyli pełen profesjonalizm.



Jeśli chodzi o Berlin-Teplelhof, o północy skończyły grać wszystkie zespoły. Ci, którzy mieli wstęp do Club Xberg byli transportowani przez specjalne autobusy. Niestety kolejka do nich była ogromna, a przedostanie się z jednego miejsca do drugiego zajmowało dość sporo czasu. W moim przypadku dotarłam dopiero na Metronomy na dobre rozkręcających imprezę. Szybko jednak wczułam się w rytm. Ten brytyjski zespół zalicza się do tych, które za każdym razem są tak samo wyjątkowe na żywo i cokolwiek by nie zagrali, to publiczność będzie zadowolona. Setlista w związku z krótkim czasem została skrócona oraz kwartet nie wyszedł na bis. Warto było jednak znów posłuchać genialnego repertuaru z „The English Riviera“ zwłaszcza, że był to ostatni koncert grupy przed długą przerwą. Joseph Mount wielokrotnie powtarzał, że w każdej chwili któryś z członków może się wzruszyć. Występ „uświetniły“ zapalniczki zgromadzonych, o które zespół prosił podczas zgaszenia świateł. Było to też zakończenie mojego pierwszego dnia z Berlin Festival, gdyż nogi odmawiały posłuszeństwa. Ale i tak do pokoju wróciłam pełna euforii i z trudem potrafiłam pogodzić ekscytację ze zmęczeniem.

Co jednak mogę powiedzieć? Pierwszy dzień zaliczam do niezwykle udanych. Niemcy świetnie spisali się organizacyjnie oraz muzycznie. Tym bardziej nie mogłam się doczekać drugiego dnia festiwalu. O tym, jak wypadła sobota, dowiecie się w drugiej części.

Miz

Leave Argentina [wywiad]

Uwielbiam sobotnie, nieśpieszne południa. Jeszcze lepiej, jeśli w ich trakcie pada deszcz, a ty siedzisz w kawiarni znajdującej się w jednej z uliczek okalających krakowski rynek, powoli popijając latte i rozmawiając, nie tylko stricte o muzyce, jaką tworzy Leave Argentina. Ukrywający się pod tym pseudonimem siedemnastoletni Krzysztof opowiedział mi o tym, jak powstaje jego muzyka, z kim pojechałby w trasę koncertową i jak widzi swoją muzyczną przyszłość.



themagicbeats: Skąd przyszło ci na myśl, aby zacząć robić muzykę?
Leave Argentina: Dużo czasu spędzam z muzyką: wstaję - słucham muzyki, jadę do szkoły - słucham muzyki, jestem na przerwie - słucham muzyki... Dobra, bez przesady, nie jestem taki aspołeczny, ale tak, wracam do domu - słucham muzyki, odrabiam lekcje - słucham muzyki, idę spać - słucham muzyki. I to też może to, że mam chęć pokazania czegoś nowego, od siebie.

tmb: Jest jakiś artysta, który cię bezpośrednio zainspirował, czy inspiracje czerpiesz również z miejsc pozamuzycznych?
LA: Nazwę ostatniego kawałka, "Golconde", wziąłem od obrazu belgijskiego surrealisty Rene Magritte, który miał wystawę fotografii ostatnio w Krakowie. Patrzyłem na ten obraz i w głowie tworzyłem sobie formy, które później przelewałem na dźwięk.

tmb: A gdybyś mógł zaprosić kogoś na wokal, albo pojechać z kimś w trasę, to kto by to był? 
LA: Ostatnimi czasy bardzo kocham Machinedrum. W tej chwili, gdybym miał jechać z kimś w trasę, co jest dosyć odjechane, to pewnie z nim. Bycia supportem takich Animal Collective też bym nie odmówił.

tmb: Tworząc muzykę rozpisujesz sobie wszystkie akordy, czy po prostu programujesz ją w komputerze?
LA: Trzy lata temu grałem na gitarze, ale później porzuciłem to na rzecz programów, i aktualnie nie bawię się z akordami.Nad wykształceniem muzycznym jednak pracuję. Chcę się zakumplować z instrumentami. 

tmb: Moim zdaniem, twój pierwszy utwór był radosny, lecz dwa ostatnie są bardziej ostre, taneczne, klubowe. 
LA: Tworzę muzykę od czterech lat, i to wszystko działa na zasadzie metody prób i błędów. To znaczy, nie mam jeszcze wykrystalizowanego stylu, cały czas go szukam, dlatego to, że pierwszy kawałek był skoczny i radosny, może po prostu zależeć od stanu, w jakim się znajduję, aczkolwiek pracuję nad estetyką, staram się sprawdzać w różnych brzmieniach.

tmb: Nie wiem, czy byłeś na Disclosure na Selectorze, ale "Golconde" ma wiele z ich klimatu, robi wrażenie.
LA: Spotykam się z tym, że ludzie bardzo różnie odbierają tę muzykę. Od ciebie słyszę, że słyszysz tam Disclosure, a od przyjaciela, któremu to pokazałem, że brzmi jak koncertowe M83.

tmb: Więc chyba to dobre porównania, co nie?
LA: Fakt faktem, że Disclosure ostatnio dużo słucham, więc jakieś wpływy na pewno mogły z tego być. Poza tym, pokazuję tę muzykę znajomym, i oni mi mówią "ej, to jest serio dobre". To naprawdę miłe, że im się podoba, Na przykład wczoraj pokazałem to kumplowi, który jest wybornym muzykiem i zawsze gdy puszczałem mu te kawałki, stwierdzał "ej, stary, to jest beznadziejne". Ceniłem go za to, że jest szczery, a ostatni kawałek mu się spodobał. To dla mnie super, że ktoś to docenia i na dodatek się podoba. Ja mam taką radochę, śmieję się do monitora przez dziesięć minut, jak widzę, że jakaś nieznana mi osoba słucha na last.fm "You're Mine" lub "Golconde", albo ktoś kiedyś dał serduszko, to potem przez tydzień było "o, ktoś dał serduszko, ale super!"

tmb: I to chyba o to chodzi, żeby tobie to sprawiało przyjemność, ale i zarazem ludziom sprawiało przyjemność.
LA: Tak, masz rację, tym bardziej, że dużo czasu wkładam w proces tworzenia."Golconde", zacząłem tworzyć pod koniec maja. I od tego momentu sukcesywnie co jakiś czas dokładałem do tego coś nowego. Prace skończyłem w połowie lipca.

tmb: Myślisz przyszłościowo o tworzeniu muzyki?
LA: Zdecydowanie tak. Za dużo wkładam w to wysiłku i pracy. Nie wyobrażam sobie, żebym w przyszłości nie zajmował się muzyką, obojętnie w jakiej formie.

W pierwszej połowie 2013 roku pojawi się EPka autorstwa Leave Argentina, zatytułowana "Chapter One". Już teraz możecie posłuchać "Too Young", utworu, który zapowiada wydawnictwo.

Leave Argentina: facebook / badcamp / soundcloud

Rozmawiała:
Natalia