Piosenka dnia [30.07.2012]

Spector - Chevy Thunder

Jeszcze nie do końca otrząsnąłęm się po Impact Festival a już jednym okiem spoglądam w stronę Coke’a, który niedawno ogłosił, że w Krakowie zagrają debiutanci z Anglii, Spector. Z początku nie lubiłem tego projektu - miałem ich za nic nie wartościową kopię The Vaccines z irytującym image'm. Jednak w ostatnich dniach często przyłapywałęm się na nuceniu refrenu z tego utworu. Jest on niesamowicie chwytliwy. Zdecydowanie czekam na ich koncert na CLMF i myślę, że Chevy Thunder może zostać hitem tegorocznych wakacji.

Michał

Squarepusher - Ufabulum [2012]

Muzyka Squarepushera zwykle brzmi nowocześnie i futurystycznie. Nie sposób dziś pisać o niej w sposób oryginalny, dlatego proponuję taką opcję: załóżmy, że płyta "Ufabulum" nie ukazała się w 2012 roku, tylko... kilkaset lat wcześniej. Jak wtedy wtedy wyglądałaby recenzja? Może właśnie tak...
Jako się rzekło, bracia miła, owa historyja tyczyć się będzie pewnego mężnego szlachcica. Wielce rad jest, że mogę wam tegoż waszmości przedstawić, oraz przedstawić to, co ten zacny człek uczynił. Na imię mu Tomasz Jenkinson i wywodzi się on z krainy Brytów. Za młodu ów młodzieniec wielce wesół był zawżdy tylko wtedy, gdy do uszu jego, jak ptak do swej dziupli, wpadała piękna a słodka melodyja. Takoż się jego dobre serce radowało, gdy sam potrafił stworzyć ową dźwiękową ucztę. Dlategoż jako żywo Tomasz związał się ze stajnią Osnowa zwaną i tamże właśnie począł rozwijać swe zaiste wielkie umiejętności. Rzec trzeba, że owa przygoda wielkim sukcesem się skończyła. Wszelako droga Tomasza różami wcale a wcale usłana nie była. A działo się tak dlategoż, albowiem muzykowanie jego insze było i wielce różniło się od tegoż, co można usłyszeć było w strumieniu głównym w tymże czasie. Jednakowoż odważne i mężne serce naszego bohatera nie poddawało się, co wielkiż pożytek przyniosło, zarówno jemu, jak i nam, bracia miła. Zda mi się, że czas już najwyższy opowiedzieć wam, o bracia miła, o dziele kolejnym owego szlachetnego grajka.
Ostatnie jego dzieło miano nosi "Ufabulum". Źli ludzie rzeczą, jakoby rzekomo dzieło owo lichej wartości było. Ja zaś wam jeno powiadam, że owi źli ludzi do głupców się zaliczają, aniżeli do mądrych i roztropnych mężów. Można zeń być dumnym z tegoż, co wielki wirtuoz Tomasz z Osnowy stworzył. Muzykowanie swoje zaczyna od takich oto dźwięków, z których że to bohater nasz jest znany i ceniony najbardziej. Skaczą w uszach melodyje, jakoby zające po łące lub ropuchy co próbują złapać muchy. A gdy się melancholija i monotonija wkrada w owe pląsy i stukania, rychło tedy łamie się coś w tym dzikim, zwierzęcym pędzie, jako drzewo błyskawicą trafione i wnet do stanu właściwego powraca cała ta muzyczna kompanija. Zapytacie pewnie, jak to młodzi, jakież to piosneczki najmocniej wdarły mi się w serce, jako zadra wdziera się pod skórę. Niechaj i tak będzie i o tym wam opowiem. By krótko rzec, przy drugiej piosneczce mogą dziateczki radośnie tańcować, dopóty się ich nogi nie pomęczą. Przy piątej zaś można na dworzu wypoczywać, gdy słoneczko zmieni wartę z księżycem. A dziewiątej piosneczce dorówna chyba tylko miska gorącego krupniku, przyrządzonego przez dobrą a zacną gosposię. Nadzieję mam wielką, że ciekawość wasza choć odrobinę zaspokojona została.
Ale ostrzec muszę niektórych z was. Zdawa się iże "Ufabulum" to jeno rzemieślniczy wyrób dla zabawki stworzony. A ja wam powiadam, że atoli mylą się ci, którzy takie oto rzeczy prawią. Bo słowa owe to jeno potwarz podła. Prawdą jest, że "Ufabulum" mija się wielce z maestrią i majestatem poprzednich dzieł Mistrza z Osnowy, lecz dalej raduje mnie zamysł i kunszt dzieła owego. I tak was, bracia miła, zostawiam z tą myślą mą ostatnią, ażeby każdy z was własny sąd mógł sobie wyrobić w tej dyspucie. Zatem bywajcie i melodyj zacnych słuchajcie!

Tomek

Piosenka dnia [27.07.2012]

Bombay Bicycle Club - Evening, Morning

Jak często się mi to zdarza, moja piosenka dnia jest wybrana w całkiem prosty i zawodny sposób - ta, która siedziała mi najdłużej w przeciągu całej doby, ląduje na tmb. Tak więc dzisiaj - witamy Bombay Bicycle Club i ich Evening, Morning!


Ta całkiem smutno-wesoła piosenka (przypominająca swoją budową liryczno-muzyczną Pumped Up Kicks) urzekła mnie chyba tylko genialną sekcją rytmiczną i budującym napięcie intrem, powodując, że każde niecałe trzy minuty z Evening, Morning były czystą przyjemnością.

Kogucik

Tame Impala - Elephant [2012]

W marszowym tempie, brutalnie, nie bacząc na nic, mknie przed siebie, przez rozpalone, suche stepy Australii, w pełnej chwale wehikuł potężny. To kriwsty rydwan "Elephant", zniszczony przez kaprysy Natury i Czasu, pękający i rozpadający się na cześci, wyblakły od górującego słońca, brudny od ziemii, wierny sługa na kółkach. Nie ma czasu żeby zatrzymać się i zakończyć swą osobliwą podróż, czy quasi-peregrynację. Pytanie, dokąd zmierza?
Australijczycy z Tame Impala dorzucają do swoich rozległych inspiracji kolejny składnik. W połączeniu z sycącą, beatelsowską psychodelią, pełnokrwistym, zeppelinowskim hard-rockiem, crimsonowskim, pokomplokowanym progiem, i stoickim, dungenowskim artyzmem, nowy czynnik - brudny, bolanowski glam rock tworzy cudownie gęstą, ostrą i gorącą konsystencję. Cały ten glamowy brud staje się dominantą całości. Czyżby animozja do psylocyny i innych psychodelików? Skądże znowu, w drugiej części jest i psychodela. Są progowe zaśpiewy i zabawy metrum, jest potężny, wiodący riff, a to wszystko pięknie wyścielone w miksie, w którym jakże słodko wokal Kevina Parkera prowadzi namiętny dialog z całą tą psych-prog-art-hard-glam-rockową maszynerią. Po raz kolejny Australijski kolektyw nie zawodzi. Cieszmy się więc i radujmy, bo sofomor "Lonerism" jest już w drodze i dopiero wtedy dowiemy się, dokąd tak pędzi ten ognisty rydwan.

Tomek

Przed Impact Fest 2012: Michał

Już pogodziłem się z tym, że nie pojadę na Impact, że nie zobaczę Kasabian na żywo, że nie usłyszę utworów z nowej płyty The Vaccines, że nie zaśpiewam „Otherside” wraz z wielotysięcznym tłumem, lecz dokładnie trzy dni temu moja sytuacja zmieniła się całkowicie. Udało mi się wygrać bilet, dlatego też moje podekscytowanie warszawską imprezą jest jeszcze większe. Jest to dopiero pierwsza edycja, więc nie wiemy niczego o panującej na festiwalu atmosferze ani o przychodzących na niego ludziach. Jedyne co wiemy to to jakie będą koncerty, a tych 27 lipca na Bemowie będzie sporo. Zdecydowanie najbardziej czekam na koncert Brytyjczyków z Kasabian. Ich ostatnia płyta to jeden z moich ulubionych zeszłorocznych albumów, poza tym widziałem ich koncerty przez internet i jestem pewien, że na żywo będzie to jeszcze większa petarda. Mam nadzieję, że nie pominą moich ulubionych utworów w setliście. Liczę na to, że swoją koncertową sławę potwierdzi inna brytyjska kapela, The Vaccines. W końcu czymś sobie musieli zasłużyć na bycie „must see act” na tegorocznym T in The Park według NME. Oczywiście dam też szansę innym artystom, bo przecież od tego są festiwale, żeby dawać się zaskakiwać, mam nadzieję, że pozytywnie.

Piosenka dnia [26.07.2012]


Zupełnie nie wiem, dlaczego akurat ta piosenka wpadła mi dzisiaj do głowy. Jeśli mam być szczera, to z reguły nie wiem, dlaczego wybieram takie, a nie inne piosenki dnia, ale dzisiaj nie wiem już szczególnie. Być może ma to swoje podłoże w tym, że w moim mieście po wspaniałej fali upałów znowu padało, a klimat tego utworu jest także kojąco smutny. A może bardziej dlatego, iż jestem zdania, że PJ Harvey to jedna z najcudowniejszych kobiet-muzyków, jakie stąpały po tej ziemi, a wraz z Thomem tworzą duet arcymagiczny, bajeczny, epicki, mistrzowski, niezwykły, fenomenalny, klimatyczny, rewelacyjny, znakomity, wyjątkowy...

Nieee, to pewnie przez tę pogodę.

Kasia

Mafia Lights [wywiad]

Nie od dziś wiadomo, że bycie w zespole to ciężki kawałek chleba. Mowa tu przede wszystkim o tych, które chcą osiągnąć spory sukces. Dziennikarze i fani, jak zawsze, wiedzą lepiej. Dajmy jednak szansę na wypowiedzenie się przez samych zainteresowanych. Co kryją? Jak to wszystko wygląda? O czym marzą? Odpowiedzi na te pytania mogą postawić muzyków w kompletnie innym świetle. Posłuchajcie zatem, co członkowie formacji Mafia Lights mogą powiedzieć o sobie, swojej twórczości i dzisiejszym przemyśle muzycznym.


the magic beats: Jesteście trzyosobowym zespołem, więc każdy z was musi mieć inny wpływ na waszą muzykę. Czy możecie przedstawić każdego członka formacji z osobna oraz jego rolę w grupie?
James: Zajmujemy swoje określone pozycje tylko podczas występów na żywo i to wyłącznie po to, by było tak dogodnie oraz sprawnie, jak to tylko możliwe. Mieliśmy zwyczaj wymieniać się instrumentami podczas każdej piosenki, ale to po prostu zajmowało za dużo czasu, więc obecnie Joel gra na gitarach, Cam zajmuje się elektryczną perkusją, odpowiada za sampling przy samplerze, jak również gra na gitarze, a ja gram na syntetyzatorze, basie oraz perkusji. Joel jest także głównym wokalistą, a ja odpowiadam za wokal wspierający, ale i tak namieszaliśmy z tym nieco przy nowych piosenkach, by utrzymać wszystko w ciekawym stanie.
Cameron: Poza muzyką przypuszczam, że łatwiej jest nas scharakteryzować... Joel jest prawdopodobnie najbardziej dostępny, ponieważ ja jestem ten najwyższy, a James jest tym najbardziej pijanym. 

tmb: Jak wygląda u was proces tworzenia piosenek?
James: Jest niezwykle różnorodny… Wiele utworów stanowią pierwotne kompozycje stworzone przez nas indywidualnie, niektóre po prostu pochodzą od wspólnego przesiadywania, a inne są mieszanką dwóch poprzednich – mieszkamy daleko od siebie przez większość roku, zatem często przysyłamy sobie pomysły przez e-mail, a potem dodajemy własne koncepcje i odsyłamy z powrotem aż do momentu, gdy uzyskamy coś, co przypomina piosenkę. Naprawdę też chcę zrobić coś super i stworzyć składankę, używając pozostałości z jedno- lub dwuminutowych pomysłów i zmontować je razem tak, jak The Beatles zrobili to w drugiej połowie “Abbey Road”.

tmb: Czego oczekujecie od swojej muzycznej przygody?
James: Nie wiedzieliśmy, czego się spodziewać… ale nic nie mogło nas przygotować na liczbę krzyczących dziewczyn zdejmujących ubrania na naszych koncertach albo na kupę szmalu, którą wytwórnie muzyczne w nas ładowały! A tak na serio, to nie mieliśmy dotąd żadnych wielkich starć, więc jesteśmy przezornie podekscytowani, ale tak długo, jak wygrywamy, jesteśmy szczęśliwi.

tmb: Przeszłość czy przyszłość i dlaczego?
Cameron: Przyszłość jest jedyną rzeczą, na której powinno się być skupionym. Przeszłość stanowi fundament wszystkiego, co jest teraz, ale ostatecznie jest to jedynie opowieść o naszym wschodzeniu do eschatonu.

tmb: Wolicie minimalistyczne czy totalnie przeładowane brzmienia?
James: Mamy otwarty umysł i czerpiemy natchnienie z wszystkiego – od minimalnych klimatów takich jak “An Ending (Ascent)” Briana Eno do wall-of-soundowej estetyki albumu “Loveless” My Bloody Valentine.
Joel: Ja wolę minimalne i nasycone beaty otoczone przez kalejdoskopową zakrzepicę dźwięku.

tmb: Tom Meighan z Kasabian powiedział, że “Ludzie boją się nagrywać piosenki, które dobrze brzmią w radio”. Czy zgadzacie się z tym? Jeśli tak, to czy jesteście rozwiązaniem tego problemu?
James: Myślę, że taki cytat wspiera fakt, że zespoły takie jak Kasabian są poza zasięgiem dzisiejszej muzyki światowej. W tym momencie szczególnie wydawać by się mogło, że każdy próbuje stworzyć ten niesamowity hit lata dla radia, a jedynie trzeba się zapoznać się z jakością nowej muzyki zespołów takich jak Swim Deep czy debiutu Splashh – “All I wanna Do”, by się przekonać. Obecnie pop jest świetny.
Joel: Gdyby to był problem, to bardzo chcielibyśmy być powiązani z falą zespołów przejmujących radio, ale jak większość ludzi, jesteśmy świadomi tego, że przemysł się zmienia, a przyszłość będzie o wiele bardziej interesująca niż stacje radiowe czy Kasabian.

tmb: Jakie ruchy macie w rękawie?
James: Nazywa się “The Divine Fist” i planujemy użyć go na kimkolwiek, kto ośmieli się nam przeszkodzić. Znamy również Macarenę, jeśli o to ci chodziło.

Rozmawiała: Miz

Przed Impact Fest 2012: Natalia

Myślami będąc już przy OFFie, przed sobą mam jeszcze Impact. I w sumie całkiem niezła to wizja, że za dwa wieczory spotkam znajomych i będę biegać między dwoma scenami w uwielbianej przeze mnie Warszawie, ale im bliżej tego pojedynczego festiwalowego dnia, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że jadę tam tylko dla Kasabian. Owszem, nie umniejszam wielkości Red Hot Chilli Peppers, nie podważam autorytetu PIL czy The Charlatans, ani nie twierdzę, że gdy rozpoczną grać The Vaccines czy I Blame Coco, nie powinnam znajdować się pod sceną. Subiektywnie, mam nierówno rozłożone oczekiwania względem wszystkich artystów: od Kasabian oczekuję dużo i mam nadzieję, że dadzą mi powody do zadowolenia, a co tyczy się reszty, sądzę, że zostanę miło zaskoczona. Wszystko okaże się już w najbliższy piątek.

Piosenka dnia [25.07.2012]

Kasabian - Thick As Thieves

Ostatnimi czasy nie lubię wybierać piosenki dnia, ponieważ od samego rana mój wybór może zmienić się kilka razy. Przed śniadaniem nuciłam Kasabian, później Big Deal, Reginę Spektor, a następnie wsłuchiwałam się w odgłosy burzy, która jest tak samo piękna, jak i przerażająca. Lecz to zespół, który towarzyszył mi zaraz po przebudzeniu będzie dzisiaj tym najważniejszym. Kasabian. I kawałek, który zawsze wywołuje uśmiech na mojej twarzy. 

Dominika


Mafia Lights - Mafia Lights EP + West [2011]

Okazuje się, że przemysł muzyczny nie zawsze okazuje się być wyścigiem szczurów. Przeciwnie. Muzycy mogą stać się jedną wielką rodziną, która wzajemnie pomaga sobie przy projektach, pozostawiając przy tym słuchaczy w niewiedzy. Mam tu na myśli Disclosure – duet zdobywający coraz większą sławę – oraz Mafia Lights – zespół będący tematem tegoż artykułu.
The Guardian uznał, że są chłopcy, którzy dadzą nam ofertę łatwą do odrzucenia, NME alarmuje, że należy ich zobaczyć na żywo, sami zainteresowani mówią o sobie jako “a gang of Casanovas“. Ich muzyka sama się broni oraz, jak zapewniają Brytyjczycy, stale się rozwija i będzie nas jeszcze zaskakiwać.
W zeszłym roku wypuścili 5 swoich utworów będących tłem dość specyficznych filmików w formie VHS. Powód? Pragnienie powrotu kaset wideo i jak twierdzą “DVD to... za dużo technologii“. Mimo takiego podejścia, muzycy chcą się skupić na przyszłości. Słuchając ich, mogę przyznać, że będzie “świetlana“.
Wszystkie piosenki udostępniono na YouTube. Całość jest wyjątkowo lekka i przyjemna, ale jeśli przypiszecie brzmieniu Mafia Lights “chillwave“, trio zaraz Was zlinczuje. Zacznijmy zatem od początku.
Po pierwszym przesłuchaniu wydawać by się mogło, że The Guardian miał rację – takich piosenek chętnie się słucha, ale ogólnie „nie kupujemy tego“. Jednak po pewnym czasie “Spiriting“ w jakiś sposób na nas oddziaływuje. Spokojny, monotonny wokal śpiewa wers:“Talking to myself / In my head I’m just talking to myself / And you can’t hear me“, który później przekształca w “[...] In your head you’re just talking to yourself“ i powoli hipnotyzuje, powodując, że bezwiednie powtarzamy słowa utworu. Tajemnicze odgłosy dodatkowo pozostawiają niepokój. Nie odmawiamy. Idziemy dalej.
“Hampton“ jest na tyle spokojne, że możemy się poczuć tak, jakbyśmy biegali po łące, nie przejmując się niczym. Tu poznajemy bardziej indie-rockową stronę grupy. Joel wciąż bawi się swoim głosem, jak również i... nami.
Po przejściu do “Yesterday, Forever“ odniosłam wrażenie, że moja teoria z hipnotyzującym Mafia Lights mogła się okazać prawdziwa. Zwrotkę urywa zwrot: “I love control“, a temu wszystkiemu towarzyszy dream-popowy klimat.
„Future Hauting“ potwierdza, że Mafia Lights to przede wszystkim gitarowy zespół. Jest monotonnie, ale w dobrym znaczeniu. Fani Warpaint polubią ten utwór w szczególności.
Ostatnia piosenka jest tak samo niepokojąca, jak jej tytuł. „Demon’s dance“ składa się z samej linii melodycznej. Słyszymy dzwonki igrające z elektronicznymi dźwiękami. I ten dziwny oddech (chichot?) jakiejś osoby w połowie. Ocenę tego pozostawiam Wam.
Nie bez powodu wspomniałam tutaj o Disclosure. Brytyjczycy zdążyli wypuścić jeszcze jeden singiel – “West“. Słyszymy tu wyraźny wpływ Guy’a Lawrence, który nadał utworowi klimat Disclosure. Mimo to, nie zapomniano o gitarowym tle. Całość jest niezwykle delikatna i romantyczna.
Mafia Lights nie otrzymali jeszcze tego, co oferuje wielka kariera muzyczna oraz nie skupili na sobie takiej uwagi, na jaką pracują. A chłopaki się starają. Eksperymentują i bawią się muzyką. Nawet jeśli ich dotychczas popowe brzmienie nie wzbudza wielkich emocji, to nie powinno się ich ignorować. Lekkie utwory należy usłyszeć od czasu do czasu, bo budzi w nas tę cieplejszą i wrażliwszą stronę.

Miz

Piosenka dnia [24.07.2012]


Cześć, ja też wróciłam z wakacji. W sumie nic dziwnego, skoro byłam na nich razem z Michałem. 
I to prawda, nasz wypoczynek upłynął pod znakiem muzyki, zaskakująco różnej. Często aż skrajnie. Ale oprócz jej biernego słuchania, w Rimini czekały na nas jeszcze dwie inne rzeczy: dyskoteki (ale o tym później) i koncerty, na które nie mogliśmy iść. Bo niby jak wyrwać się z obozu młodzieżowego? Tak, nie jesteśmy jeszcze na tyle dorośli, aby wypoczywać bez kontroli. Uroczo. 
Tym samym sprzed nosa uciekli nam między innymi Crookers, których supportowali Cyberpunkers. Ale to właśnie ten pierwszy włoski elektroniczny duet pomimo tego, że nie zobaczyliśmy go na żywo, często towarzyszył nam w ciągu naszego włoskiego dnia, przecinanego fiestą, jedzeniem makaronów, pizzy i wyjściami na plażę. Utwór nagrany z raperem Fabri Fibra może nie należy do tych, których słucha się w domowym zaciszu z radością, ale ma w sobie tą bardzo dobrą elektroniczną wstawkę, a dodatek teledysku, w którym możemy oglądać plaże, na których tak niedawno się opalaliśmy sprawia, że nie mam serca nie lubić tego utworu. To właśnie z nim będzie mi się kojarzył mój włoski wypoczynek w 2012 roku. No, może jeszcze z "Princess of China" i Ritą Orą, ale ciii...
A co do włoskich dyskotek - nawet nie wyobrażacie sobie, jakie szaleństwo rozpoczyna dj puszczając The Bloody Beetroots. A Włosi to prawdziwi dżentelmeni, starają nie uszkodzić ciebie w pogo podczas "Warp 1.9". Choć szczerze mówiąc, chyba bardziej wzrokiem zadają niewypowiedziane pytanie: "co ty tu robisz, dziewczyno?". Ja? Ja się tylko bawię. 
I jednak szkoda tych Crookersów i Cyberpunkers. Byłby kosmos. 

Natalia

Piosenka dnia [23.07.2012]


Wróciłem niedawno z wakacyjnego wyjazdu, który nie tylko był pełen słońca, ale też pełen muzyki. Muzyki bardzo różnorodnej, Od popu i r'n'b spod znaku Franka Oceana, w którego album intensywnie się wsłuchiwałem, do utworów włoskich muzyków często puszczanych w tamtejszych telewizjach muzycznych. Od rockowych dźwięków The Black Keys, po mainstream w postaci Rihanny i Niki Minaj. Między tymi i kilkoma innymi wykonawcami znalazło się również miejsce dla Kanye'go Westa i jego piosenki „Monster”.
W tym utworze obok Westa możemy usłyszeć na przykład Niki Minaj i to właśnie jej zwrotka podoba mi się najbardziej. Sposób w jaki wyrzuca z siebie kolejne wersy z ogromną prędkością jest niesamowity. Co chwilę zmienia ton głosu z agresywnego na bardzo uroczy, co daje efekt rozdwojenia jaźni, który został również podkreślony w teledysku. Poza tym w piosence słyszymy bliskiego przyjaciela Kanye Westa, Jaya-Z i rapera Ricka Rossa.
W ostatnich dniach po prostu nie mogę uwolnić się od tego utworu, dlatego muszę dokładniej zapoznać się z „My Beautiful Dark Twisted Fantasy”

Michał

Erika Spring - Erika Spring (EP)

Warto czasem sięgnąć po coś krótkiego, urokliwego i, co tu dużo ukrywać, po coś bardzo mało znanego i niepopularnego. W takie kryterium idealnie wstrzeliwuje się niejaka Erika Spring. Wydaje się, że to postać zupełnie anonimowa, jednak to tylko pozory. Otóż Erika to osoba obdarzona pięknym, krystalicznym wokalem, która na co dzień jest jedną z liderek synth-dream-popowego girlsbandu Au Revoir Simone. Na potrzeby swojego solowego projektu zmieniła nazwisko: z Foster = Spring. Wiemy więc, kim jest główna bohaterka, teraz czas rozszyfrować skąd ta zmiana. Znając płyty jej macierzystej formacji oraz debiutancką Ep-kę Eriki, można pokusić się o taką tezę, że dziewczęca formacja gra muzykę nocy – więcej tam ciemności i smutnego romantyzmu. Natomiast materiał sygnowany pseudonimem Erika Spring jest zdecydowanie jaśniejszy – więcej tu ciepła, światła, pastelowych barw i radości. Choć jest to radość pojmowana w bardzo osobisty sposób, znany tylko Erice. Ale to bardzo dobrze.
"Erika Spring" to bardzo króciutkie wydawnictwo, bo to tylko niespełna 17 minut muzyki, skrytej w pięciu indeksach. Ale to co kryją, sprawia, że chce się słuchać tych dźwięków. Całość mieni się w alabastrowo-perłowych odcieniach mlecznych krajobrazów, zroszonych poranków, ciepłych, letnich popołudni i spokojnych, kojących wieczorów. Czuć powiew przyjemnego zefiru, od czasu do czasu motyl siada na rumianku, a śpiewające ptaki uciekają przed deszczem. I choć czasami niebo się chmurzy i pojawia się wspomniany deszcz, to nie słyszymy nigdzie ciszy przed burzą. Czasem tylko się na nią zanosi, ale za chwilę z czarnych i brunatnych chmur, które opanowały niebo, wychodzi swobodne, leniwe i nieco spóźnione słońce, które natychmiast wynagradza swoje postępowanie, przepuszczając swoje promienie przez pryzmat i dając nam w zamian tęczową wstęgę, która zostaje zawieszona na pagórkach i wzgórzach tej pięknej krainy. Natychmiast zapominamy o burzy.
Tak więc tych pięć kompozycji sprawiają, że czujemy się lepiej. Zaczyna się od "Happy At Your Gate", w której usłyszymy quasi sakralne pady syntezatora, wyraźnie zaakcentowaną perkusję i senne, gitarowe ozdobniki. A wszystko to okraszone świetnym refrenem. Kolejny utwór, to nieco rozmarzony "Hidden", z charakterystycznym wiodącym motywem i błogimi zaśpiewami Eriki (warto wspomnieć, że ten utwór zremisował duet Jensen Sportag i dla mnie wersja duetu z Nashville jest nawet lepsza niż oryginał). "Like A Fire" to z kolei oparta na synth-motywie radosna piosenka, w której odnajdziemy ducha sentymentalnej elektroniki lat 80-tych. Wpływ lat osiemdziesiątych obecny jest również w eterycznym coverze Eurythmics "When Tomorrow Comes". Wersja Eriki unosi się pod obłoki i nie chce wrócić na ziemię. Ostatnia piosenka w zestawie to "6 More Weeks". Bije od niej piękno melancholii, ale koda nie tylko rozwiewa wszystkie smutki, ale również staje się świetnym zakończeniem całości.
Chcę jeszcze tylko wspomnieć o cichym bohaterze, bez którego ta Ep-ka brzmiałaby zupełnie inaczej. Chodzi mi o człowieka, który grał na perkusji i maczał swoje palce w produkcji całego materiału. Tym człowiekiem jest oczywiście Jorge Elbrecht, lider formacji Violens. Słychać, że nadał zupełnie nowy sznyt i pięknie wycyzelował poszczególne motywy, partie instrumentów i inne ścieżki. A zważywszy na to, że mam słabość do wszystkiego czego dotknie się Elbrecht, od razu wiedziałem, że "Erika Spring" na pewno mi się spodoba. I tak się stało. Ciekawe, czy kariera solowa Eriki będzie kontynuowana, bo gdyby wydała cały longplay z takimi piosenkami jak te na EP-ce, to dla mnie byłoby to spełnienie jednego z marzeń. Ale to tylko spekulacje, choć przecież każdemu wolno marzyć, prawda?

Tomek

Heineken Open'er Festival 2012 - relacja

Jedenasta edycja jednego z największych festiwali w Europie okazała się być pierwszą w moim życiu. Z opowieści znajomych oraz internetowych relacji teoretycznie wiedziałam, czego się spodziewać. Nieważne jednak, jak wiele naopowiadają Wam o tym wydarzeniu – to po prostu trzeba przeżyć.
 

Pomimo, jak zawsze, różnorodnego line-upu, tegoroczna lista wykonawców znacznie odeszła od tego, co zwykle serwuje nam Mikołaj Ziółkowski. Oczywiście zaproszono takich gigantów muzycznych jak Björk czy New Order, jednak większość festiwalowiczów przyjechało przede wszystkim dla artystów, których twórczość bardziej pasuje do undergroundowych klubów. Mowa tu o minimum The xx i Bon Iver. 

Nie zrozumcie mnie źle – zespoły te mają miliony fanów na całym świecie, a sam fakt, że grały one pierwszy raz w Polsce zachęciła ludzi do przyjechania na Lotnisko Gdynia-Kosakowo. Nikt mi jednak nie wmówi, że takie „Islands“ lub „Skinny Love“ pasuje do ogromnej sceny. Zacznijmy jednak od samego początku.

The Kills
7 marca bierzącego roku z ust Mikołaja Ziółkowskiego padły te magiczne słowa: „The Kills w Polsce“. Tą informajcą uszczęśliwił on tysiące koncertowiczów. Sama już wiedziałam, że muszę pojechać.
Ogłoszenie, że ten indie-rockowy duet zagra na main stage raczej nikogo nie zdiwił. Przed 20:00 strefa dla publiki pękała w szwach. Na scenę wyszło czterech zamaskowanych perkusistów, a wraz z nimi różowowłosa Alison Mosshart oraz Jamie Hince. O tym, jak tłum oszalał na ich widok nie muszę pisać.Zaczęli od „No Wow“. Od tej dwójki nie można było oderwać wzroku. Scena to ich żywioł. Przeważały utwory z najnowszego krążka – „Blood Pressures“, lecz nie zabrakło hitów „Tape Song“, „Last Day Of Magic“ i uwielbianego przez rebeliantów „Fuck The People“. Widowisko zakończyło spokojne „Monkey 23“. Zdzwił mnie jedynie brak „Cheap And Cheerful“.
Niestety koncert, oprócz najwierniejszych fanów, nie zachwycił. Muzycy dobrze się spisali wydali się być zadowoleni z publiczności. O tym, co zobaczyłam, mogłabym jedynie rzec, że było “w porządku”. Wiadomo, iż ogromna popularność odciąga The Kills od grania na deskach małych klubów, jednak właśnie to sprawia, że ich twórczość traci na wyjątkowości. Słuchając ich albumów, macha się głową do brzmienia brudnych gitar, które świetnie sprawdziłyby się na mniejszych scenach. Ta intymność, nutka tajemniczości to mocne atuty tego brytyjsko-amerykańskiego duetu, a ci niestety nie pokazali, za co naprawdę się kocha The Kills.
Miz


The Ting Tings
Przedostanie się przez tłum po występie Björk był nie lada wyzwaniem, więc oczywiście się spóźniłam na The Ting Tings. Gdy weszłam do namiotu, koncert trwał w najlepsze, ale mimo to i ja błyskawicznie wczułam się w klimat. Przyjemnie się skakało do „Keep Your Head“ i oczywiście „That’s Not My Name“. Duet pokazał się od bardziej gitarowej strony, co zdecydowanie wyszło im na plus.
Miz

Bon Iver
Kolejny artysta, którego twórczość nadawałaby się bardziej na Tent Stage. Ale fakt, projekt Justina Vernona stał się tak popularny, że skromny namiot nie pomieściłby tego, co Main Stage. Rozszarpany materiał oraz porozrzucane na scenie instrumenty nadały ciekawy wygląd całości. O godzinie 22:00 wyszło 10 muzyków, w tym ukochany twórca „For Emma, Forever Ago“. Od początku do końca było pięknie. Wydawałoby mi się, że byłam sama. Zostałam tylko ja słuchająca świetnie odegranych utworów. Magia tkwiąca w albumach Bon Iver na żywo jest jeszcze potężniejsza. Wielkie momenty? Na pewno „Skinny Love“ odśpiewane przez dziesiątki tysięcy ludzi, ale też bonus na „The Wolves (Act I And II), w którym zostaliśmy poproszeni o wspólne odśpiewanie (darcie?) linijki „What might have been lost“ zamykające cały koncert. Co prawda, widać było, że dla Justina Vernona bycie muzykiem zmieniło się z czystej pasji na zwykłą pracę, ale solidnie spisał się na Open’erze, gdyż to był jeden z lepszych występów odegranych na Babich Dołach.
Miz
 

Justice
Wielka gwiazda tegorocznej edycji. Cały koncert można tak naprawdę zamknąć w dwóch słowach: kompletna miazga. Kilkadziesiąt tysięcy ludzi napierających do barierek, kilka/dziesiąt zgubionych butów. Gaspard Augé i Xavier de Rosnay to prawdziwi showmani i nadzwyczajni DJ-e, którzy nie oszczędzali na wplataniu wstawek z "D.A.N.C.E" i "Civilization". Niesamowite światła i moc dochodząca z głośników przekraczająca dozwoloną głośność. Szkoda jedynie, że francuski duet nie korzysta na żywo z instrumentów muzycznych, które świetnie brzmią w wersji studyjnej. Justice zapamiętałam tylko jako wielką imprezę, a nie koncert życia.
Miz


Bloc Party
Długoletnia przerwa w działalności Bloc Party nasuwała wiele wątpliwości. Przede wszystkim: czy chłopcy dalej będą tak zgrani? W końcu niektórzy z nich zajęli się już innymi projektami. Jako osoba, która miała okazję zobaczyć ich pierwszy raz w życiu przyznaję, że... dali radę! Pomimo upływu lat, muzycy dobrze się ze sobą czują. Zaprezentowano sporo piosenek z nadchodzącego albumu minimum: "So He Begins To lie", "Real Talk" oraz ulubieniec Kele: "Team A". Jeśli jesteście fanami poprzednich wydań Bloc Party, to "Four" powinno Wam przypaść do gustu. Sam zespół nie szalał po scenie, ale ich skoczne piosenki załatwiły wszystko, ponieważ na brak dobrej zabawy nie mogliśmy narzekać.
Miz
 

Franz Ferdinand
Nie, nie widziałam ich na Selector Festival ani w Stodole. Nie byłam świadoma, na co się piszę. Moja koleżanka, która wybierała się na nich już trzeci raz powiedziała: "Co z tego, że znowu ich obejrzę? Idę na nich, bo stawiam na jakość i wiem, że będą niesamowici". Nie kłamała. Solidny set trwający półtorej godziny. Zespół gra już 10 lat, a wciąż radzi sobie świetnie na scenie. Oczywiście bez zaangażowania publiki by się nie obyło. Perfekcyjnie odśpiewany każdy tekst i ciepłe przyjęcie utworów z nadchodzącej płyty przez fanów pokazało, jak muzycy są uwielbiani w Polsce. Przedłużenie hitu "This Fire" i granie chłopców na jednej perkusji nie mogło lepiej zakończyć występu. Po widowisku nie czuło się nic, prócz uczucia podekscytowania. Takiej energii można jedynie pozazdrościć Franz Ferdinand. Czysta rewelacja.
Miz
 

M83
Na prośbę fanów wracających z koncertu Franz Ferdinand, występ francuskiego producenta przesunięto o pół godziny. O dziwo, gdy weszłam do namiotu kilka minut po rzekomym rozpoczęciu, M83 na dobre się rozkręcili. Zespół nadał bardziej rockowe brzmienie elektronicznym piosenkom. Przewagę utworów z "Hurry Up, We're Dreaming", rozumiem, ale braku hitu “Kim & Jessie” już nie. Oczywiście wszyscy oszaleli na "Midnight City" odegranego północy. Tent Stage pękał w szwach od szalejących ludzi. Oprócz zastraszającego braku repertuary z poprzednich płyt, nie można się przyczepić do koncertu M83, gdyż dzięki nim noc stała się o wiele piękniejsza.
Miz


Mumford & Sons
Lekkość piosenek tego brytyjskiego zespołu idealnie zostałaby pokazana w Tent Stage. Takie zdanie miałam do soboty, godziny 20:15. Tłum ludzi marznących po strasznej ulewie śpiewało linijki z "Little Lion Man" czekało na pierwszy polski koncert Mumford & Sons. Gdy kwartet wyszedł na scenę, zapomnieliśmy o deszczu i cieszyliśmy się wraz z muzykami, którzy wskazywali na zachód słońca. To była godzina pełna pozytywnych wrażeń. Ben Lovett próbujący mówić po polsku został bohaterem wieczoru. Nieważne, że grupa grała na tak dużej scenie. Zespół nie potrzebował żadnych udziwnień podczas show. Wystarczyły skromne utwory oraz pozytywne nastawienie, by oczarować publiczność. Zacytuję tu jednego fana: “Mokre spodnie, koszulka, wlosy i wszystko od 19.00 do 20.00? Tylko dla Mumford, bylo warto”.
Miz


The xx
Z tą trójką mam największy problem. Możecie być już zmęczeni moim narzekaniem na tegoroczne umiejscowienie artystów. Tak, wiem, że większość ludzi przyjechała dla The xx. Tak, wiem, że to był ich pierwszy koncert w Polsce. Tak, wiem, że ich debiutancki album zgarnął Mercury Prize. Tak, wiem, że namiot nie pomieściłby tylu ludzi. Jednak każdy, kogo spytacie powie Wam, że Main Stage był zdecydowanie za duży dla muzyków z Londynu. Pokochało się "xx" za intymność, minimalizm, skromność. Atmosfera padła. Prawdą jest, że piosenki wykonano poprawnie, nowy album zapowiada się świetnie, a wiszący gigantyczny "X" zrobił wrażenie. Jednak jak można było umieścić tak spokojnie grający zespół jako ostatni na scenie głównej? Finał powinien być spektakularny, czyli na przykład taki, jaki dali nam Franz Ferdinand. Stosunek grupy również pozostawił niesmak. Oliver Sim często powtarzał, jak bardzo przepraszają za późną wizytę i cytuję: "Wiele opowiadano nam o polskiej publice, jednak nigdy nie spodziewalibyśmy się czegoś takiego". Najwyraźniej mogliśmy liczyć tylko na słowa, gdyż po odegraniu "Stars" muzycy szybko się ulotnili, zostawiając publikę czekającą długi czas na bis. Muzycy nie wyszli ponownie. Pozostał niedosyt. Ci, którzy zostali dłużej, mogli dostrzec Mikołaja Ziółkowskiego wyraźnie niezadowolonego z postawy formacji. Nie mogę zarzucić The xx złego koncertu, bo piosenki brzmiały bardzo dobrze. Świadoma jestem faktu, że muzycy zawsze trzymają pewien dystans. Jednak wyraźnie czułam, że grali jak do ściany. Czy to kwestia dużej odległości i sporej ilości ludzi? Nie wiem. Pragnęłam jednak lepiej zapamiętać sobie ostatni koncert z Main Stage.
Miz
 
The Kills
Duet Alison&Jamie okazał się prawdziwym wulkanem na scenie. Alison Mosshart sprezentowała się niczym zachrypnięta seks-bomba, rozbrajając wszystkich wyjątkowym wykonaniem "Black Balloon", prowokacyjnie wydzierając się: "Hey, fuck the people", czy wyciszając się na rzecz "The Last Goodbye". Hipnotyzowała zarzucając na scenie swoją blond grzywą i wyglądając jak niegrzeczna, rockowa dziewczyna z prawdziwego zdarzenia. Skolei Jamie Hince zaskakiwał. Za pomocą gitarowych efektów i naturalnych umiejętności, wydobywał ze swojego instrumentu jak najbrudniejsze brzmienia. Dzięki kilku improwizacjom potwierdził swoją klasę jako gitarzysta i nieoceniony partner Alison. Na scenie towarzyszyły im także cztery perkusje, które dbały o zachowanie rytmu, a poza tym ciekawie wyglądały.
Wzruszeni The Kills wielokrotnie dziękowali zachwyconym i rozśpiewanym festiwalowiczom. Zdecydowanie sprawdzili się, jako bardzo mocne otwarcie tegorocznego Opener'a. 
Kasia


Bjork
Godzina 22. Za sobą mamy The Kills, przed nami Bjork. Pod Main Stage gromadzi się duży tłum. Ja w ścisku, gdzieś w piątym rzędzie od sceny, nie mogę nawet poruszyć ręką. I wszyscy czekamy. Najpierw wchodzi kilkanaście chórzystek - oklaski. Parę minut później wynurza się sama główna artystka - głośne oklaski, piski, ogólne szaleństwo i wrzawa. Dopływ tlenu ograniczony, ale ani myślę stąd wyjść. I koncert się zaczyna.
Przez cały ten czas moje odczucia zmieniały się jak w kalejdoskopie. Na samym początku uderza mnie moc basów, świdrujących w uszach aż do bólu, walących niczym młot mechaniczny w serce. W ciągu pierwszej połowy jestem zachwycona, jak dziecko. Potem czuje rozczulenie, gdy Bjork po każdym utworze próbuje wypowiedzieć "dziękuje", brzmiące bardziej jak "dzię-kuci". Jeszcze następnie mam łzy w oczach, słysząc fenomenalne "Crystalline", któremu towarzyszą sypiące się iskry, bańki oraz buchający ogień ze sceny. Ale po jakimś czasie, mniej więcej godzinie... zaczynam się męczyć. Muzyka Bjork to niemal wyłącznie dudniące basy i jej głos, co nie jest szczególnie łatwe w odbiorze, a bywa nużące. Nawet przeszło mi przez głowę, czy nie pójść zobaczyć coś innego. Jednakże koniec końców ciesze się, że zostałam, bo dynamiczne "Declare Independence" na bisie było z-a-b-ó-j-c-z-e. Po uważnym wsłuchiwaniu się i skupieniu, czego wymagały jej piosenki, otrzymaliśmy istną petardę. Momentalnie ludzie całkowicie oszaleli, skacząc i wdając się w dziki taniec. Dla mnie ta piosenka zdominowała cały koncert. Z tego powodu jeśli wcześniej miałam słodko-mieszane uczucia, to jednak po tym bisie słodkie uzyskały znaczącą przewagę.
Kasia


New Order
Dynamiką i siłą z jaką wykonali "Crystal" już na wstępie zdobyli ludzi tłumnie ściągających na ich koncert. Zespół, mający przecież już swoje lata, zarażał w tym utworze tak beztroską energią, jakiej często nie mają w sobie nawet dużo młodsze grupy. Potem niestety, coś się trochę posypało, co z resztą głośno omawiają wszyscy openerowicze. Nie mam pojęcia, czy to Brandon Sumnar nie ciągnął już niektórych piosenek, czy też nawaliło nagłośnienie, ale czasami słowa ich kawałków ledwo dało się rozróżnić. I to trochę podkopało koncert. Co prawda, gdy zespół zaprezentował nieco dłuższą wersję "Blue Monday" skakali i klaskali już kompletnie wszyscy, porwani przez tak dobrze znany, mechaniczny riff. "How does it feel to treat me like you do" - śpiewanie tego z tłumem było wyjątkowym przeżyciem. Również gdy zabrzmiały sztandary ubiegłego dwudziestolecia, takie jak "Bizarre Love Triangle" kłopoty z wokalem/nagłośnieniem na chwilę odeszły w niepamięć. Pojawiły się także piosenki Joy Division - "Isolation", "Transmission" oraz oczywiście "Love Will Tear Us Apart", które tego wieczoru mimo wszystko wydawało się magiczne i sentymentalne. Oprócz tego - cudowne gitary. W tej kwestii Sumnar wymiatasz.
Kasia


Dry the River

Rok temu na OFFie, teraz na Openerze. Chłopaki z Dry the River po raz drugi odwiedzili Polskę i swoimi intymnymi folk-rockowymi balladami rozkołysali cały namiot. Aż pożałowałam, że z ich debiutem "Shallow Bed" nie zaznajomiłam się dokładniej. Muzycy byli pod bardzo dużym wrażeniem naszej publiczności, często wesoło do niej zagadywali - widać było, jak swobodnie czują się występując i jak wygodnie czują się ze swoją muzyką - gładkimi, akustycznymi gitarami, wiolonczelą i całą tą wyjątkową, jakże nastrojową oprawą.
Kasia


Jamie Woon
Nie wiem, czy powinnam się przyznawać, że z koncertu Pendereckiego uciekłam po kilku utworach. Tak, uciekłam, zahaczając o punkty gastronomiczne, prosto do namiotu. Nie miałam w stosunku do Jamie'go jakiś wygórowanych oczekiwań, ale chciałam się rozruszać i na tym polu Woon sprawdził się nieźle. Koncert zwyczajnie przyjemny. Ni mniej, ni więcej, a przyjemny. Mile zaskoczyło mnie dość nietypowe wykonanie "Lady Luck" - mające w sobie mniej popu, a więcej drapieżnego pazura i gitar. Muzyk - notabene, koncertujący w Polsce po raz piąty - został ciepło przyjęty przez publiczność i nagrodzony dużymi brawami. Mnie również, na tę godzinę przed Bon Iver'em, zdążył zająć.
Kasia

Franz Ferdinand
Spontan, wspaniała muzyka, fun, gigantyczne pogo, uczucie wspólnoty - wszystkie te czynniki splotły się i zaowocowały wspaniałym koncertem. Dla mnie, na równi z miażdżącym show w wykonaniu Justice, najlepszym w tej edycji Opener'a. Franz Ferdinand udowodnili, że są prawdziwie festiwalowym zespołem. Nigdy tak dotkliwie nie odczułam każdej komórki mojego ciała, jak po niesamowitej, męczącej zabawie, w którą wciągnęli publiczność FF. Spocona od góry do dołu, wśród ludzi równie spoconych od góry do dołu, poczułam, że żyję. Grupie nie można było się tylko biernie przysłuchiwać - trzeba było w tym uczestniczyć całym sobą. Pojawiły się ich wszystkie największe hity, bez wyjątku. Żeby jeszcze tego było mało - wszystkie wykonane w jeszcze żywszy sposób, niż na płytach. Alex Kapranos (który aaa, zapuścił wąs! -- przepraszam, musiałam) poza utworami nie nawiązywał nadto dużego kontaktu z publicznością, ale specjalnie nie potrzebował tego robić. Gdy zabrzmiało "This Fire" gorąca atmosfera wśród fanów i tak osiągnęła apogeum. Kilkadziesiąt tysięcy ludzi śpiewało ile sił w piersiach "This Fire is out of control I'm gonna burn this city! Burn this city!". Zachwycało także "Outsiders", kiedy cała czwórka zasiadła przy perkusji i "Take me Out", do którego tańczyły chyba całe Babie Doły. Mieliśmy również okazję posłuchać fragmentów nowego materiału z czwartej płyty chłopaków. Prawdę mówiąc, już teraz nie mogę się jej doczekać.
Kasia


The Mars Volta
Jestem ogromnie szczęśliwa, że przed koncertem The Mars Volta, o miejsce przy barierkach walczyłam jak lwica. Ich występ uważam za jeden z bardziej energetycznych i ciekawszych. Nie ma słów, by opisać szaleństwo i pełne zaangażowanie wokalisty Cedrica Bixler-Zavala na scenie. Moje oczy nie nadążały za nim, gdy dwoił się i troił. To skakał po bębnach od perkusji, to traktował mikrofon jak swoje lasso, to kładł się na schodach z pluszową głową kurczaka. Cedric skupiał na sobie uwagę wszystkich, zachowując manierę rozbrykanego dziecka i scenicznego zwierzęcia, a przy tym obezwładniając niezwykłym głosem. Po wykonanych utworach często wołał coś zawadiacko do publiczności, wypluwając słowa z takim temperamentem i prędkością, że ciężko było go zrozumieć. Domyślam się, że były to jego dość specyficzne, szydercze żarty. Poza tym, utwory zostały naprawdę świetnie wykonane od strony czysto muzycznej. Wierzcie mi, że na żywo nabierają zupełnie innego wymiaru - świeższego i bardziej emocjonalnego. Setlista, jak na mniej niż półtorej godziny była zadowalająca, szczególnie dla fanów nowej płyty TMV "Noctorniquest". Z klasyków pojawiło się nieśmiertelne "The Widow". Zdarzały się również również drobne improwizacje. Żal mi jedynie, że nie usłyszeliśmy "Inertiatic ESP" lub "Empty Vassels Make The Loudest Sound" - do samego końca liczyłam, że może muzycy zagrają ten kawałek na bisach, ale oni - co z resztą dla nich dość charakterystyczne - na bisy nie wyszli. I trochę smutno mi z powodu ludzi dookoła mnie, którzy stali jak słupy soli, czekając już na The XX. Ja z całych sił wydzierałam się do mojej obecnie ulubionej piosenki "The Malkin Jewel" i bawiłam się wyśmienicie.
Kasia


SBTRKT
Podczas gdy spokojni The XX kołysali i wprowadzali nostalgiczne dźwięki na Main Stage, SBTRKT (czyli właściwie Aaron Jerome) podrywał ludzi do tańca potężną elektroniką na scenie Tent. Przyznam się, że nie miałam pojęcia, że to właśnie elektroniczni wykonawcy, wraz z SBTRK, któremu dotąd nie poświęcałam wiele uwagi, tak rozniosą tegorocznego Opener'a. Jego set na zakończenie ostatniego dnia był świetnie przemyślaną decyzją. Mimo wykończenia ludzie pchali się do namiotu, by zakończyć te cztery, piękne dni jakimś mocnym uderzeniem, a najlepiej gigantyczną wiksą w rytmie "Wildfire".
Kasia


Cztery dni, setka artystów, sześćdziesiąt tysięcy osób i miliony wrażeń. Mimo uciążliwych kaprysów pogody - kolejno słońca, ulewy, mgły i burzy - tegoroczną edycję Heineken Open'er Festival zdecydowanie można zaliczyć do udanych. Jestem zachwycona artystami, dobrą organizacją, niezwykłą atmosferą i serdecznymi ludźmi. Sądzę, że jeszcze długo będę te dni wspominać, tak samo jak opener'owi wykonawcy jeszcze długo będą szumieć w mojej głowie. Za rok na pewno chętnie powtórzę to muzyczne doświadczenie.

Matt Corby - Into the Flames & Made of Stone

Programy telewizyjne typu talent show nie są tylko wylęgarniami popowych gwiazdek i idoli młodzieży wczesnoszkolnej typu One Direction. Przychodzą do nich również ludzie na prawdę utalentowani i mający coś wartościowego do przekazania. Mamy przykłady na rodzimej scenie, triumfator tegorocznej edycji X Factor Dawid Podsiadło, czy laureatka Idola - Monika Brodka, czołowa twórczyni inteligentnego popu w Polsce. Kolejnym takim artystą jest pochodzący z Sydney Matt Corby.
Zadebiutował w 2007 roku, gdy jako szesnastolatek wystąpił w Australijskiej edycji programu Idol, gdzie doszedł do ścisłego finału. Od 2009 roku regularnie wydaje minialbumy, jednak pełnię swoich możliwości pokazał dopiero na wydanej w 2011 roku epce „Into The Flame”. Głos Corby'ego jest bardzo plastyczny. Brzmi świetnie zarówno w partiach delikatnych jak i w potężnych wokalnych popisach. Oba wcielenia pokazuje w „Brother”, głównym utworze na ep. Mamy tu wyciszone, folkowe zwrotki i pełne gniewu refreny. Urzeka ona pięknymi melodiami, wyraźnym rytmem i szczerością, w głosie Corby'go słychać, że wszystkie emocje są prawdziwe. Zdecydowanie jedna z najlepszych piosenek jakie słyszałem w ostatnich miesiącach. Następnie otrzymujemy totalna zmianę stylistyki. Souls a'Fire to kawałek z pogranicza bluesa i rocka, z leniwymi zwrotkami, energetycznym refrenem i pełnym wokalnych improwizacji szalonym finale. Utwory „Untitled” i „Big Eyes” przynoszą uspokojenie i wyciszenie. W łagodnych balladach jego ciepła barwa jest jeszcze lepiej wyeksponowana.„Made Of Stones” to zestaw mniej urozmaicony, lecz również udany. Najlepiej wypada kawałek tytułowy. Piękna, fortepianowa aranżacja, chwytliwy refren i stopniowanie napięcia które doprowadza do fantastycznego zakończenia. Kolejne, „Winter” to bardziej improwizacja oparta na motywie „Winter is Coming”, niż regularna piosenka, a „Breathe” to kolejna klimatyczna balladka.
W „Made Of Stones” Matt śpiewa, że ma serce z kamienia. Oczywiście jest to nieprawdą, ponieważ gdyby tak było nie mógłby swoim głosem i muzyką przekazywać tylu pięknych emocji. Kolejnym krokiem Australijczyka powinno być wydanie regularnego albumu. Utwory takie jak „Brother”, czy wspomniane „Made Of Stones” ukazują jego ogromny talent. Zdecydowanie nie mogę się doczekać.

Michał

fun. - Some Nights [2012]

W momencie, kiedy usłyszałam po raz pierwszy ‘We Are Young’ nie spodziewałam się, że fun. dzięki tej piosence osiągnie tak duży sukces komercyjny. Fajny kawałek, myślałam, dopóki każda stacja telewizyjna i większość rozgłośni radiowych grały singiel kilka razy w ciągu dnia. 
I tak naprawdę nie inaczej przedstawia się sytuacja całego albumu, ‘Some Nights’. Na początku jest całkiem nieźle, by potem ze zgrabnych kompozycji przeistoczyć się w twór nawiedzający najgorsze koszmary. ‘Some Nights Intro’ i ‘Some Nights’ wraz z przemaglowanym przez wszystkie rozgłośnie kawałkiem stworzyło dobry początek, bez zbędnej przesady, z wdziękiem ukrytym w głosie wokalisty. Nic bardziej mylnego – mimo dobrego początkowego wrażenia, dalej cały czar pryska i fun. ukazuje ciemną, tą złą stronę medalu, gdzie następne kawałki są wręcz przekombinowane, wszystko ocieka kiczem, który, przeplatany usilnym wprowadzeniem elektroniki między wiersze tworzy nieciekawą papkę łączącą się w dziwną, trudną do zidentyfikowania maź. Gdzieniegdzie zespół jeszcze stara się bronić, jak przy całkiem ładnym „Why Am I the One” i znośnym ‘All Allright’, by później miało nadejść ciężkie i okropne „Stars”, które niszczy wszelkie ślady sympatii do poprzednich utworów. 
Fun. miał potencjał, którego niestety nie wykorzystał do końca. W momentach, gdy pojedyncze kawałki zdawały się bronić dobrego wrażenia ‘Some Nights’, napierała na nie kakofonia zlepionych i doszczętnie pozbawionych jakiejkolwiek estetyki dźwięków, które zapewne w pierwotnych, nieoficjalnych wersjach mogły jakoś brzmieć. Za dużo pragnień, by zapanować na długo nad rynkiem muzycznym, zbyt mało dobrego materiału, lekkości i zabawy.

Dominika

San Cisco - Awkward EP

Niedawno zacząłem odkrywać, ze Australia pod względem muzycznym nie jest tylko ojczyzną Kylie Minogue i Gotye. Tamtejsza scena niezależna jest również bardzo bogata. Na przykład, chilloutowi indie rockowcy z Last Dinosaurs, czy fantastyczny wokalista Matt Corby. Moim kolejnym odkryciem jest młody zespół San Cisco.

Pierwszym utworem na minialbumie jest tytułowy „Awkward”. Od razu słychać, że traktują oni swoją muzykę z przymrużeniem oka. Brzmi to odrobinę jak The Kooks przepuszczone przez hipsterski filtr. Wygładzone jak tylko się da, lecz zadziorny pierwiastek pozostał w wokalu Jordiego Daviesona. Wokalnie udziela się również perkusistka, Scarlett Stevens, która urzeka swoim dziewczęcym głosem. Odrobinę naiwny tekst, proste gitarowe riffy, wyrazisty bas i chwytliwe melodie, to wszystko składa się na bardzo przyjemny kawałek. Całość uzupełnia humorystyczny teledysk i elektroniczne wstawki. Kolejnym utworem jest bardzo pozytywny utwór „Rocket Ship”. Warstwa rytmiczna przywodzi na myśl Vampire Weekend, a radosne „ulalalala” w refrenie, czy fantastyczny, chóralnie wyśpiewany finał, tworzą świetny wakacyjny kawałek. Na „Awkward EP” znalazł się również dość zaskakujący cover „505” Arctic Monkeys. Zaskakujący, ponieważ większość utworów z epki ma raczej optymistyczny wydźwięk, a wszyscy wiemy, że „505” do najweselszych nie należy. Oryginału oczywiście nie przebili, ale trochę zmieniona oraz uzupełniona o pianino aranżacja i wokal Jordiego sprawiają, że jest to bardzo ciekawe nagranie. Na zakończenie dostajemy piękne wyciszenie w postaci piosenki „Reckless”.

Może muzyka San Cisco nie należy do najbardziej oryginalnych, ich inspiracje często są od razu słyszalne. Nie można im jednak odmówić ogromnego talentu do pisania świetnych piosenek. Prawdopodobnie tak dla mnie będą brzmieć tegoroczne wakacje.

Michał

Piosenka dnia [05.07.2012]


Piosenka, jakich wiele. Zespół, jakich można znaleźć na pęczki. Pozornie zwykły teledysk, lecz z niezwykłą aktorką, Emmą Watson. Jednak mimo tej przeciętności kawałek od One Night Only ma w sobie mnóstwo młodzieńczej zadziorności i energii, co najbardziej lubię.

Dominika

the magic heats #2

Mimo dość banalnej progresji trzech akordów I-VI-III, ta piosenka brzmi jak początek czegoś pięknego i beztroskiego. Nie przypadkowo od tego utworu zaczyna się album "In Ghost Colours". W tych dźwiękach ukryta jest słodycz pastelowych i tęczowych barw, przyjemne promienie słońca, ciepło morza, soczysta zieleń traw i łąk, pachnące kwiaty, śpiewy ptaków, lekki powiew wiatru, czyli najprościej mówiąc – piękno natury. Co więcej, czuć, że ten kawałek ma w sobie jakiś trudno wyrażalny, emocjonalny ładunek. Może dzięki tytułowi, który jest jakąś referencją do słynnego "I Feel Love", zmarłej niedawno królowej disco, Donny Summer? W każdym bądź razie warto odkryć co też kryje się w tych dźwiękach, do czego siebie i Was gorąco zachęcam. (Tomek)

Kiedy tylko Natalia powiedziała nam o planie themagicheats, w moich uszach zagrała ta strasznie popularna w polskich stacjach radiowych melodia. „Rise Up” już od kilku lat w okresie wakacyjnym bywa strasznie ogrywane, jednak mi chyba nigdy się nie znudzi. Mocny bas wzorowany jakby na muzyce klubowej napędza lekki utwór o marzeniach, w pojawiają się jakby znienacka afrykańskie instrumenty perkusyjne (jednocześnie nieodpuszczające utworu ani na chwilę) a keyboard wypluwa z siebie mocno przesterowane, wysokie dźwięki. (Kogucik)

Metronomy - Radio Ladio 
Czy wesoła elektronika może przełamać pierwsze lody w poznaniu dziewczyny? Jeżeli tylko jest autorstwa Metronomy, i owszem. To jedna z najbardziej radosnych piosenek, podszytych jednocześnie niepewnością siebie, co jeszcze bardziej podkreśla kolorowy teledysk. W wakacje jest fajnie, można sobie głośno przeliterować w refrenie tytuł utworu i odważnie wyruszać na "łowy" nieprzerwanie kołysząc się w rytm "Radio Ladio". Powodzenia, chłopcy! I do zobaczenia na OFFie. (Natalia)
Plaża zawsze kojarzy się z wakacjami, dlatego wybór tego utworu jest oczywisty. To fantastyczny soundtrack dla hawajskiego beach party z wieńcami z kwiatów, ogniskami i pochodniami. W punkcie kulminacyjnym na prawdę bardzo ciężko jest usiedzieć w miejscu. (Michał)

Justice vs Simian - We Are Your Friends 
Jeden z moich ulubionych utworów, który podepnę pod każdą okazję. Jednak co jak co, ale do "We Are Your Friends" można się tak genialnie bawić, że nie mogło go tu zabraknąć. Więc oto jest. Nieważne z im imprezujesz, po jakiejś chwili i przy dobrej muzyce wszyscy stajecie się przyjaciółmi, czyli kolejny muzyczny motyw poznawania ludzi w tym najgorętszym okresie roku. (Natalia)

Kolejna piosenka, która nie ma żadnego nawiązania czy to w warstwie tekstowej, czy melodii do wakacji. Nie przeszkadza to jednak w słuchaniu tego rozbrykanego i skocznego utworu w najpiękniejszym letnim okresie, a jakiś cudownym instrument klawiszowy (którego nazwy nie potrafię podać) oraz trąbka mieszają swoimi dźwiękami w chyba najpopularniejszym utworze Foals. (Kogucik)

Błękitne morze, biały piasek, palmy a między nimi zawieszony hamak, w którym kołysząc się beztrosko odpoczywam. Dokładnie takie mam odczucia gdy słucham tej piosenki. Spokojny nastrój, ciekawa, bogata w różnorakie instrumenty aranżacja, rozmarzone chórki, utrzymująca wszystko w ramach perkusja i, przede wszystkim, świetna, chwytliwa melodia czynią z Horchaty bardzo wakacyjny kawałek. (Michał)

Fischerspooner - Get Confused 
Bardziej jako tło dla wstawania razem ze Słońcem, niż dla letnich imprez. Magiczne, piękne i usprawiedliwiające czasem dopadające nas, letnie nieogarnięcie. Po dziesięciu miesiącach pracy mamy pełne prawo, aby zwyczajnie oderwać się od rzeczywistości. Z "Get Confused" przychodzi to nadzwyczaj łatwo. (Natalia)

Patrick przeszedł ogromną metamorfozę w ciągu ostatnich lat. Z mrocznego chłopca śpiewającego o randce z diabłem i walce z samym sobą zmienił się w dojrzałego mężczyznę, który się zwyczajnie... zakochał. Surowe brzmienie instrumentów smyczkowych przeobraziło się w delikatne skrzypce. Świat nie jest już wieczną wojną. Nie ma się czym przejmować. To my zdecydujemy, czy miasto zniszczy naszą miłość. Brytyjczyk skomponował singiel budzący radość. Nieskomplikowana melodia w tle, saksofon, perkusja nadająca moc całej piosence oraz ten uroczy wokal artysty sprawiają, że zaczynamy czuć motyle w brzuchu. Piękno utworu tkwi również w samym tekście („It's about the keys, the keys, the keys to my heart you hold”). Wszystko idealnie ze sobą zgrane tworzy kwintesencję lata 2011, które jest magiczne samo w sobie i nie potrzebuje żadnych przedobrzeń. Nieważne, czy obecnie darzymy kogoś uczuciem. Miłość to przepiękna rzecz oraz warto się nią dzielić. To jest dla mnie najwspanialsze w tym utworze – sprawia, że pragnę wstać, tańczyć i uściskać każdego przechodnia, nucąc przy tym: „Won’t let the city destroy our love!“. (Miz)


Słysząc "Carnival" ujawnia się mój synestetyczny poziom mojej percepcji. Otóż gdy słyszę te dźwięki mam przed oczyma chrupiące, rumiane, waniliowe ciasteczko w lukrowo-miodowej polewie. Bez łyżki dziegciu, sama słodycz. A najlepsze jest to, że nawet spożycie dużej ilości takich ciasteczek nie przyprawia o mdłości i nie tuczy i nie psują się nam od tego zęby. Dlatego prawdziwą sztuką jest wysmażyć coś tak cudownie lekkiego, a jednocześnie tak niesamowicie wysmakowanego. Szwedzi znają doskonały przepis, a w dodatku mają odpowiednie składniki, dodatki zresztą też. Ich występ na Openerze może nie będzie daniem głównym, jednak zapowiada się naprawdę wielka uczta. Smacznego. (Tomek)



Yeasayer - Ambling Alp 
Jeden z utworów Yeasayer, za którym szczerze przepadam. Głównie za sprawą nieprawdopodobnie dobrze skrojonej melodii, nieoczywistej elektroniki i nieskrępowanego wokalu. A że przy okazji niesie on ze sobą pełen rad tekst, które może średnio chcemy przyswoić, tym razem skupmy się głównie na tej cudownej muzyce, która idealnie wpisuje się w trwający czas. (Natalia) 

Wakacje to nie tylko szaleństwo i zabawa. „No Buses” kojarzy mi się z tymi melancholijnymi dniami, gdy czas wolny się kończy i mamy świadomość, że niedługo wrócimy do szkoły i codziennych obowiązków. To jeden z pierwszych utworów Arctic Monkeys, które poznałem, dlatego mam do niej duży sentyment. Jego siła tkwi w niewymyślnej aranżacji, głosie Alexa Turnera leniwie wyśpiewującego kolejne wersy utworu i chwytliwym refrenie. (Michał)

Zaraz po utworach Yeasayer, moja ulubiona piosenka z całej mojej słonecznej playlisty. "Let's Go Surfing" posiada najbardziej bezpretensjonalny, arcy-wciągający refren ze wszystkich możliwych wakacyjnych utworów. Czy można w ogóle nie poczuć beztroskiego klimatu upałów i zabawy słysząc słowa "Oh momma, I wanna go surfin'/oh momma, I don't care about nothing"? Aż pojawia się ochota by odciąć na chwilę od świata, jechać nad morze i rzucić się z deską na fale, nawet jeżeli z surfingiem nigdy nie mieliśmy do czynienia. Bez obaw, The Drums nauczą nas tej sztuki w najprzyjemniejszy i najweselszy sposób. (Kasia)

Florence & the Machine - Kiss With A Fist 
Moja pierwsza Florence, która dopadła mnie właśnie na przełomie wiosny i lata. Pełen energii, zaledwie dwuminutowy utwór, czerpiący siłę z wręcz punkowej gitary i silnego wokalu dziewczyny, która za buziaka jest w stanie ścierpieć wiele. Nieźle spisuje się w beztroskich chwilach i szczerze mówiąc, tęskno mi to takiej Flo. (Natalia)

W przypadku piosenki, którą wielu kojarzy tylko z powodu fenomenalnego teledysku z użyciem maszyny Rube Goldberga mógłbym chyba przekopiować opis utworu Foals – ta niewątpliwie skoczna mieszanina przeróżnych dźwięków oparta na wysokiej oktawie dźwięków pianina oraz szybkiej perkusji właśnie przez swój brak uporządkowania doskonale pasuje mi na wakacyjny utwór. (Kogucik)

Muzyka Ariela oraz jego Nawiedzonego Grafitti, chociaż doceniana przez muzycznych krytyków i serwisy takie jak Pitchfork ("Round and Round" zostało piosenką numer 1 na ich liście setki najlepszych tracków roku 2010), posiadająca fanów nawet w Animal Collective, mi podchodzi raczej średnio. Ujme to raczej tak: owszem, posłucham czasami, ale w za dużej ilości zaczyna mnie irytować. Jednak "Bright Lit Blue Skies" to trochę ponad dwie minuty tak szczerego garażowego żywiołu i spontaniczności, że w te wakacyjne poranki, jako budzik nastawiony dopiero na godzinę dziesiątą, sprawia iż jestem pełna energii i uśmiechnięta. Dzięki, Ariel! (Kasia)

The Virgins - Rich Girls 
Było takie lato, kiedy ich debiutanckiej płyty słuchałam bez przerwy. Indie rock w najprostszej postaci, ale taki idealnie wpisuje się w klimaty the magic heats. "Rich Girls", podszyte lekkim retro klimatem przywołuje dobre wspomnienia i jestem pewna, że jeżeli nie poznaliście The Virgins wcześniej, teraz jest na to dobra pora. Jeśli tylko otworzycie się na tak banalne, lecz tak przyjemne dla ucha piosenki, wasze wakacje mogą mieć soundtrack właśnie autorstwa tych Nowojorczyków. (Natalia) 

Już w poprzednim odcinku cyklu za sprawą Kasi pojawił się zespół Blur. Wtedy Kasia wybrała mleczno-romantyczny film drogi "Coffee & TV". Te dwie piosenki nie pochodzą z jednej płyty, ani nie są nagrane w podobnej stylistyce, a jednak wpasowały się w konwencję "The Magic Heats". To tylko świadczy o tym, że zespół Albarna jest wielki. Jeśli chodzi o mój wybór, to dla mnie "Tracy Jacks" zawsze będzie kojarzył się ze słonecznymi dniami. W ogóle wydaje się, że cały "Parklife" jest płytą napisaną i nagraną specjalnie na wakacje. A "Tracy Jacks" to po prostu mój ulubiony fragment albumu, najbardziej chwytliwy i najcieplejszy, świetny jeśli chodzi o walory kompozytorskie (jest to znakomity melanż gitarowych riffów z wachlarzem smyczków i radosnymi zaśpiewami Albarna). Kto wie, może ONI jeszcze wrócą? Jakby co, będę w pobliżu. (Tomek)

O Empire of The Sun słuch jakoś zaginął, ale w moim sercu ten duet zapisał się już na zawsze, dzięki pięknemu "We Are The People" (czy to dziwne, że zawsze chce mi się płakać, kiedy tego słucham?) oraz "Walking On a Dream". Szczególnie "Walking..." kojarzy mi się z takim lajtowym, lipcowym klimatem. Spokojna melodia uzupełnia się z głosem Luke'a Steela, który to właśnie swoim wyjątkowym śpiewem zupełnie przekonał mnie do Empire of The Sun. "We are always running for the thrill of it thrill of it" - i jakby nagle zawiało jakąś ciepłą, wyśnioną bryzą. (Kasia)

Velveci to nie tylko zgrzyt, jazgot i szum. Oprócz tego, że nie do przecenienia jest ich wkład w powstanie shoegaze'u, to trzeba pamiętać o ich bardziej łagodnej, lirycznej czy po prostu popowej stronie. Któż nie zna chociażby "Sunday Morning"? Wybierając piosenki do powyższego zestawienia wahałem się, czy wybrać opener genialnego debiutu ze słynnym bananem na okładce, czy opener wydanej w 1970 roku płyty "Loaded". I w końcu tytuł rozwiał wątpliwości, bo któż nie kocha słońca? Choć wydźwięk piosenki jest nieco smutny, to jednak przywołuje chwile, które są radosne. Mimo że ten kawałek ma już ponad 40 lat, to wciąż jest młody i bije od niego świeżość. A przecież o to właśnie chodzi, prawda? (Tomek)


Ladyhawke - Paris Is Burning 
Stylowy soundtrack do mało stylowych imprez. Bo kto by nie chciał pić na paryskiej ulicy wina. (Natalia)

The Strokes - You Only Live Once
Prosty, przyjemny riff (przypominający mi hawajskie melodie), mechaniczna perkusja, wyrazista gitara basowa i wokal Juliana – ot, recepta The Strokes na piosenkę. Piosenkę pełną emocji i uczuć (choć może to zasługa wokalu Casablancasa). Jednocześnie „You Only Live Once” nie posiada żadnej spójności tekstowej, zawierając kilka ciekawych przemyśleń, tworząc całkowite pomieszanie z poplątaniem. I chyba właśnie to, oraz tytuł zdecydowały, że wybrałem tą piosenkę do themagicheats – w końcu wakacje są tylko raz w roku! (Kogucik)

Czemu tak bardzo podoba mi się "Seven Days In Sunny June"? Bo to Stevie Wonder w czystej postaci. Bo to Stevie Wonder z najlepszego okresu. Z lat 70-tych. Czuć powiew "Innervisions", a szczególnie mojej ukochanej ballady "Golden Lady". Takie kawałki z miejsca stają się klasykami. A przecież pierwsze akordy na akustycznej gitarze nie zapowiadają takiej perełki. Po prostu doskonałość. No bo co mogę zarzucić temu majstersztykowi? Że zbyt lekki i za mało wyrafinowany? Prześledźcie sobie pochód akordów, to zwątpicie. Albo że mimikra Wondera? Dajcie mi całą płytę takich kawałków, to spokojnie będę mógł ją postawić obok "Songs In The Key Of Life" czy "Talking Book". Ja się poddaje, jestem bezradny wobec takich perfekcyjnych popowych arcydzieł. No i jeszcze nie zapominajmy o naszym zestawie, w którym mają znaleźć się piosenki odpowiednie na ciepłe i letnie dni. Sam tytuł rozwiewa wątpliwości, ale sprawdźcie jeszcze teledysk, który jest świetnym dopełnieniem. (Tomek)

Arcade Fire - The Suburbs 
"Grab your mother's keys we're leaving". Oparty na pianinie utwór jest niezwykle lekki i beztroski, i właśnie ta pierwsza zwrotka najbardziej przywodzi klimat wakacji. Spontaniczność, podróże, a razem z tą piosenką - długie podróże po bezdrożach skąpanych w słońcu z ukochaną osobą u boku, nawet kosztem zostawienia za sobą tak istotnych "the suburbs". (Natalia)

Wyobraźcie sobie taką sytuację: jest upalny letni dzień, nic wam się nie chce, wszyscy wasi znajomi są zajęci czymś ważnym i nie ma możliwości na spotkanie. Umieracie z nudów, dochodzi do tego, że zastanawiacie się jak to jest być japońskim doradcą podatkowym, bo wydaje się wam, że to ciekawsza pozycja od tej, w której się znaleźliście. Aż tu nagle, podczas gdy wy wegetujecie, słyszycie dzwonek do drzwi. Tak! Ktoś chcę do was wejść. Oczywiście od razu myślicie sobie: "pewnie rachunek za prąd" albo "pewnie roznoszą jakieś ulotki". Niemniej jednak, na resztkach sił podnosicie się i z ciekawością kierujecie się w stronę drzwi. Chwytacie klamkę, odbezpieczacie zamek i... Przed wami stoi starszy mężczyzna, około 50-tki, zadbany, w marmurowym garniturze, krawacie w stonowanym błękicie, błyszczących jak perła pantoflach, ze starannie obciętymi paznokciami, nienagannym zaczesaniem siwych włosów, a w dłoni dzierży hebanową laskę. Jesteście zaskoczeni, bo nie spodziewaliście się takiego gościa. Co więcej, intruz bez ogródek przekracza próg waszej fortecy i wtedy zaczynają się czary. Z człowieka w podeszłym wieku nasz bohater zmienia się (sic!) w krótko przystrzyżonego młodzieńca w luźnym, sportowym stroju, który w ręku zamiast laski, trzyma sampler. W dodatku dołącza do niego jeszcze trzech gości z gitarami i perkusją, i zaczynają grać chwytliwy kawałek z takim groovem, że nie sposób usiedzieć w miejscu. Oczywiście wasi sąsiedzi natychmiast zwęszyli co się dzieje w waszej parceli i czym prędzej biegną do was, żeby wreszcie uwolnić się od obezwładniającej nudy. Impreza się rozkręca, a wy wiecie, że dziś nie możecie poczuć się lepiej. (Tomek)

Piosenka dnia [03.07.2012]


Najpiękniejsza piosenka, jaka ostatnio do mnie przemówiła. Ma wszystko. Jest delikatna, jej klimat jest taki... pastelowy. Idealnie poprowadzona melodia, i ten wokal, który niesie ze sobą bardzo ważne i piękne linijki tekstu. Wobec takich utworów słowa nie dają sobie rady. Pozostaje założyć pióropusz, umalować twarz i delikatnie falować w rytm tej piosenki na plaży, przy zachodzie słońca, wiedząc, że jesteśmy młodzi i wszystko w naszym życiu zależy od nas. 
"Disperate Youth" powinnam podłączyć do the magic heats. Tak brzmią moje tegoroczne wakacje. Tak będę je wspominać za kilka lat. Perfekcyjnie. I nie spodziewałam się po Santigold, że kiedyś uda jej się nagrać utwór, który aż tak bardzo będzie odpowiadał moim gustom. 

Natalia

Przed Heineken Open'er Festival 2012: Kasia

Open'er Festival - to już nie tylko wiele wydarzenie muzyczne, ale i kulturalne. W ciągu czterech dni w Babich Dołach wyrośnie kolejne małe miasteczko z teatrami (które zobaczyłabym z przyjemnością), galeriami, siedmioma scenami (z czego jedną przeznaczoną na pokazy mody), Alterkinem, Muzeum Sztuki Nowoczesnej, Silent Disco i wieloma innymi atrakcjami. Jednakże, co najzupełniej oczywiste, muzyka zawsze będzie odgrywała tu główną rolę. Tegoroczny line-up przysporzył nam wielu emocji oraz niespodzianek. Sama co środy siedziałam, wysłuchując zapowiedzi artystów i utwierdzając się w przekonaniu, że czas najwyższy kupić karnet. A teraz rozpracowuje, jak być w dwóch miejscach na raz, a najlepiej sześciu. Może lepiej będzie ćwiczyć biegi na czas? Jest mnóstwo takich pozycji, których odpuścić sobie za nic w świecie nie mogę, a będę wręcz czatować pod barierkami godziny wcześniej. Zamierzam tych szczególnie dla mnie ważnych wykonawców trochę Wam przybliżyć.
Pierwszego dnia moim "must see" zostaje prawie cały main stage (prawie, bo zamierzam koniecznie zobaczyć moich ulubionych Yeasayer w namiocie), ze szczególnym naciskiem na show Bjork i New Order. Islandzka artystka dla wielu była głównym bodźcem, by zakupić bilet. Mierząca zaledwie koło metra sześciedzięściu wzrostu wokalistka i instrumentalistka, jest posiadaczką niesamowicie potężnego głosu. I niesamowicie potężną muzykę tworzy. Chociaż oprócz maniakalnego uwielbienia dla jej hitu "All is full of love" i "Crystalline" jej twórczość podchodzi mi różnie, jestem przekonana, że jej występ będzie wręcz wciskający w miejsce. Licze, że potęga tej małej osóbki i dominujące basy całkowicie mnie do niej przekonają, a jeśli nie, zawsze właśnie w namiocie grają The Ting Tings.
Natomiast New Order to kolejna porcja wyśmienitej klasyki. Jestem ogromnie ciekawa, czy zagrają coś z repertuaru Joy Division, ale kiedy Brytyjczycy zaprezentują "Ceremony", "The Perfect Kiss" lub "Blue Monday", do którego nareszcie się przekonałam, i tak będę już zupełnie usatysfakcjonowana.
W tym roku będziemy mogli poczuć dawkę porządnej muzyki elektronicznej nie tylko za sprawą New Order. Czeka na nas cały zastęp takich artystów jak Justice, Orbital, M83 czy dubstepowy SBTRKT. Z tych zespołów/solistów moimi priorytetami są Justice i M83.
Jak co edycje, czeka na nas również jeden z gigantów indie. Wcześniej gościliśmy Arctic Monkeys i The Strokes, a teraz przyszedł czas na Franz Ferdinand. Znam ich piosenki dokładnie na pamięć i jestem przygotowana, by zedrzeć sobie gardło drąc się najgłośniej ze wszystkich. Obiecuje, że słysząc "Take me Out", "Ulysses" czy "No You Girls" będę najbardziej opętaną, najwyżej skaczącą i najszczęśliwszą dziewczyną w całym trójmieście. Szukajcie mnie gdzieś przy barierkach, bo Alexa Kapranosa ze swoją drużyną, to muszę zobaczyć z bliska.
Kolejną, tak wpływającą na mnie emocjonalnie grupą są The Mars Volta. Trudno mi zdefiniować ich muzykę, bo jest to połączenie latino, elementów elektronicznych i szalonych improwizacji. Do tego dodajcie jeszcze stuprocentowy perfekcjonizm i zdecydowanie na koncpecyjną całość założyciela grupy Omara, a także to, jak swoim głosem potrafi manipulować Cedric. Brzmi nieprawdopodbnie, bo i ich płyty są progresywną przejażdżką bez trzymanki.
Na wyciszenie i jako spokojna uczta dla zmysłów zostaną nam występy Bat for Lashes w bodajże piątek i The XX, którzy dość kontrowersyjną decyzją grają na zamknięcie całego festiwalu.
Czuje, że pokrzywdziłam niektóre zespoły (ech, moje Mumfordy!), pozostawiając je bez słowa, ale mniej więcej tak wygląda moja, trochę chaotyczna lista "umrę, jak nie zobaczę". To mój pierwszy Open’er i mam nadzieję przede wszystkim na dobrą zabawę. Oby dopisała pogoda, a prognoza o burzy, piorunach, wietrze, który urywa głowy i ulewie w sobotę się nie sprawdziła. A nawet jeśli - będzie co wspominać. To co, do zobaczenia jutro w Gdyni?

Patterns [wywiad]

Niedawno pisałam o młodym zespole z Pensylwanii, który jest ciekawą odskocznią od tego, co serwują nam niezależne portale muzyczne. Chłopcy zgodzili się odpowiedzieć na kilka pytań, w których zdradzają, co zamierzają robić.

the magic beats: Witajcie! Czy zamierzacie namieszać w muzycznym świecie? Jeśli tak, to w jaki sposób?
Patterns: Na 100% zamierzamy wywrzeć wpływ na muzyczny świat. To coś, o czym marzyliśmy, będąc małymi dziećmi. Codziennie pracujemy, by naciskać w tym kierunku. Jesteśmy całkiem pewni, że z czasem namieszamy w muzycznym biznesie.
tmb: We wrześniu wypuściliście swoje demo zawierające 6 energicznych kawałków. Przypominają mi o radosnych letnich czasach, szczególnie wers: „I don't want to waste my life” w „Blastoff”. Jaka pora roku najbardziej pasuje do Waszej twórczości i dlaczego?
Patterns: Tak naprawdę nie ma pory roku, która pasuje no naszej muzyki. Jesteśmy z Pensylwanii, gdzie mamy swoje słoneczne gorące lata oraz zimne szare zimy i odzwierciedlamy to w naszej twórczości. Mamy swoje pozytywne piosenki, ale mamy również mroczniejsze utwory, które poznacie w naszych przyszłych wydaniach.
tmb: Czego możemy się spodziewać w Waszych przyszłych utworach? Czy będą przypominać te poprzednie?
Patterns: Przyszłe piosenki będą przypominały te poprzednie w pewnym sensie, ale będą one bardziej „dojrzałe“ i „postępowe“. Kawałki z naszego demo są jedynie początkiem tego, co chowamy w rękawie.
tmb: I na koniec: Dlaczego zakochamy się w Patterns?
Patterns: Jesteśmy grupą składającą się z 5 różnych osobowości mających wkład w to, co robimy i tworzących muzykę, którą ktokolwiek w dowolnym wieku może słuchać i odnaleźć się w co najmniej jednej piosence.

Rozmawiała: Miz

Piosenka dnia [02.07.2012]


W ostatnich dniach bardzo często wracałem do trzeciej płyty Enter Shikari. Constelations to zamykający utwór z tego albumu. Piosenka rozpoczyna się bardzo spokojnie na tle minimalistycznego akompaniamentu by dojść do potężnego finału. Na pierwszy plan wysuwa się wokalista, Rou Reynolds i jego piękny brytyjski akcent. To może nie najlepszy wybór na pierwszy poniedziałek wakacji, ale właśnie to gra dziś w mojej głowie.

Michał