Heineken Open'er Festival 2012 - relacja

Jedenasta edycja jednego z największych festiwali w Europie okazała się być pierwszą w moim życiu. Z opowieści znajomych oraz internetowych relacji teoretycznie wiedziałam, czego się spodziewać. Nieważne jednak, jak wiele naopowiadają Wam o tym wydarzeniu – to po prostu trzeba przeżyć.
 

Pomimo, jak zawsze, różnorodnego line-upu, tegoroczna lista wykonawców znacznie odeszła od tego, co zwykle serwuje nam Mikołaj Ziółkowski. Oczywiście zaproszono takich gigantów muzycznych jak Björk czy New Order, jednak większość festiwalowiczów przyjechało przede wszystkim dla artystów, których twórczość bardziej pasuje do undergroundowych klubów. Mowa tu o minimum The xx i Bon Iver. 

Nie zrozumcie mnie źle – zespoły te mają miliony fanów na całym świecie, a sam fakt, że grały one pierwszy raz w Polsce zachęciła ludzi do przyjechania na Lotnisko Gdynia-Kosakowo. Nikt mi jednak nie wmówi, że takie „Islands“ lub „Skinny Love“ pasuje do ogromnej sceny. Zacznijmy jednak od samego początku.

The Kills
7 marca bierzącego roku z ust Mikołaja Ziółkowskiego padły te magiczne słowa: „The Kills w Polsce“. Tą informajcą uszczęśliwił on tysiące koncertowiczów. Sama już wiedziałam, że muszę pojechać.
Ogłoszenie, że ten indie-rockowy duet zagra na main stage raczej nikogo nie zdiwił. Przed 20:00 strefa dla publiki pękała w szwach. Na scenę wyszło czterech zamaskowanych perkusistów, a wraz z nimi różowowłosa Alison Mosshart oraz Jamie Hince. O tym, jak tłum oszalał na ich widok nie muszę pisać.Zaczęli od „No Wow“. Od tej dwójki nie można było oderwać wzroku. Scena to ich żywioł. Przeważały utwory z najnowszego krążka – „Blood Pressures“, lecz nie zabrakło hitów „Tape Song“, „Last Day Of Magic“ i uwielbianego przez rebeliantów „Fuck The People“. Widowisko zakończyło spokojne „Monkey 23“. Zdzwił mnie jedynie brak „Cheap And Cheerful“.
Niestety koncert, oprócz najwierniejszych fanów, nie zachwycił. Muzycy dobrze się spisali wydali się być zadowoleni z publiczności. O tym, co zobaczyłam, mogłabym jedynie rzec, że było “w porządku”. Wiadomo, iż ogromna popularność odciąga The Kills od grania na deskach małych klubów, jednak właśnie to sprawia, że ich twórczość traci na wyjątkowości. Słuchając ich albumów, macha się głową do brzmienia brudnych gitar, które świetnie sprawdziłyby się na mniejszych scenach. Ta intymność, nutka tajemniczości to mocne atuty tego brytyjsko-amerykańskiego duetu, a ci niestety nie pokazali, za co naprawdę się kocha The Kills.
Miz


The Ting Tings
Przedostanie się przez tłum po występie Björk był nie lada wyzwaniem, więc oczywiście się spóźniłam na The Ting Tings. Gdy weszłam do namiotu, koncert trwał w najlepsze, ale mimo to i ja błyskawicznie wczułam się w klimat. Przyjemnie się skakało do „Keep Your Head“ i oczywiście „That’s Not My Name“. Duet pokazał się od bardziej gitarowej strony, co zdecydowanie wyszło im na plus.
Miz

Bon Iver
Kolejny artysta, którego twórczość nadawałaby się bardziej na Tent Stage. Ale fakt, projekt Justina Vernona stał się tak popularny, że skromny namiot nie pomieściłby tego, co Main Stage. Rozszarpany materiał oraz porozrzucane na scenie instrumenty nadały ciekawy wygląd całości. O godzinie 22:00 wyszło 10 muzyków, w tym ukochany twórca „For Emma, Forever Ago“. Od początku do końca było pięknie. Wydawałoby mi się, że byłam sama. Zostałam tylko ja słuchająca świetnie odegranych utworów. Magia tkwiąca w albumach Bon Iver na żywo jest jeszcze potężniejsza. Wielkie momenty? Na pewno „Skinny Love“ odśpiewane przez dziesiątki tysięcy ludzi, ale też bonus na „The Wolves (Act I And II), w którym zostaliśmy poproszeni o wspólne odśpiewanie (darcie?) linijki „What might have been lost“ zamykające cały koncert. Co prawda, widać było, że dla Justina Vernona bycie muzykiem zmieniło się z czystej pasji na zwykłą pracę, ale solidnie spisał się na Open’erze, gdyż to był jeden z lepszych występów odegranych na Babich Dołach.
Miz
 

Justice
Wielka gwiazda tegorocznej edycji. Cały koncert można tak naprawdę zamknąć w dwóch słowach: kompletna miazga. Kilkadziesiąt tysięcy ludzi napierających do barierek, kilka/dziesiąt zgubionych butów. Gaspard Augé i Xavier de Rosnay to prawdziwi showmani i nadzwyczajni DJ-e, którzy nie oszczędzali na wplataniu wstawek z "D.A.N.C.E" i "Civilization". Niesamowite światła i moc dochodząca z głośników przekraczająca dozwoloną głośność. Szkoda jedynie, że francuski duet nie korzysta na żywo z instrumentów muzycznych, które świetnie brzmią w wersji studyjnej. Justice zapamiętałam tylko jako wielką imprezę, a nie koncert życia.
Miz


Bloc Party
Długoletnia przerwa w działalności Bloc Party nasuwała wiele wątpliwości. Przede wszystkim: czy chłopcy dalej będą tak zgrani? W końcu niektórzy z nich zajęli się już innymi projektami. Jako osoba, która miała okazję zobaczyć ich pierwszy raz w życiu przyznaję, że... dali radę! Pomimo upływu lat, muzycy dobrze się ze sobą czują. Zaprezentowano sporo piosenek z nadchodzącego albumu minimum: "So He Begins To lie", "Real Talk" oraz ulubieniec Kele: "Team A". Jeśli jesteście fanami poprzednich wydań Bloc Party, to "Four" powinno Wam przypaść do gustu. Sam zespół nie szalał po scenie, ale ich skoczne piosenki załatwiły wszystko, ponieważ na brak dobrej zabawy nie mogliśmy narzekać.
Miz
 

Franz Ferdinand
Nie, nie widziałam ich na Selector Festival ani w Stodole. Nie byłam świadoma, na co się piszę. Moja koleżanka, która wybierała się na nich już trzeci raz powiedziała: "Co z tego, że znowu ich obejrzę? Idę na nich, bo stawiam na jakość i wiem, że będą niesamowici". Nie kłamała. Solidny set trwający półtorej godziny. Zespół gra już 10 lat, a wciąż radzi sobie świetnie na scenie. Oczywiście bez zaangażowania publiki by się nie obyło. Perfekcyjnie odśpiewany każdy tekst i ciepłe przyjęcie utworów z nadchodzącej płyty przez fanów pokazało, jak muzycy są uwielbiani w Polsce. Przedłużenie hitu "This Fire" i granie chłopców na jednej perkusji nie mogło lepiej zakończyć występu. Po widowisku nie czuło się nic, prócz uczucia podekscytowania. Takiej energii można jedynie pozazdrościć Franz Ferdinand. Czysta rewelacja.
Miz
 

M83
Na prośbę fanów wracających z koncertu Franz Ferdinand, występ francuskiego producenta przesunięto o pół godziny. O dziwo, gdy weszłam do namiotu kilka minut po rzekomym rozpoczęciu, M83 na dobre się rozkręcili. Zespół nadał bardziej rockowe brzmienie elektronicznym piosenkom. Przewagę utworów z "Hurry Up, We're Dreaming", rozumiem, ale braku hitu “Kim & Jessie” już nie. Oczywiście wszyscy oszaleli na "Midnight City" odegranego północy. Tent Stage pękał w szwach od szalejących ludzi. Oprócz zastraszającego braku repertuary z poprzednich płyt, nie można się przyczepić do koncertu M83, gdyż dzięki nim noc stała się o wiele piękniejsza.
Miz


Mumford & Sons
Lekkość piosenek tego brytyjskiego zespołu idealnie zostałaby pokazana w Tent Stage. Takie zdanie miałam do soboty, godziny 20:15. Tłum ludzi marznących po strasznej ulewie śpiewało linijki z "Little Lion Man" czekało na pierwszy polski koncert Mumford & Sons. Gdy kwartet wyszedł na scenę, zapomnieliśmy o deszczu i cieszyliśmy się wraz z muzykami, którzy wskazywali na zachód słońca. To była godzina pełna pozytywnych wrażeń. Ben Lovett próbujący mówić po polsku został bohaterem wieczoru. Nieważne, że grupa grała na tak dużej scenie. Zespół nie potrzebował żadnych udziwnień podczas show. Wystarczyły skromne utwory oraz pozytywne nastawienie, by oczarować publiczność. Zacytuję tu jednego fana: “Mokre spodnie, koszulka, wlosy i wszystko od 19.00 do 20.00? Tylko dla Mumford, bylo warto”.
Miz


The xx
Z tą trójką mam największy problem. Możecie być już zmęczeni moim narzekaniem na tegoroczne umiejscowienie artystów. Tak, wiem, że większość ludzi przyjechała dla The xx. Tak, wiem, że to był ich pierwszy koncert w Polsce. Tak, wiem, że ich debiutancki album zgarnął Mercury Prize. Tak, wiem, że namiot nie pomieściłby tylu ludzi. Jednak każdy, kogo spytacie powie Wam, że Main Stage był zdecydowanie za duży dla muzyków z Londynu. Pokochało się "xx" za intymność, minimalizm, skromność. Atmosfera padła. Prawdą jest, że piosenki wykonano poprawnie, nowy album zapowiada się świetnie, a wiszący gigantyczny "X" zrobił wrażenie. Jednak jak można było umieścić tak spokojnie grający zespół jako ostatni na scenie głównej? Finał powinien być spektakularny, czyli na przykład taki, jaki dali nam Franz Ferdinand. Stosunek grupy również pozostawił niesmak. Oliver Sim często powtarzał, jak bardzo przepraszają za późną wizytę i cytuję: "Wiele opowiadano nam o polskiej publice, jednak nigdy nie spodziewalibyśmy się czegoś takiego". Najwyraźniej mogliśmy liczyć tylko na słowa, gdyż po odegraniu "Stars" muzycy szybko się ulotnili, zostawiając publikę czekającą długi czas na bis. Muzycy nie wyszli ponownie. Pozostał niedosyt. Ci, którzy zostali dłużej, mogli dostrzec Mikołaja Ziółkowskiego wyraźnie niezadowolonego z postawy formacji. Nie mogę zarzucić The xx złego koncertu, bo piosenki brzmiały bardzo dobrze. Świadoma jestem faktu, że muzycy zawsze trzymają pewien dystans. Jednak wyraźnie czułam, że grali jak do ściany. Czy to kwestia dużej odległości i sporej ilości ludzi? Nie wiem. Pragnęłam jednak lepiej zapamiętać sobie ostatni koncert z Main Stage.
Miz
 
The Kills
Duet Alison&Jamie okazał się prawdziwym wulkanem na scenie. Alison Mosshart sprezentowała się niczym zachrypnięta seks-bomba, rozbrajając wszystkich wyjątkowym wykonaniem "Black Balloon", prowokacyjnie wydzierając się: "Hey, fuck the people", czy wyciszając się na rzecz "The Last Goodbye". Hipnotyzowała zarzucając na scenie swoją blond grzywą i wyglądając jak niegrzeczna, rockowa dziewczyna z prawdziwego zdarzenia. Skolei Jamie Hince zaskakiwał. Za pomocą gitarowych efektów i naturalnych umiejętności, wydobywał ze swojego instrumentu jak najbrudniejsze brzmienia. Dzięki kilku improwizacjom potwierdził swoją klasę jako gitarzysta i nieoceniony partner Alison. Na scenie towarzyszyły im także cztery perkusje, które dbały o zachowanie rytmu, a poza tym ciekawie wyglądały.
Wzruszeni The Kills wielokrotnie dziękowali zachwyconym i rozśpiewanym festiwalowiczom. Zdecydowanie sprawdzili się, jako bardzo mocne otwarcie tegorocznego Opener'a. 
Kasia


Bjork
Godzina 22. Za sobą mamy The Kills, przed nami Bjork. Pod Main Stage gromadzi się duży tłum. Ja w ścisku, gdzieś w piątym rzędzie od sceny, nie mogę nawet poruszyć ręką. I wszyscy czekamy. Najpierw wchodzi kilkanaście chórzystek - oklaski. Parę minut później wynurza się sama główna artystka - głośne oklaski, piski, ogólne szaleństwo i wrzawa. Dopływ tlenu ograniczony, ale ani myślę stąd wyjść. I koncert się zaczyna.
Przez cały ten czas moje odczucia zmieniały się jak w kalejdoskopie. Na samym początku uderza mnie moc basów, świdrujących w uszach aż do bólu, walących niczym młot mechaniczny w serce. W ciągu pierwszej połowy jestem zachwycona, jak dziecko. Potem czuje rozczulenie, gdy Bjork po każdym utworze próbuje wypowiedzieć "dziękuje", brzmiące bardziej jak "dzię-kuci". Jeszcze następnie mam łzy w oczach, słysząc fenomenalne "Crystalline", któremu towarzyszą sypiące się iskry, bańki oraz buchający ogień ze sceny. Ale po jakimś czasie, mniej więcej godzinie... zaczynam się męczyć. Muzyka Bjork to niemal wyłącznie dudniące basy i jej głos, co nie jest szczególnie łatwe w odbiorze, a bywa nużące. Nawet przeszło mi przez głowę, czy nie pójść zobaczyć coś innego. Jednakże koniec końców ciesze się, że zostałam, bo dynamiczne "Declare Independence" na bisie było z-a-b-ó-j-c-z-e. Po uważnym wsłuchiwaniu się i skupieniu, czego wymagały jej piosenki, otrzymaliśmy istną petardę. Momentalnie ludzie całkowicie oszaleli, skacząc i wdając się w dziki taniec. Dla mnie ta piosenka zdominowała cały koncert. Z tego powodu jeśli wcześniej miałam słodko-mieszane uczucia, to jednak po tym bisie słodkie uzyskały znaczącą przewagę.
Kasia


New Order
Dynamiką i siłą z jaką wykonali "Crystal" już na wstępie zdobyli ludzi tłumnie ściągających na ich koncert. Zespół, mający przecież już swoje lata, zarażał w tym utworze tak beztroską energią, jakiej często nie mają w sobie nawet dużo młodsze grupy. Potem niestety, coś się trochę posypało, co z resztą głośno omawiają wszyscy openerowicze. Nie mam pojęcia, czy to Brandon Sumnar nie ciągnął już niektórych piosenek, czy też nawaliło nagłośnienie, ale czasami słowa ich kawałków ledwo dało się rozróżnić. I to trochę podkopało koncert. Co prawda, gdy zespół zaprezentował nieco dłuższą wersję "Blue Monday" skakali i klaskali już kompletnie wszyscy, porwani przez tak dobrze znany, mechaniczny riff. "How does it feel to treat me like you do" - śpiewanie tego z tłumem było wyjątkowym przeżyciem. Również gdy zabrzmiały sztandary ubiegłego dwudziestolecia, takie jak "Bizarre Love Triangle" kłopoty z wokalem/nagłośnieniem na chwilę odeszły w niepamięć. Pojawiły się także piosenki Joy Division - "Isolation", "Transmission" oraz oczywiście "Love Will Tear Us Apart", które tego wieczoru mimo wszystko wydawało się magiczne i sentymentalne. Oprócz tego - cudowne gitary. W tej kwestii Sumnar wymiatasz.
Kasia


Dry the River

Rok temu na OFFie, teraz na Openerze. Chłopaki z Dry the River po raz drugi odwiedzili Polskę i swoimi intymnymi folk-rockowymi balladami rozkołysali cały namiot. Aż pożałowałam, że z ich debiutem "Shallow Bed" nie zaznajomiłam się dokładniej. Muzycy byli pod bardzo dużym wrażeniem naszej publiczności, często wesoło do niej zagadywali - widać było, jak swobodnie czują się występując i jak wygodnie czują się ze swoją muzyką - gładkimi, akustycznymi gitarami, wiolonczelą i całą tą wyjątkową, jakże nastrojową oprawą.
Kasia


Jamie Woon
Nie wiem, czy powinnam się przyznawać, że z koncertu Pendereckiego uciekłam po kilku utworach. Tak, uciekłam, zahaczając o punkty gastronomiczne, prosto do namiotu. Nie miałam w stosunku do Jamie'go jakiś wygórowanych oczekiwań, ale chciałam się rozruszać i na tym polu Woon sprawdził się nieźle. Koncert zwyczajnie przyjemny. Ni mniej, ni więcej, a przyjemny. Mile zaskoczyło mnie dość nietypowe wykonanie "Lady Luck" - mające w sobie mniej popu, a więcej drapieżnego pazura i gitar. Muzyk - notabene, koncertujący w Polsce po raz piąty - został ciepło przyjęty przez publiczność i nagrodzony dużymi brawami. Mnie również, na tę godzinę przed Bon Iver'em, zdążył zająć.
Kasia

Franz Ferdinand
Spontan, wspaniała muzyka, fun, gigantyczne pogo, uczucie wspólnoty - wszystkie te czynniki splotły się i zaowocowały wspaniałym koncertem. Dla mnie, na równi z miażdżącym show w wykonaniu Justice, najlepszym w tej edycji Opener'a. Franz Ferdinand udowodnili, że są prawdziwie festiwalowym zespołem. Nigdy tak dotkliwie nie odczułam każdej komórki mojego ciała, jak po niesamowitej, męczącej zabawie, w którą wciągnęli publiczność FF. Spocona od góry do dołu, wśród ludzi równie spoconych od góry do dołu, poczułam, że żyję. Grupie nie można było się tylko biernie przysłuchiwać - trzeba było w tym uczestniczyć całym sobą. Pojawiły się ich wszystkie największe hity, bez wyjątku. Żeby jeszcze tego było mało - wszystkie wykonane w jeszcze żywszy sposób, niż na płytach. Alex Kapranos (który aaa, zapuścił wąs! -- przepraszam, musiałam) poza utworami nie nawiązywał nadto dużego kontaktu z publicznością, ale specjalnie nie potrzebował tego robić. Gdy zabrzmiało "This Fire" gorąca atmosfera wśród fanów i tak osiągnęła apogeum. Kilkadziesiąt tysięcy ludzi śpiewało ile sił w piersiach "This Fire is out of control I'm gonna burn this city! Burn this city!". Zachwycało także "Outsiders", kiedy cała czwórka zasiadła przy perkusji i "Take me Out", do którego tańczyły chyba całe Babie Doły. Mieliśmy również okazję posłuchać fragmentów nowego materiału z czwartej płyty chłopaków. Prawdę mówiąc, już teraz nie mogę się jej doczekać.
Kasia


The Mars Volta
Jestem ogromnie szczęśliwa, że przed koncertem The Mars Volta, o miejsce przy barierkach walczyłam jak lwica. Ich występ uważam za jeden z bardziej energetycznych i ciekawszych. Nie ma słów, by opisać szaleństwo i pełne zaangażowanie wokalisty Cedrica Bixler-Zavala na scenie. Moje oczy nie nadążały za nim, gdy dwoił się i troił. To skakał po bębnach od perkusji, to traktował mikrofon jak swoje lasso, to kładł się na schodach z pluszową głową kurczaka. Cedric skupiał na sobie uwagę wszystkich, zachowując manierę rozbrykanego dziecka i scenicznego zwierzęcia, a przy tym obezwładniając niezwykłym głosem. Po wykonanych utworach często wołał coś zawadiacko do publiczności, wypluwając słowa z takim temperamentem i prędkością, że ciężko było go zrozumieć. Domyślam się, że były to jego dość specyficzne, szydercze żarty. Poza tym, utwory zostały naprawdę świetnie wykonane od strony czysto muzycznej. Wierzcie mi, że na żywo nabierają zupełnie innego wymiaru - świeższego i bardziej emocjonalnego. Setlista, jak na mniej niż półtorej godziny była zadowalająca, szczególnie dla fanów nowej płyty TMV "Noctorniquest". Z klasyków pojawiło się nieśmiertelne "The Widow". Zdarzały się również również drobne improwizacje. Żal mi jedynie, że nie usłyszeliśmy "Inertiatic ESP" lub "Empty Vassels Make The Loudest Sound" - do samego końca liczyłam, że może muzycy zagrają ten kawałek na bisach, ale oni - co z resztą dla nich dość charakterystyczne - na bisy nie wyszli. I trochę smutno mi z powodu ludzi dookoła mnie, którzy stali jak słupy soli, czekając już na The XX. Ja z całych sił wydzierałam się do mojej obecnie ulubionej piosenki "The Malkin Jewel" i bawiłam się wyśmienicie.
Kasia


SBTRKT
Podczas gdy spokojni The XX kołysali i wprowadzali nostalgiczne dźwięki na Main Stage, SBTRKT (czyli właściwie Aaron Jerome) podrywał ludzi do tańca potężną elektroniką na scenie Tent. Przyznam się, że nie miałam pojęcia, że to właśnie elektroniczni wykonawcy, wraz z SBTRK, któremu dotąd nie poświęcałam wiele uwagi, tak rozniosą tegorocznego Opener'a. Jego set na zakończenie ostatniego dnia był świetnie przemyślaną decyzją. Mimo wykończenia ludzie pchali się do namiotu, by zakończyć te cztery, piękne dni jakimś mocnym uderzeniem, a najlepiej gigantyczną wiksą w rytmie "Wildfire".
Kasia


Cztery dni, setka artystów, sześćdziesiąt tysięcy osób i miliony wrażeń. Mimo uciążliwych kaprysów pogody - kolejno słońca, ulewy, mgły i burzy - tegoroczną edycję Heineken Open'er Festival zdecydowanie można zaliczyć do udanych. Jestem zachwycona artystami, dobrą organizacją, niezwykłą atmosferą i serdecznymi ludźmi. Sądzę, że jeszcze długo będę te dni wspominać, tak samo jak opener'owi wykonawcy jeszcze długo będą szumieć w mojej głowie. Za rok na pewno chętnie powtórzę to muzyczne doświadczenie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz