Piosenka dnia [31.08.2012]

Kent – Om Du Var Har

Szwedzka formacja ukradła tą piosenką moje serduszko i każdego dnia Om Du Var Har (lub jej angielska wersja) pojawia się gdzieś pomiędzy odtwarzanymi utworami. Mimo całkiem delikatnego (wręcz troszkę nastawionego na komercję) brzmienia zespołowi ze Skandynawii nie udało się podbić Europy. A szkoda.

Kogucik

The Asteroids Galaxy Tour - Out Of Frequency


Długo przymierzałem się do tego albumu. Wyszedł on już w styczniu, lecz wtedy było tyle bardziej atrakcyjnych propozycji, a mi ciągle brakowało albo czasu, albo chęci żeby zapoznać się z tym krążkiem. Przypomniałem sobie o nim w wakacie, przesłuchałem i niestety trochę się zawiodłem.

Duńska grupa zyskała sławę głównie dzięki chwytliwym singlom jak „The Golden Age”(tak, piosenka z reklamy Heinekena), „Around The Bend”, czy „The Sun Ain't Shining No More”. Pomogła im również Amy Winehouse, która zaprosiła ich jako support przy okazji koncertu w Kopenhadze, oraz Katy Perry z którą wyruszyli w trasę. W 2009 grupa wydala swój debiutancki krążek,„Fruit”, który spotkał się z ciepłym przyjęciem zarówno wśród słuchaczy jak i krytyków. Na początku tego roku wydali swoją drugą w dorobku płytę, „Out Of Frequency”.

Album zapowiadał się świetnie dzięki dwóm promującym go singlom. Pierwszy z nich, „Major” urzeka rytmami funky i chwytliwą melodią. Drugi, „Heart Attack” może jest trochę kiczowatą wariacją na temat muzyki disco, lecz jest przy tym piekielnie energetyczny i melodyjny. Album zaczyna się od dwuczęściowego Gold Rush, które wprowadza słuchacza w trochę latynoski klimat dzięki partii instrumentów dętych. Następnie mamy wspomniane wcześniej single, oraz gangsterskie „Cloak and Dagger” z bardzo dobrym refrenem. I zasadniczo na tym kawałku płyta powinna się skończyć. Z drugiej części płyty broni się jedynie dynamiczne „Fantasy Friend Forever”. Reszta utworów jest po prostu nudna i męcząca. Niby pojawiają się przebłyski w postaci chwytliwych motywów, lecz toną one w morzu mdłych melorecytacji. Owszem, mamy tu kilka dobrych refrenów, jak te z „Dollars In The Night”, czy „Ghost In My Head”, lecz zespół często nie ma w ogóle pomysłu na zwrotki. Jeden z muzycznych blogów podsumował płytę jednym zdaniem: „powiedzcie wokalistce, żeby się zamknęła”. Niestety muszę się z tym w pewnym stopniu zgodzić, ponieważ Mette Lindberg często śpiewa w irytująco wysokim rejestrze, przez co płyta jest nieco ciężkostrawna.

Out Of Frequency to album bardzo nierówny. Są momenty bardzo dobre, lecz giną wśród tych gorszych. Do niektórych piosenek wrócę z chęcią, innych nie chcę słyszeć nigdy więcej. Szkoda, bo zespół ma potencjał, którego niestety nie umie do końca wykorzystać.

Michał

Piosenka dnia [27.08.2012]


Nie sadziłem, że Two Door Cinema Club będą w stanie wywołać u mnie jakiekolwiek pozytywne emocje. Szczerze mówiąc zawsze byli mi obojętni, a nawet miałem o nich raczej negatywną opinię. Postanowiłem jednak sprawdzić ich nowy album i okazuje się, że coś zagrało. Całość „Beacon” może nie robi na mnie zbyt dużego wrażenia, jednak pierwsza piosenka z płyty „Next Year” jest po prostu genialna. Przez cały dzień nie mogłem przestać go słuchać. To solidna dawka beztroskiego indie-popu podbarwionego elektroniką. Z jednej strony bardzo energetyczne, z drugiej odrobinę melancholijne. Nie można nie wspomnieć o piekielnie chwytliwym refrenie. Krążą plotki, że zespół wpadnie do Polski w przyszłym roku. Kto wie, może spotkacie mnie na ich koncercie.

Michał 

Piosenka dnia [24.08.2012]


Bloc Party – Octopus

Pierwszy singiel z najnowszej, czwartej płyty Bloc Party porwał moje serce. Mimo tego, iż płyta jako całość jest średnia, w „Octopus” czuć duch starego, dobrego zespołu – Russell Lissack jak zwykle tworzy cudowny, lekko niepewny nastrój, a piekielnie szybki Tong dodaje mu smaku. No i oczywiście, frontman – Kele Okereke daje czadu, powodując, że „ośmiornica” przyczepia się mackami do mózgu słuchacza i nie chce z niego wyjść.

Kogucik

Piosenka dnia [23.08.2012]


“There’s a limit to your love” – ogromnie utkwiła mi dzisiaj w głowie ta prosta, ale życiowa linijka. Począwszy od tekstu, przez powolną melodię pianina i znakomicie skrojone, elektroniczne wstawki, tak samo niepokojące jak i subtelne, w tym utworze dotyka mnie wszystko.

Kasia

Lianne La Havas - Is Your Love Big Enough? [2012]

Uwielbiam płyty, o których nie potrafię napisać złego słowa. Takie, w których muszę się długo zastanawiać która piosenka jest najlepsza, bo wszystkie trzymają poziom. Takie, w których nie potrafię wskazać słabych stron. Dokładnie take jak debiut młodej brytyjskiej songwriterki, Lianne La Havas.
Poznałem ją dzięki BBC Radio 1, gdzie usłyszałem utwór „No Room For Doubt” nagrany wspólnie z folkowym artystą Willym Masonem. Piosenkarka urzekła mnie swoim delikatnym i ciepłym głosem, który świetnie współgrał z wokalem Masona. Dodajmy do tego piękną melodię i oparty głównie na gitarze wyciszony akompaniament - otrzymujemy kawałek idealny do wypoczynku i zrelaksowania się. Przy bliższym zapoznaniu się singlami piosenkarki, „Is Your Love Big Enough?” urosło do statusu jednego z najbardziej wyczekiwanych albumów tego roku. Teraz już wiem, że oczekiwanie nie poszło na marne, ponieważ jest to naprawdę dobra płyta.
Miłość do muzyki zaszczepił u piosenkarki ojciec, który nauczył ją grać na gitarze i pianinie. Lianne tworzy pop wchodzący miejscami w soul lub folk. Jak przystało na młodą wokalistkę, każdy utwór na płycie jest o miłości. Czy jest to wadą czy zaletą każdy oceni sam. Dla mnie ważniejsze od tematyki jest to jak te piosenki brzmią, a zarówno ballady, jak i żywsze kawałki brzmią znakomicie. Głos Lianne okazuje się być bardzo plastyczny. Potrafi czarować melancholią w „Lost & Found”, uroczo kokietować w „Age” by następnie zaśpiewać dramatyczny finał „Gone”. Brytyjka urzeka skromnością i minimalizmem. Taki wokal nie potrzebuje potężnych aranżacji by brzmieć zjawiskowo. Często wystarcza gitara lub pianino z odrobiną basu i perkusji. Nie można też zapomnieć o chórkach, które świetnie budują nastrój w „Forget” i „Au Cinema”.
Debiut Lianne La Havas to pop w najlepszej możliwej postaci. Tę dziewczynę czeka kariera i będzie ona spowodowana tylko wspaniałym głosem i talentem do pisania świetnych piosenek. Moja odpowiedź na pytanie zawarte w tytule płyty brzmi „Tak”. Moja miłość do muzyki Lianne La Havas jest wystarczająco duża by uznać „Is You Love Big Enough?” za jedną z najlepszych płyt tego roku. 

Michał

Piosenka dnia [22.08.2012]


Każdy, kto miał choć najmniejszą styczność z muzyką Muse wie, że zespół od zawsze eksperymentuje z elektroniką, Matthew uwielbia popisywać się wokalem i umiejętnością gry na gitarze, niekiedy zaangażowany w nagrywanie utworów jest chór, a Chris i Dominic starają się, by dopełnić obraz pełen patetyczności, tak bardzo charakterystycznej dla muzyki zespołu.
„Madness” zbiera różne recenzje – fani są zadowoleni, jednak jest mnóstwo osób na YouTube, które pochwalają opinię „na nie”, Coldplay zaś zamieszcza wpis na facebooku, że to najlepszy utwór Muse. Więc o co w ogóle chodzi? A o to, że kolejny album Brytyjczyków znów stanie pod odstrzałem negatywnych opinii, lecz z drugiej strony będzie napierała na nie masa zadowolonych fanów i recenzentów. Znów będzie lekki zawód albo zachwyt, będą hejterzy jak i fanatycy, i tak dalej, i tak dalej…
Ten singiel utwierdza mnie w przekonaniu, że tak jak na poprzednich płytach będzie mnóstwo wysokiego momentami wokalu Matthew, jego popisów na gitarze (bądź fortepianie), a także pełne energii i mocy linie basowe i perkusyjne. Będzie dobrze, tak jak jest teraz, przy pierwszym singlu z szóstego studyjnego albumu Muse.

Dominika

Piosenka dnia [21.08.2012]


Jak miło, gdy znikąd zaczynasz nucić właśnie takie piosenki. W ostatnich dniach wracało do mnie dużo tych, o których zdążyłam już zapomnieć, odkrywałam też na własny użytek zespoły, którymi wszyscy zachwycali się już jakiś czas temu, ale dzisiejszy dzień brzmi dla mnie jak "Endless Blue". To cudowne "Endless Blue", zaczynające się niezwykle marzycielsko, powoli, z genialną perkusją, aby wrzucić po chwili zrelaksowanego słuchacza w świat dość szybkiej, gitarowej muzyki. Aż chce się wtórować Farisowi w śpiewaniu tekstu. 
Dla mnie, swoją drogą, całe "Skying" jest mistrzostwem. Już wiecie, czego słuchamy dziś do poduszki. 

Natalia

iamamiwhoami – Kin [2012]

Każdego roku dziennikarze i krytycy wyszukują przeróżnych artystów, którzy mają stać się zbawcami rocka, nowymi Michelami Jacksonami, czy reinkarnacją Kraftwerka. Prawdopodobnie nikt nie ogarnia wszystkich tych nazw, które najczęściej znikają szybciej niż się pojawiają, lub są tak wtórne i słabe, że już lepiej wkręcić się w "Modę na sukces" (słyszeliście, że Ridge odszedł? T_T) albo nie wiem, zacząć haftować czy coś. Ale jest też druga strona medalu – z zalewu wszystkich tych nowych projektów, kilka jest naprawdę wartościowych i wartych uwagi. Więc teraz pytanie dotyczące bohaterki dzisiejszej recenzji: warto posłuchać, czy lepiej sprawdzić co słychać u Forresterów?

Jeśli telewizor wciąż wyłączony, to trafiliście i gracie dalej. Przed wami Jonna Lee, blondyna pochodząca ze Szwecji, zajmująca się śpiewem i songwriterką. Co ciekawe Jonna wcale nie jest debiutantką na muzycznej scenie. Mało kto o tym wie, ale dziewczyna wydała już dwa albumy i Ep-kę, na których znajdziemy folkowo-akustyczne smętne pieśni, przywołujące na myśl solowe dokonania Neko Case czy Cat Power. Ale Jonna widać musiała coś zmienić w swoim muzycznym światku, więc rzuciła w cholerę gitarę i na poważnie zajęła się elektroniką. Wraz z Claesem Björklundem, producentem z którym współpracowała przy solowych płytach, pod koniec 2009 roku powołała do życia multimedialno-muzyczny projekt iamamiwhoami (ale wybrała pseudonim, prawda?). Przeszła metamorfozę – z cichej, skromnej dziewczynki zmieniła się w leśną królową śniegu na modłę Karin Dreijer Andersson. Ale nikt nie wiedział, kto stoi za tym projektem, stąd zrobiło się wokół nazwy spore zamieszanie. Domysłów było wiele, padało mnóstwo nazw m.in. Xtina, Alison Goldfrapp, wspomniana Karin, a nawet Trent Reznor czy... Lady Gaga (gdzie ci ludzie mają uszy?). Dodatkowo Jonna podsycała atmosferę bawiąc się z dziennikarzami w kody do odszyfrowania i tego typu "sprawki". Kręciła też teledyski do każdego kawałka, które układały się w linearną i spójną całość. Ale ok, my już wiemy kto i co, więc przejdziemy do tego, co interesuje nas najbardziej, czyli do muzyki.

"Kin" nie jest tworem na wskroś oryginalnym. Słychać wyraźnie inspiracje takich zasłużonych firm jak The Knife, Röyksopp, Robyn, Björk czy múm (czyli elektronika po skandynawsku + odrobina Islandii). Od strony kompozytorskiej nie mamy do czynienia z mistrzostwem świata. Czasami kawałek rozwija jakiś czas i w zasadzie nie zmierza w żadnym konkretnym kierunku. Czasami Jonna nie bardzo wie, czy pozostać zimną, leśną nimfą, czy raczej popową piosenkarką, której kawałki śmigają w stacjach radiowych. Litania zarzutów jest całkiem duża, jednak nie śmiałbym stwierdzić, że nowa kreacja Szwedki jest nieudana. Wręcz przeciwnie. Podejrzewałem, że na płycie pełno będzie taniego patosu i infantylnej, gotyckiej aury. Nic z tych rzeczy. "Kin" to porcja chłodnej elektroniki, odgrywanej gdzieś w nieznanej krainie, w której promienie słońca ledwo przebijają się przez ciemną i mroczną mgłę, która zawisła tuż nad ziemią, pokrytą gęstymi lasami.

Album bardzo podoba mi się od strony produkcyjnej. Zabiegi, które stosuje Björklund są naprawdę interesujące (bardzo udanie łączy synthy z szeleszczącymi fakturami i elektronicznymi beatami), przez co piosenki, choć nie wszystkie, bronią się w wystarczający sposób. Choćby opener "Sever" – dostojny beat pomyka z gracją, przy akompaniamencie pianinka, w towarzystwie głębokiego wokalu Jonny. "In Due Order" brzmi jak ostrzejsze oblicze Pati Yang z Dj Patricią na wokalu. Mój ulubiony "Idle Talk" startuje od wzniosłego, niemal chillwave'owego beatu, który za chwile zanika i pojawia się gładki wokal, podczas gdy podkład eskaluje pod głosem Szwedki i wybucha na nowo. Potem mamy jeszcze epickie "Kill", w którym znajdziemy całą kolorystyczno-synthową paletę motywów, zamkniętą w mglistej i niepokojącej kopule. Zresztą niepokój obecny jest w każdym z utworów, który świetnie współgra z warstwą muzyczną i podkreśla image artystki.

Warto zapoznać się ze wszystkimi trackami, bo mój wybór jest całkowicie subiektywny i bardzo możliwe, że dla kogoś "Kin" okaże się totalnym arcydziełem. Dla mnie arcydziełem nie jest, ale doceniam ten album, bo naprawdę jest tego wart. Ciekaw jest, czy Jonna zdecyduje się kontynuować karierę muzyczną pod nowym pseudonimem i jak będą brzmiały, oczywiście jeśli powstaną, jej nowe wydawnictwa. Tymczasem będzie okazja, aby sprawdzić jak dźwięki wygenerowane przez Szwedkę sprawdzają się na żywo, bowiem wystąpi na Free Form Festivalu już w październiku. Więc jeśli nie rozpaczacie po Ridgu, spokojnie możecie sięgnąć po "Kin", a jeśli się wam spodoba, kupujcie bilety i jedźcie do Warszawy, bo szykuje się niezły gig (jeśli jednak rozpaczacie, nie martwcie się, pewnie u nas dopiero za jakieś dwa-trzy lata Ridge zniknie, więc nie ma strachu).

Tomek

Piosenka dnia [20.08.2012]


Czasami, żeby polubić piosenkę wystarczy usłyszeć ją w radiu. Właśnie taką sytuację miałem z Jessie Ware i jej „Wildest Moments”. Obecność tego utworu w komercyjnej stacji bardzo mnie zaskoczyła. No bo, co ta należąca do raczej niezal światka wokalistka robi w Radiu Zet? A jednak. Mnie w tej piosence najbardziej poruszają wyraźny rytm i rozmarzone wokale. Całość jest piekielne chwytliwa. Jessie Ware niedawno wydała swój debiutancki album „Devotion”, który otrzymuje mnóstwo pozytywnych recenzji.

Michał

Whales In Cubicles - We Never Win + Nowhere Flag [2012]

Odkrywanie dobrych zespołów, które nie są jeszcze znane szerszej publiczności to jedna z najfajniejszych rzeczy jakie umożliwia nam internet. Whales In Cubicles to młody zespół grający alternatywnego rocka z Wielkiej Brytanii. Zadebiutowali na początku tego roku singlem „We Never Win”. Utwór rozpoczyna się od perkusji mechanicznie wybijającej wyraźny rytm, który utrzyma się przez całą długość utworu. Następnie wchodzą łagodne dźwięki gitar i wokalista. Zaczyna on od spokojnej melorecytacji na tle pojedynczych gitarowych plumknięć. Napięcie jednak rośnie, tempo staje się szybsze, śpiew bardziej agresywny, aranżacja pełniejsza a w finale zalewają nas kaskady gitarowych akordów. Piosenka jest niesamowicie energetyczna, a słuchając jej ciężko wysiedzieć w miejscu. Dla mnie jest kandydatką na najlepszy singiel tego roku. 
Wydane niedawno „Nowhere Flag” to z kolei całkiem inny klimat. Może nie ma takiej mocy jak „We Never Win”, jest odrobinę spokojniejsza i zbliżona bardziej w kierunku klasycznego rocka. Należy zwrócić uwagę na świetne melodie zarówno w partiach wokalnych jak i w aranżacji. Dodajmy do tego chwytliwe chórki, i bardzo dobry teledysk, w którym pokazują zepsucie teraźniejszej polityki, przy okazji ukazując piękno Londynu, by pod koniec klipu wysadzić go w powietrze.
Whales In Cubicles to zdecydowanie mój ulubiony młody zespół tego roku. W Internecie można znaleźć kilka utworów, które udowadniają ich wielki talent do pisania świetnych piosenek. Nie mogę się doczekać by usłyszeć kolejne kawałki grupy i jestem dumny, że jako pierwszy w polskim internecie piszę o tym zespole. Zapamiętajcie tę nazwę, ponieważ kiedyś będzie o nich głośno.

Michał


Coke Live Music Festival 2012: relacja

Jak nastawieni byliśmy do tegorocznego Coke Live Music Festival, mogliście przeczytać w notkach poprzedzających to wydarzenie. Tym samym, bez zbędnych ceregieli przenieśmy się do Krakowa, gdzie przez ostatni weekend bawili się Michał i Natalia. 

Festiwal rozpoczął się koncertem Kim Nowak, rockowego projektu braci Waglewskich znanych jako Fish i Emade. Ich muzyka pełna jest gitarowego brudu i zgiełku. Mimo że brzmienie Kim Nowak nawet mi się podobało, nie wygrało jednak z padającym coraz bardziej deszczem, dlatego udałem się pod Coke Stage gdzie swój koncert grała kapela Fair Weather Friends. Założony w zeszłym roku zespół tworzy muzykę z pogranicza indie rocka i elektro popu. Pojawiliśmy się pod małą sceną gdy grali utwór "Fortune Player", który został użyty w spocie promującym tą edycję Coke Live. Dźwięki generowane przez zespół były naprawdę przyjemne, jednak ogólne wrażenie psuł wokalista z głosem zbliżonym nieco do Caleba Followilla, który miejscami po prostu irytował swoim sposobem śpiewania. (Michał)

Line-up obfitował w wykonawców ze stolicy Wielkiej Brytanii. Już w sobotę, która moim zdaniem wyglądała dość słabo na papierze, zaczynaliśmy naszą zagraniczną przygodę z Coke Live Music Festival od odwiedzin w Londynie, gdzie zabrali nas Mystery Jets. Ten doświadczony już, aczkolwiek wciąż mający w sobie wiele młodości zespół promował w Polsce swój najnowszy album, wydany w kwietniu "Radlands". Nie zabrakło jednak utworów z przeszłości grupy, chociażby "Young Love", "Half in Love With Elizabeth" czy "Dreaming of Another World". Ponadto mogliśmy usłyszeć zmagania wokalisty i gitarzysty, Blaine'a Harrisona z językiem polskim. Całość koncertu stała na wysokim poziomie i trzeba przyznać, że Mystery Jest ze swoją indie stylistyką spisali się znakomicie jako pierwszy zagraniczny zespół otwierający Coke Live Music Festival. (Natalia)

Koncert The Roots to najmilsze zaskoczenie festiwalu. O 21 zjawiłem się pod główną sceną bez żadnych oczekiwań czy nadziei, a po ponad półtorej godzinnym występie byłem zachwycony. Muzyka The Roots to hip-hop o wielu barwach, tak wielu, że miejscami mogliśmy mieć wątpliwość, czy jesteśmy na koncercie hip-hopowym. Była to jedna wielka wycieczka po gatunkach, od rocka, przez soul, jazz, blues i na funky kończąc. W swój występ wpletli nawet cover Guns'n'Roses i bardzo długie i imponujące popisy perkusyjne. Swój występ na CLMF poświęcili zmarłemu niedawno Adamowi Yauchowi z Beastie Boys. Nie ma ani odrobiny kłamstwa w opiniach mówiących, że The Roots to jeden z najlepszych hip-hopowych składów na żywo. Bardzo się cieszę, że udało się ich ściągnąć do Krakowa.
P.S. Zobaczyć bujającego się Mikołaja Ziółkowskiego - bezcenne. (Michał)

Headlinerem pierwszego dnia Coke'a byli The Killers, i choć do ich koncertu byłam nastawiona niezwykle sceptycznie, z każdym kolejnym utworem z zaskoczeniem przyłapywałam samą siebie, że pomimo całego kiczu, którym nacechowany był występ muzyków z USA oraz ich najnowszy muzyczny dorobek, całość zdecydowanie mnie bawi. Wszystko przez doskonałe momenty z "Hot Fuss" i "Sam's Town". Można na nich wrzucać, że "Day & Age" to koszmar, ale tym koncertem potwierdzili, że trochę istotnych piosenek nagrali. Już od samego początku przenieśli nas do Las Vegas, nawet przywieźli ze sobą zastępczy element tamtejszego krajobrazu - ekran wyświetlający charakterystyczne góry, nad którymi widniały chmurki. Zaczęli mocno, od "Somebody Told Me", i jak wspomniałam, to właśnie starszymi utworami koncert The Killers wygrywał na jakości. Wspaniale było usłyszeć "Smile Like You Mean It", moim zdaniem jedną z najlepszych piosenek w ich dyskografii. Publika zdecydowanie ożywiała się jednak na "Spacemen" czy "Human", gdzie przy końcu utworu wszyscy wpadli w pułapkę - fajnie jest sobie śpiewać "are we human or are we dancer" do momentu około 3:30, kiedy między "human" a "or" występuje dłuższa przerwa niż we wcześniejszych wersach refrenu. The Killers zagrali również "Shadowplay", co nieco mnie zdziwiło. Piosenka Joy Division przy akompaniamencie laserów? Wciąż nie wiem, co o tym sądzić. Było "Read My Mind" i "For Reasons Unknown", tak samo jak musiało znaleźć się miejsce dla "Mr. Brightside". Na koniec muzycy zagrali "All These Things I've Done", a występ ponadto został zwieńczony konfetti. I to nie byle jakim - w kształcie literki "k" oraz pioruna. Do teraz ten hymn z pierwszego albumu grupy nie może wynieść się z mojej głowy, a skandowanie "I've got soul but I'm not a soldier" było jednym z naprawdę fajnych momentów. I kiedy wydawało się, że jest już po wszystkim, muzycy zeszli ze sceny, a długie wywoływanie ich na bis nie przynosiło efektów, Las Vegas okazało się łaskawe - w Polsce wybrzmiały jeszcze "From Here On Out", bardzo lubiane przeze mnie "Jenny Was A Friend of Mine" oraz "When You Were Young", którego nie mogło zabraknąć. Aha - oczywiście gdzieś w środku koncertu The Killers zaprezentowali nam "Runaways", czyli utwór zapowiadający ich najnowszy krążek, ale... to nie o to chodziło w tym koncercie. Po nim pozostałam bardzo zadowolona z tego, że Brandon z kolegami wpadli na Coke, nawet jeśli trochę wstyd przyznać mi się przed sobą, że tak, podobało mi się, i nawet odkryłam, że wciąż pamiętam dużo ich tekstów. Było tandetnie, lecz czasem jedyne czego potrzeba na koncertach to dać się porwać. The Killers udało się faktycznie przenieść nas do swojego rodzinnego miasta, z czego mogą być dumni. (Natalia)

Kamp! staje się głównym polskim towarem eksportowym jeżeli chodzi o muzykę elektroniczną. Można ich zobaczyć nie tylko w naszym kraju, lecz także na festiwalach w całej Europie. W zeszłym roku wystąpili nawet na amerykańskim SXSW. Dlatego ich koncert na Coke można uznać za ważne wydarzenie. Ich występ był świetnym zakończeniem pierwszego dnia festiwalu. Zespół zmusił do tańca publiczność, która dosłownie przelała się do namiotu po koncercie headlinerów, a na scenie bawił się równie dobrze co ludzie pod nią. Ich muzyka na żywo brzmi jeszcze lepiej niż na nagraniach. Najlepszymi momentami koncertu było bardzo dobre „Distance Of The Moderm Hearts” i fantastycznie wykonane „Breaking a Ghost's Heart”. (Michał)

Niedzielny dzień na głównej scenie otworzył zespół Spector. Brytyjska grupa zagrała w Krakowie dokładnie dzień przed wydaniem swojej debiutanckiej płyty „Enjoy it While It Lasts”. Można by pomyśleć, że publiczność nie dopisze, ponieważ nowi ulubieńcy brytyjskiej prasy w Polsce nie sa jeszcze bardzo popularni. Stało się inaczej, ponieważ Spector został bardzo ciepło przyjęty przez krakowską publiczność. Zespół ma na koncie kilka chwytliwych singli z czego najlepiej wypada energetyczne „Chevy Thunder”. Nie ukrywam, że wokalista Frederick Macpherson to postać bardzo przerysowana (poprawianie fryzury grzebieniem to jedno z najdziwniejszych scenicznych zachowań jakie widziałem) i jego image jest trochę irytujący. Nie można mu jednak odmówić charyzmy i umiejętności konferansjerskich. Miał świetny kontakt z publicznością . I co z tego, że to kolejny mało odkrywczy indie zespół. Ich koncert był bardzo udany, szkoda tylko, że trwał niewiele ponad pół godziny. (Michał)

Wiksa życia! Pierwsze słowa jakie nasuwają mi się na myśl o koncercie Crystal Fighters. Występ tego hiszpańsko-brytyjskiego to czysta moc i energia. Już od pierwszych dźwięków wiadomo było, że nie będzie to tyko koncert, ale też świetna impreza. Ich muzyka to mieszanka różnorakich elektronicznych brzmień, od czystego elektro po dubstep z dodatkiem baskijskiego folku. Na żywo brzmią niesamowicie, a wokalista Sebastian Pringle jest wulkanem energii, którą hojnie dzieli się z publicznością. Jeżeli ktoś narzekał na lejący się z nieba deszcz podczas ich koncertu, oznacza to, że nie potrafi się bawić. Złe warunki atmosferyczne okazały się być zbawcze dla pochłoniętego imprezą tłumu. Podczas tego występu znalazłem się w najlepszym możliwym miejscu i dzięki jednej grupce chłopaków miałem najlepszą imprezę w życiu z szalonym pogo na czele, za co im serdecznie dziękuje. Nie jestem w stanie powiedzieć czy lepiej bawiłem się na „I Love London”, „Xtatic Truth” czy może na „Plage” które z chilloutowej piosenki zmieniło się w taneczny banger. Ale czy to ważne? Ważne, że Crystal Fighters dali najlepszy koncert tego festiwalu. (Michał)

Ktoś powie jednak: e tam, gadacie, jaki Londyn. West Coast, to jest to! O 21 czekała nas kolejna podróż, tym razem udajemy się do Kalifornii. Jest zielono, jest błogo, jest Snoop Dogg. I myli się ten, któremu wydaje się, że na jego koncercie pojawiła się sama fullcapowa społeczność - ależ skąd, wokół mnie miałam dorosłych, tzw. "normalnych" obywateli, i to nieważne, że rymowali za Snoopem o paleniu zioła i zajmowaniem się paniami w wiadomy sposób. Snoop jest już teraz swego rodzaju legendą. Może za parę lat będziemy chwalić się dzieciom, że tak, widzieliśmy go. I może jesteśmy jednymi z ostatnich, którzy widzieli Snoop Dogga, nie Snoop Liona, choć "La La La" wybrzmiało w Krakowie. Koncert wypełniony klasykami został uzupełniony o najnowsze, bardziej popowe dokonania tego rapera, jak chociażby "Sweat" nagrane z Davidem Guettą, "California Girls" z Katy Perry czy "Signs" powstałe ze współpracy z Justinem Timberlake'm. Snoop sięgnął także po covery, tym samym usłyszeliśmy jego wersje "P.I.M.P" 50 Centa oraz "I Wanna Fuck You" Akona. Nie wiem, czy ktokolwiek z osób słyszących występ Snoop Dogga dało radę oprzeć się przed bujaniem - mi nie wyszło. Raperowi trzeba oddać - jest prawdziwym zwierzęcem scenicznym, nawet nie jarając zioła na scenie oraz nie występując w asyście osobliwej maskotki i gorących tancerek. Na koniec Snoop zostawił "Drop It Like It's Hot" oraz "Young, Wild & Free", które wyśpiewało kilkanaście tysięcy gardeł zebranych na koncercie. Sam artysta nie szczędził publice komplementów, a ja nigdy nie zrozumiem, dlaczego Snoop Dogg nie został headlinerem Coke'a. Spisałby się na pewno lepiej, niz grający w roli głównej gwiazdy dnia drugiego Placebo. (Natalia)

Ale zanim Placebo, muszę wspomnieć o The Naked and Famous. To by był dopiero koncert! Szkoda, że ich muzykę odtworzono nam jedynie z głośników głównej sceny, ale ile się wybawiłam, to moje. 

Przy okazji Placebo moja miłość do Londynu podupadła. Od zawsze chciałam zobaczyć ich na żywo, bardzo cieszyłam się na ich koncert w ramach Coke Live Music Festival, jednak ich występ wzbudził we mnie jedynie irytację. To fakt, nigdy nie przebijałam się jakoś super przez ich dyskografię, ale ogarniam ją na tyle, że wiem, co chce usłyszeć i raczej się tego spodziewam. Choć teraz bardziej zastanawiam się, czy przez ten cały czas nie podchodziłam do Placebo za łagodnie, i po prostu nie miałam czego usłyszeć. Ale, heh, nie zagrać "Pure Morning"? Skutek tego był taki, że stałam i ziewałam bardziej niż rok temu na Interpolu, choć nie zrozumcie mnie źle, Interpol kocham. Tylko, że Placebo miało problemy z nagłośnieniem: brzmiało to tak, jakby akustycy postawili na głośność, a nie na jakość. Nie wiem, czy komukolwiek z Was wpadło do głowy kucnąć na ich koncercie, mi tak, i właśnie tak przy ziemi wszystko brzmiało o niebo lepiej. Najmocniejszą muzyczną stroną był Brian, jego wokal brzmi super, a jego wymowa na zawsze będzie mi się podobać. Za to pół koncertu miałam ubaw z pani grającej na skrzypcach, co to, koncert Nightwish? Minus za niefajnie zagrane "Meds", przeciągnięte i bez muzyki podczas pierwszej zwrotki, co znacznie odebrało moc oddziaływania tego numeru. Dla mnie cały koncerty wyglądał tak: nudno, "Battle For the Sun" i "Every You Every Me", nudy, "For What It's Worth", nudy, "Bright Lights" i "Meds", nudy, "Dong To Say Goodbye", idziemy, wymiękam. Gdzieś z daleka usłyszałam "Running Up that Hill", niestety "Infra-red" zagrali jako ostatnie, a szkoda, bo może jeszcze coś by to uratowało. Ja byłam już na Coke stage, i szczerze mówiąc, bardzo żałuję, że relacji z Placebo nie mogła napisać dla Was osoba prawdziwie podjarana tym zespołem. Jestem pewna, że byłaby zachwycona. Ale może ja się nie znam. (Natalia)

Azari & III to ostatni występ tegorocznego Coke Live Music Festival, na który czekałam od momentu zakończenia koncertu Crystal Fighters. Już na kilkanaście minut przed występem barierki były obsadzone, a frekwencja okazała się być znacznie większa, niż się spodziewałam. Jednak co się dzieje... jesteś trzecim rzędem, słyszysz pierwsze bity "Reckless (With Your Love)", a komuś przeszkadza, że skaczesz, bo sam za tobą stoi jak gdyby nigdy nic, nie zaszczycając artystów chociażby kulturalnym bujaniem się. Z każdą kolejną chwilą przypadkowi ludzie rezygnowali, więc pod sceną robiło się bardziej energicznie, na tyle, na ile energicznie mogło być o pierwszej w nocy drugiego dnia festiwalu. Azari & III wystąpili u nas w trzyosobowym składzie - jeden producent, dwójka wokalistów, niezwykle oryginalnych nie tylko pod względem głosu, lecz również wyglądu, czarowali nas swoimi kocimi ruchami i energią bijącą od nich samych. Elektronika z rodem z Kanady wymuszała wręcz taniec, nie byłam w stanie mu się oprzeć. I gdy raz, przez chwilę, wyrwałam się z transu i spojrzałam na zegarek, okazało się, że od momentu rozpoczęcia koncertu minęła już prawie godzina, co oznacza, że za chwile pożegnamy się z Azari & III, ale chyba na zawsze pozostaniemy "Hungry for the Power". Niech tylko jeszcze raz przyjadą do Polski, na pewno spotkacie mnie na ich występie. (Natalia)

Coke Live Music Festival był w tym roku festiwalem zaskoczeń. Przecież to Placebo mieli być tym fajniejszym headlinerem, a nie byli. A ja, chłopak skłaniający się bardziej w kierunku gitar bawiłem się świetnie na koncertach hip-hopowych. Możemy narzekać, że nie było Florence, The Black Keys czy Arctic Monkeys, którzy byli tak pożądani w Polsce. Musimy się przyzwyczaić, że Mikołaj Ziółkowski robi swoje festiwale tak jak on chce, a nie tak jak zrobiliby to ludzie. Jednak szef Alter Artu wie co robi, i dlatego siódmą edycję CLMF może dopisać do swojej listy udanych imprez. (Michał)



Przed Coke Live Music Festival 2012: Natalia

Coke w tym roku wyrósł na całkiem niezły zabawowy event. 
Obstawiałam, że w tegorocznym line-upie znajdziemy Florence, The Black Keys i The Rapture. Nic z tego nie wyszło, ale nie jest aż tak źle. Znów trochę nie rozumiem wyborów Mikołaja Ziółkowskiego, bo, heh, The Killers, serio? Ale Placebo z kolei zobaczę chętnie, bo już od jakiegoś czasu marudziłam, że bardzo chciałabym być na ich koncercie. Snoop, wiadomo, beka, ale zobaczyć Snoopa fajna sprawa. Mystey Jets mieli kiedyś parę fajnych singli, pamiętacie "Young Love"? Jest cudowne. Spector trochę nudy, kiedyś z Michałem nawet kłóciliśmy się, czy w Krakowie postawią na Tribes czy na Howler, skończyło się gorzej, choć mam nadzieję, że moja niechęć do tego zespołu zostanie przełamana dobrym koncertem. 
Zawsze miło zobaczyć jest Kamp!, szczególnie na zakończenie, a nie jak bywało zazwyczaj, na początek festiwalowego dnia. Crystal Fighters będzie super, wiadomo. I tak jadę tam na Azari & III, choć nie mam pojęcia, jak będę wiksować. Chyba na leżąco.
Zawsze znajdę sobie dobry moment, żeby się przeziębić. Aha, i jeszcze silent disco. 

I w sumie, Coke Live Music Festival nie skończył się tak, jak myślałam. A szczerze mówiąc miałam duże obawy, że będziemy mieli Coke Live Mini Sziget Music Festival. 

Widzimy się jutro w Krakowie. Będzie dobra impreza. Idę się zacząć wreszcie pakować.

Swim Deep [wywiad]

Pamiętacie Swim Deep, autorów utworu "King City", o których pisaliśmy w maju? Niedawno chłopaki  podpisali kontrakt płytowy z RCA i zajmują się nagrywaniem debiutanckiego albumu, jednak Austin, wokalista zespołu, znalazł czas, aby odpowiedzieć na parę naszych pytań.

themagicbeats: Jak to jest być w młodym zespole, stawać się sławnym, czytać o sobie w NME, grać sesje dla BBC? Czy to najlepsze strony bycia w zespole zdobywającym coraz większą publikę? 
Swim Deep: Najlepszą rzeczą w byciu w młodym zespole jest bycie młodym i w zespole. To świetna rzecz i zdajemy sobie sprawę, że to że mamy szansę robić to wszystko będąc młodymi ludźmi jest niesamowite. Nie jesteśmy jednak sławni, nie dopóki Drew Barrymore tak pomyśli.

tmb: Czy było łatwo znaleźć się w miejscu, w którym obecnie jesteście? 
Swim Deep: To proste w tym sensie, że dobrze się bawimy robiąc to co pozwoliło nam tu dotrzeć, ale nie jest to łatwa zabawa, lecz trudna zabawa. Trudna zabawa to najlepsza zabawa.

tmb: Waszym zdaniem, co jest w was najlepsze, co jest ta rzeczą, która sprawia, że jesteście lepsi od innych zespołów debiutujących w tej chwili? 
Swim Deep: Myślę, że jesteśmy fajnym zespołem i niewiele innych grup wydaje się być tak fajnymi. Nie chcę się kumplować z wieloma zespołami, nawet jeśli naprawdę lubię ich muzykę. Chcemy robić muzykę dzięki której wszystko będzie rozkwitać, a nie więdnąć.

tmb: Co sprawiłoby, że stalibyście się najszczęśliwszymi ludźmi na świecie? Na przykład, z kim chcielibyście zagrać koncert, nagrać kawałek lub po prostu się pobujać? 
Swim Deep: Chcielibyśmy mieć pozytywny wpływ na naszą muzyczną generację. To by dało nam dużo uśmiechu. 

tmb: Gdy w świat poszła informacja, że zagracie z Pond i Editors, byliśmy pod wrażeniem. Czy Wy również? Jak było? Zdradżcie nam kilka szczegółów zza kulis, okej? 
Swim Deep: Pond to nasze chłopaki, są niesamowici. Jednej nocy w Glasgow wszyscy poszliśmy do kasyna myśląc, że nadajemy się do tego otoczenia. Nie wpuścili nas, lecz Cameron poszedł później sam i spełnił to nasze wielkie marzenie.

tmb: Wyobraźcie sobie, że macie możliwość dać koncert na jakimś dużym stadionie. Czy macie ambicje, aby stać się jednym z największych zespołów na świecie czy zamierzacie być wierni swoim niszowym korzeniom? 
Swim Deep: Ważnym czynnikiem w naszym zespole jest to, że każdy z nas chciałby się wyszaleć na Madison Square Garden i pokazać jak powinno się grać w takich miejscach.

tmb: Jakich zespołów często słuchacie ostatnimi czasy? 
Swim Deep: Temples są najlepszym zespołem jakiego w tym roku słuchałem. Mają jakoś 177 like’ów na facebooku i nie wiem czemu Simon Cowbell jeszcze nie podpisał z nimi kontraktu.

Rozmawiała:
Natalia

Przegląd #5

Czyli kilka płyt, które wyszły już jakiś czas temu, ale z różnych przyczyn nie znalazły się na blogu. Czas to nadrobić.

Baroness – Yellow & Green
Po okresie czerwonym, w którym jeszcze trash i metal miał się dobrze, przyszedł czas na niebieską erę, w której więcej było post-hardkorowych zapędów. W tym roku Baroness zakładają szaty w kolorze żółty i niebieskim, co z tym idzie, łagodnieją jeszcze bardziej. Najnowszy krążek jest najbardziej popowy i najbardziej melodyjny, przez co staje się chyba najrówniejszym krążkiem w dyskografii kapeli z Savannah. Momentami brzmienie "Yellow & Green" zbliża się nieco do choćby Queens Of The Stone Age czy późnego Mastodona, choć pierwiastki trash-metalowe są nadal wyraźne. Ale najważniejsze jest, że na tych dwóch krążkach mamy naprawdę wiele świetnych kompozycji. Mamy przepełniony soczystymi riffami "Take My Bones Away", quasi-ziemiańską pieśń "Twinkler" czy czarująco powabną instrumentalną mozaikę "Cocainium", która jest chyba najlepszym fragmentem całości. Żółtą część wieńczy epicki fresk "Eula". W części Zielonej mamy niemal pop-rockowy "Mtns. (The Crown & Anchor)", o którym Red Hot Chili Pepers może w tej chwili tylko pomarzyć, jest nawet akustyczny instrumental "Stretchmarker", następnie trashowa petarda "The Line Between" i kończąca cały album ambientalna reminiscencja "If I Forget Thee, Lowcountry". Wszystko to składa się na naprawę świetny album, który powinieneś sprawdzić drogi słuchaczu, nawet jeśli nie jesteś metalowcem.

Cloud Nothings – Attack On Memory
Żeby nie było, że nie znamy Cloud Nothings. Znamy i lubimy, a czemu nie pisaiśmy o nich TROCHĘ wcześniej? Nie pisaliśmy, ale teraz piszemy. W zasadzie wszystko wiadomo, ale tak pro forma: Cloud Nothings to kapela z Cleveland, która zacięcie broni indie rocka w dzisiejszym świecie, w którym nawet The Killers są nazywani indie-rockowym bandem.Główne inspiracje: Slint, Fugazi, Unwound, Polvo, Sunny Day Real Estate, The Jesus Lizard, czyli cała scena 90s-owego indie-rocka. Jeśli chodzi o współczesne kapele, to grają podobie do Japandroids czy Yuck. Ok, tyle. Teraz trochę o krążku. Produkcja - Steve Albini, więc wiadomo. Kawałki? Od samego początku ("No Future/No Past") mamy porządne niezal-gitarowe granie. Drugi kawałek to highlight. Prawie 9 minutowa epicka suita "Wasted Days", w której oprócz świetnych riffów i bębnów dzieje się dużo więcej. Dalej też nie jest źle. Przecież takie "Fall In" czy "Stay Useless" to spoko kawałki, które przypominają mi o starych, dobrych (nawet bardzo dobrych) czasach, w których nie trzeba było się za wiele martwić o cokolwiek. A poza chwytliwymi gitarowymi kawałkami chłopaki lubią trochę pokombinować, czego dowodem jest instrumental "Sepatation". W sumie całkiem nieźle im wyszedł ten drugi album. Tylko proszę, nie róbmy z niego od razu gitarowej płyty roku, ok?

Florrie – Late (EP)
Nie rusza mnie ta Ep-ka nic a nic. Nie widzę tu żadnych hitów ani highlightów. "I Took A Little Something" był highlightem poprzedniej Ep-ki. Pobrzmiewały w nim echa olśniewającego debiutu Madonny (śliczny zapętlony motyw wiodący), które w połączeniu z basem a'la Alan Braxe (aliteracja <3), dały po prostu perfekcyjną popową piosenkę (znowu!). To jak do tej pory jedyny diamentu w karierze młodej brytyjki. Bo przecież taki "Shot You Down" nie ma w sobie niczego przebojowego. Nie twierdzę, że to całkowity niewypał, ale refren nie błyszczy – jest raczej bezbarwny, a zwrotki nie wnoszą niczego ciekawego. "I'm Gonna Get You Back" to słabsza wersja "Beggin Me", w czerstwej, drum'n'bassowej dynamice. "Every Inch" nieco bardziej stonowany, choć ten trance'owy motyw raczej nie trafia w punkt. To The End" natomiast mógłby się znaleźć na ostatniej płycie Sophie-Ellis Bextor "Make A Scene", bo choć trąci odrobinę estetyką topornego komercyjnego popu, to na tle reszty utworów z "Late" broni się niezłą kompozycją. I to już wszystkie cztery kawałki z Ep-ki. Raczej średnio udanej Ep-ki, ale mam podstawy aby sądzić, że kolejne wydawnictwa Florrie będą zdecydowanie lepsze. "Late" ma być jej ostatnim niezależnym wydawnictwem, więc chyba wreszcie skończą się żarty i Brytyjka przy pomocy kreatywnych producentów nagra świetnego longplaya, bo potencjał przecież jest. Czekam zatem na jej pierwszy Diamentowy Naszyjnik (Maupassant, anyone?)

Fort Romeau – Kingdoms
Nie bójcie się, "Kingdoms" to płyta do tańca. Dobrą zabawę zapewnia label 100% Silk, jeśli wiecie o czym mówię. Pod pseudonimem Fort Romeau ukrywa się Michael 'Mikey' Norris – koleś, który wspomaga swoim keyboardem duet La Roux podczas występów live. Na boku Mike bawi się w sklejanie senno-mglistych sampli pod taneczne deep house'owe bity w klasycznym metrum 4/4. W utworach Norrisa jest coś z poetyki Carla Craiga czy DJ Sprinklesa, co na pewno jest atutem. Ale o punktach decydują same kompozycje. Świetny opener "Jack Rollin'" płynie w gęstej jak smoła atmosferza na mięciutkiej stopie. Pociętę skrawki wokalu i handclapy tylko dodają mocy. Wyłaniający się powoli z głębin wokal w "Say Something" sprawia, że taneczny tune zyskuje niebywały koloryt. "Nights Bridge" brzmi jak "Nightvisions" Daft Punk w remixie Buriala, "One Night" to z kolei nocny micro-house ubarwiony padami syntezatorów. Całość kończy się bardziej dynamicznym i zapętlonym "Theo". Jeśli chodzi o produkcyjne aspekty - Norris buduje tracki z szumiących faktur i często używa reverbu, dzięki czemu uzyskuje mroczny i niepokojący klimat. Stąd też "Kingdoms" do mocno wciągający zestaw, który świetnie sprawdzi się na parkiecie, ale również na słuchawkach. No i na pewno jest to jedno z najlepszych wydawnictw w tanecznej elektronice w tym roku.

John Talabot – fIN
Hiszpański producent w dystyngowany sposób łączy przyjemne house'owe beaty, orientalną ornamentykę, zapętlone wokalne ścinki i florystyczno-manieryczne sample w jedną, świetnie przemyślaną całość. Producenckie sztuczki i zabiegi, które Talabot stosuje, imponują i mogą się naprawdę podobać słuchaczowi. Ciężko się przy słuchaniu tego albumu nudzić. Świetne, zapętlone kompozycje ubrane są w atrakcyjną dla słuchacza warstwę brzmieniową, co sprawia, że Hiszpanowi udaje się połączyć "przyjemne z pożytecznym". Żaden z jedenastu indeksów nie jest totalną wtopą, wręcz odwrotnie, na "fiN" znajdziemy zarówno dobre jaki i świetne kompozycje. Dla mnie highlightami są utrzymany w house'owej estetyce, pełen świetnych motywów, parkietowy wymiatacz "When The Past Was Present", otwierająca całość, niepokojąca, soniczna dżungla "Depak Ine" i oparta na poszatkowanych wokalizach, tropikalna kompozycja "Journeys". Pozostałe kompozycje, choć nie tak znakomite jak opisana powyżej trójka, to absolutnie nie odstają od reszty. "fIN" to znakomita pozycja, która powinna spodobać się tym, którzy cenią sobie ambitne brzmienia, jak również tym, którzy lubią tańczyć i dobrze bawić się przy dźwiękach muzyki. Sprawdźcie sami, warto.

Kindness – World, You Need A Change Of Mind
Nieco zapomniany już album, o którym jednak warto napisać parę słów. Za cały projekt odpowiada jedna osoba - Adam Bainbridge. Jego debiutancki krążek jest ciekawym, acz bardzo nierównym melanżem dość wielu stylistyk. Bo słychać wpływy disco i funku z lat 70-tych, jest coś z indie-rocka (całkiem niezły cover The Replacements to nie przypadek), pojawia się house, trochę dance punka, są post dubstepowe klisze, a nawet odrobina chillwave'u i progrsywnego rocka. Trzeba przyznać i docenić to, że materiał jest naprawdę eklektyczny. Ale należy również wytknąć to, że jest mocno nierówny i chaotyczny, a miejscami po prostu nudny. Bainbridge gubi się w swoim własnym muzycznym świecie. No ale do końca nie jest tak źle. Z całego tego kotła wyróżniają się kilka fragmentów. Wspomniany wcześniej cover "Swinging Party", singlowy "Cyan", czy "That's Alright" to naprawdę świetne piosenki, które pokazują, że w młodym producencie z Wysp drzemie naprawdę spory potencjał. "World, You Need A Change Of Mind" na pewno nie jest szczytem jego możliwości, dlatego warto poczekać i zobaczyć jak potoczą się losy Bainbridge w najbliższej przyszłości. Reasumując, źle nie jest, ale wyraźnie słychać, że mogłoby być dużo, dużo lepiej.

Lindstrøm – Six Cups Of Rebel
Teraz trochę o albumie wydanym dość dawno, bo w lutym tego roku. Nie chcę nic mówić, ale norweski producent z roku na rok obniża swoje loty. Po świetnym debiucie "Where You Go I Go To" i po wspólnych albumach z Princem Thomasem i Christabelle, przyszedł czas na album nr dwa w bogatej dyskografii Hansa-Petera Lindstoema. I jest to chyba jak dotąd najgorsza pozycja w jego dorobku. O ile singiel "De Jave" nie zapowiadał nic złego, co więcej, pokazał, że Lindstrøm idzie w kierunku maksymalistycznego, parkietowego disco, któremu blisko do mixu "45:33" LCD Soundsystem. Niestety, zamiast totalnie kosmicznego i wymiatającego tanecznego krążka otrzymujemy nierówny i chaotyczny materiał. Zamysł jest dobry, tylko słychać, że niektóre fragmenty są przeprodukowane, niektóre rozwiązania zamiast cieszyć, irytują, drażnią i męczą. Dla mnie najlepszym fragmentem jest jest zamykająca całość epicka kompozycja "Hina", której smaczku dodaje fajnie wpleciony motyw z "Dogs" Floydów. Znalazłoby się jeszcze parę ciekawych motywów, a raczej motywików, ale i tak nie zmienia to ogólnego wrażenia. "Six Cups Of Rebel" to album dość średni, utrzymując pewien poziom, jednak od takich gości jak Lindstrøm oczekuje się dużo więcej.

Parallels – XII
"No jakby nie liczyć", trochę zawód ta nowa płyta koleżanki Holly. "Moonlight Desires" wymiatało totalnie, reapitowałem czasmi po kilka razy dziennie. Tymczasem cały longplay nie lśni już tak pięknie szlifowanymi synthami jak pierwszy singiel. Ale czy "XII" to słaby album? No właśnie nie. Zdecydowanie lepszy od debiutanckiego "Visionaries", który i tak był naprawdę dobry. Nowa płyta ponownie jest wypełniona 80s-owymi retro-kliszami. Wszędzie (naprawdę WSZĘDZIE!) obecny jest duch Giorgio Morodera. Jest też coś z Kraftwerka i ze starszych płyt Madonny. Żałuję, że wpływ Prefab Sprout jest nieznaczny, bo gdy Holly zaczyna bawić się syntezatorem i nieco komplikować strukturę kawałków, wtedy dopiero coś się dzieje. Stąd też największą słabością sofomora są kompozycje. Wciąż czegoś brakuje - jakiegoś chwytliwego refrenu, ciekawego motywu, zgrabnego mostka etc. etc. Jeśli miałbym wyróżnić poszczególne tracki, to byłyby to "Time Will Crawl", w którym chorus kradnie show (za dziewczęcy wokal Holly należą się dodatkowe punkty), "Love & Devotion" z chwytliwym, elastycznym synth-motywem i "Electrimotion", który brzmi jak skrzyżowanie "Frozen" z "From Here To Eternity". Sumując, mimo chybień i braków "XII" to solidna dawka stylowego synth-popu, z którą warto się zapoznać. Miejmy nadzieję, że kolejny album będzie jeszcze lepszy.

Twin Shadow – Confess
Sięgając pamięcią wstecz, przypominam sobie debiut Georga Lewisa Jr. Porządny zestaw piosenek, na wskroś przesycony estetyką 80s-owych bandów w postaci Depeche Mode czy The Smiths. "Forget" to naprawdę niezły album, o którym wciąż pamiętam. Niestety o "Confess" chyba tak długie nie będę pamiętał. Mimo że George wciąż pełnymi garściami czerpie z eightisowej spuścizny, to jednak zmienia się z zamkniętego w sobie, introwertycznego romantyka, w pewnego siebie kolesia o nieprzyjemnym, patetycznym głosie. Co więcej, kompozycje wydają się nieprzemyślane, widać, że autorowi po prostu brakuje pomysłów. Skojarzenia z ostatnim albumem M83 są jak najbardziej na miejscu (tyle, że Gonzalez miał lepsze kawałki). Całość jawi się jako mocno nierówna układanka, w której często wkrada się kicz czy nawet tandeta ("You Can Call Me On" jest tego najlepszym przykładem). Pretensjonalna maniera całości momentami staje się totalnie nieznośna i męczy słuchacza. Ale są też lepsze momenty. Najfajniejszym kawałkiem jest chyba "Five Seconds", który na tle całości wyrasta wręcz na popowy szlagier w niemal The Cars'owskim uniformie. Całkiem niezły jest oparty na timbalandowskim beacie "Patient", no i powiedzmy, że closer "Be Mine Tonight" można posłuchać i być zadowolonym. Trochę szkoda, że Twin Shadow zanotował obniżkę formy, ale może następnym razie będzie lepiej (jeśli tak jak ja zawiedliście nowym Twin Shadowem, sprawdźcie album "Afar" Ice Choir, który w kategorii recyklingu 80s-owej stylistyki w tym roku zmiata totalnie).

Willy Baxter – Skyscraping (EP)
Jest kolejne wydawnictwo od młodego fińskiego producenta parającego się wysmakowanym, klawiszowym popem. Po świetnej Ep-ce "Proof" i niezłym długograju "In Between" przyszedł czas na kolejną porcję muzyki. Znowu jest to Ep-ka, która wydaje się całkiem optymalnym formatem dla tego rodzaju muzyki. Jeśli chodzi o warstwę muzyczną, to nie ma tu jakiejś stylistycznej wolty czy zmiany o 180 stopni w stosunku do poprzednich wydawnictw fina. Nagrania dalej mieszczą się gdzieś w szufladkach z napisami "synth-pop", "electro-pop" czy "nu-disco". No i gdyby to było wszystko, co ma do zaoferowania Baxter, to raczej bym o nim nie pisał. Jednak Fin broni się świetnymi kompozycjami z mocnymi refrenami. Dodatkowo każdy z tracków na "Skyscraping" błyszczy inną barwą, co sprawia, że całość nabiera kolorytu. Dla tych, którzy kochają melancholijne piosenki w minorowych tonacjach, które są oparte na eightisowych klawiszach, najnowsza pozycja Baxtera może okazać się strzałem w dziesiątkę. Mam nadzieję, że jeżeli ukaże się drugi pełnoprawny album, to będzie na takim poziomie jak chociażby "Skyscraping". Czekam na kolejny ruch ze strony Fina i słucham dalej jego nowych kawałków, do czego i Was zachęcam droga młodzieży.

Tomek

Przed Coke Live Music Festival 2012: Michał

Zeszłoroczny Coke Live Music Festival był moim pierwszym wielkim muzycznym przeżyciem. Wciąż mam w pamięci świetne koncerty Editors i White Lies, niesamowite show Kanye Westa i ogólną atmosferę festiwalu. Dlatego też ciągnięty sentymentem pojawię się jutro przy muzeum Lotnictwa. Nie znaczy to oczywiście, że line-up mi się nie podoba. Najbardziej czekam na koncert Crystal Fighters. Mocna, taneczna elektronika połączona z etnicznymi motywami i tradycyjnymi baskijskimi instrumentami na płycie brzmi świetnie. Brytysjko-hiszpańska grupa wyrobiła sobie status świetnego zespołu koncertowego. Mam nadzieję, że nie zawiedzie krakowskiej publiczności. 
Jestem również ciekawy koncertu Snoop Dogga, ponieważ jest on wielką niewiadomą. Nie wiemy, czy będzie to koncert hip hopowy, czy może reggae przedstawienie, a może pół na pół. Czy na scenie pojawi się Tupac, czy może Iza Lach, która z powodu choroby członka zespołu odwołała swój koncert na clmf, co nie przeszkadza jej w zaśpiewaniu u boku Snoopa. W jednym z wywiadów Mikołaj Ziółkowski powiedział, że po Snoop Doggu można spodziewać się wszystkiego. Czekam również na występy uwielbianych w Polsce smutasów z Placebo i chłopaków ze Spector, którzy zagrają u nas w przeddzień premiery swojej debiutanckiej płyty. Nie mogę ukryć, że bardziej podoba mi się drugi dzień festiwalu, lecz przyjdę tez na pierwszy, bo jak już kiedyś pisałem festiwale są po to by się pozytywnie zaskakiwać.

OFF Festival 2012: relacja

OFF to magiczny festiwal, jedź, jedź - mniej więcej takimi słowami przez ostatni miesiąc Natalia namawiała mnie na udział w największym polskim święcie muzyki alternatywnej. Uległem tym namowom i pewnego pięknego poranka na mojej poczcie pojawił się e-mail z informacją o udzieleniu pierwszej akredytacji w historii themagicbeats. Niestety, miała być to akredytacja z photo-passem, której niestety mi nie przydzielono - z tego powodu pojawiłem się tylko na pierwszym dniu OFF Festival, jako posiadacz wejściówki czysto dziennikarskiej.

Gdy w okolicach godziny 13 pojawiliśmy się na Trzech Stawach zacząłem się trochę lękać czy widok siedemnastolatka odbierającego lanserską zieloną opaskę nie wywoła salwy śmiechu lub chociażby zadziwionych spojrzeń. Na szczęście, nic takiego się nie stało i razem wkroczyliśmy na teren festiwalu.

Po ogarnięciu terenu festiwalu udaliśmy się na chwilkę pod Scenę Eksperymentalną, gdzie rozpoczynał się koncert Obscure Sphinx - po pierwszych dźwiękach gitary wydawało mi się, że to będzie naprawdę przyjemny ostrzejszy post-rock. Potem doszedł wokal i było zbyt ostro. Okrzyki wokalistki polskiego zespołu skutecznie mnie odstraszyły. Pewnie tak samo, jak i Natalię, gdyż szybciutko udaliśmy się na soundcheck Pauli i Karola.

Nie dziw, że ta urocza i roześmiana dwójka stanowi jeden z naszych muzycznych produktów eksportowych - artyści żartowali i rozmawiali z fanami, ze sceny biła przepozytywna energia a mimo tego, że pewnie większość słuchaczy nie znała tekstów piosenek, widownia nuciła pod nosem melodie utworów. Delikatne folkowe piosenki duetu, wspomaganego na scenie dwoma perkusistami, gitarzystą i basistą brzmiały o wiele lepiej, niż na płycie - lekko i bajkowo, a prawie do dwudziestej był to najjaśniejszy punkt line-upu.

Następnie udaliśmy się na Scenę Eksperymentalną, gdzie rozpoczynao się show kIRk. Trio, grające dosyć usypiającą elektronikę, pobudzaną jedynie dźwiękami trąbki, nie porwało mnie jednak (tak jak Enchanced Hunters) i udałem się na dalszy rekonesans terenu festiwalu.

Troszke po szesnasten na Scenie mBanku rozpoczął się koncert Snowman, którego wokalista notabene zastąpił Artura Rojka w Myslovitz. Mimo całkiem przyjemnych melodii, nie miałem ochoty na ich muzykę. Z Nerwowych Wakacji pamiętam jedynie rekiny na scenie, co raczej też nie zbyt dobrze wróży - zarówno o mnie, jak i o zespole.

Przed 18 na głównej scenie festiwalu pojawiła się pierwsza zagraniczna gwiazda - Kurt Vile. Długowłosy facet, przypominający podczas gry Slasha dał gitarowego czadu - zarówno spokojne piosenki na banjo i gitarę akustyczną jak i ostre, szybkie melodie były naprawdę przyjemne, jednak sam Kurt nie potrafił zająć ludzi czymś więcej niż muzyką. 

Po Kurcie na Scenie Leśnej pojawili się post-hardkorowcy z Converge, a ich muzyka stety-niestety była słyszalna na całym terenie festiwalu. Nawet nie chciałem pochodzić bliżej niż na jakieś 150 metrów, z relacji jedynie mi wiadomo, że metale rozkręciły tam naprawdę wielką imprezę, a nawet ochroniarze bali się zareagować. Chyba nie tak miało to wyglądać. Na drugim krańcu, zarówno muzycznym jak i lokalizacyjnym znajdowała się brytyjska grupa Demdike Stare. Lecz i oni nie zachwycili, grając przez ponad minutę jeden dźwięk.

Gdy tylko rozpoczął się kolorowy i momentami wręcz dreampopowy koncert Chromatics, z nieba zaczęły się lać strugi deszczu. Jednak i muzycy, jak i fani zespołu zdawali się nie mieć o tym fakcie pojęcia, bo muzyka czwórki z USA porwała wszystkich - spora część widowni skakała, a ta mniej żwawa bujała się w rytm niecodziennych i uzależniających melodii. Syntezatorowe dźwięki doskonale komponowały się z wokalem Radelet.

Po laserowym show Chromatics na Scenie Leśnej pojawili się Death in Vegas, grający całkiem przyjemny elektroniczny rock, jednak pogoda nadal nie rozpieszczała festiwalowiczów, dlatego też wolałem zostać w namiocie Trójki i stamtąd nasłuchiwać muzyki Brytyjczyków.

Czekając na największą gwiazdę dnia, Metronomy, wybrałem koncert Kinga Creosote i Jona Hopkinsa. Głównie ze względu na to, iż ten drugi jest producentem Coldplay. Niestety, zarówno wokal Kinga oraz minimalistyczna gra Hopkinsa nie przypadły mi do gustu i wraz z Natalią ewakuowaliśmy się na koncert Charlesa Bradleya.

I to była moja najlepsza spontaniczna koncertowa decyzja kiedykolwiek. Charles swoim niecodziennym głosem przyciągnął tłumy, a jego kocie ruchy powodowały wybuchy radości. 62-letni muzyk wykonując swoje uczuciowe piosenki rozkochał w sobie publikę, której długo dziękował, zarówno w trakcie koncertu jak i po nim. Czy kojarzycie jakiegokolwiek artystę, który wychodzi do tłumu, przybija im piątki, mówi im, że są wspaniali a nawet rozdaje buziaki? Pomyśleć, że byliśmy na tym koncercie tylko dlatego, by dopchać się do barierek na koncert Metronomy

Żywiołowy, spokojny, ascetyczny, urocza i energiczna - tak w skrócie można opisać koncert kwartetu z Anglii. Z lekkim, dziesięciominutowym opónieniem (pierwsza taka sytuacja na tegorocznym OFFie!) po uprzedniej zabawie muzyków z latarkami (świecili nimi zza sceny) po kolei wychodzili na scenę przy dźwiękach "Some Written", a każde takie pojawienie się kolejnego muzyka kończyło się euforią.

Koncert rozpoczął się jednak z drugim kawałkiem: gdy zabrzmiał "The Bay" tłum po prostu oszalał, a ja starałem się utrzymać równowagę kurczowo łapiąc się barierek, nie tracąc przy tym zabawy. Na "The Bay" oraz "The Look" ochroniarze mieli pełne ręce roboty - co chwila ktoś surfował nad tłumem, jednak szybko taka zabawa kończyła się opuszczeniem koncertu. Nie zabrakło jednak innych hitów z "The English Riviera" czy pozostałych dwóch płyt Brytyjczyków, jak "Everything Goes My Way" (Anne ma na żywo cudowny łos!), "She Wants", "Corrine", "Heartbreaker" czy też wcześniej wspomniane "The Look". Co najważniejsze, wszystkie kawałki brzmiały naprawdę dobrze, Joseph Mount śpiewał niczym odtworzony z playbacku. Muzycy żałowali, że ich trasa koncertowa jest tak napięta, gdyż line-up tegorocznego OFFa stoi na naprawdę wysokim poziomie; nie zapomnieli też pogratulować nam dwóch złotych medali. Szczyptę koncertowej magii dorzucili Gbenga Adelekan, dzięki swojej energii na scenie oraz Oscar Cash, wzbogacający koncert swoim dziwacznym tańcem. 
Niestety, wszystko co dobre szybko się kończy - Metronomy szybciutko zeszli ze sceny kilka minut po pierwszej w nocy i mimo licznych okrzyków fanów, nie pojawili się na bis.

Mateusz

W OFFwą sobotę zostałam na blogowym placu boju sama, choć z przyczajenia - bo ze zwykłą opaską, odbierając festiwal z poziomu normalnego uczestnika.

Z lekkim opóźnieniem, chwilę po osiemnastej znalazłam się w namiocie Trójki, gdzie zobaczyłam pierwszy koncert tego dnia - pochodzący z Islandii zespół Retro Stefson. To było istne szaleństwo: pełne tańca, zabawy, energetycznej muzyki i ciepłych słów od zespołu, któremu chyba się u nas spodobało... Uczyli publikę układów tanecznych, prowadzili po namiocie wężyka, dzielili nas na pół w celu przeprowadzenia bitwy na najlepsze ruchy, kazali siadać na ziemi, aby potem skoczyć do góry z wielką siłą. Takie koncerty są już pewną specyfiką OFFa - Retro Stefson idealnie pasowali do tak gorąco wspominanych przeze mnie FM Belfast, a zaryzykuję stwierdzenie, że miało to też troszkę z ubiegłorocznego gigu YACHT. I choć może te wszystkie pozamuzyczne zagrywki są dość tanie, ale wkręćcie się kiedyś w taki tłum, po wyjściu z niego po zakończeniu koncertu będziecie zachwyceni.

Następnie znalazłam się w kompletnie innych klimatach, które nie do końca mi odpowiadały - Other Lives. A i swojej niechęci wytłumaczyć w stanie niestety nie jestem. Muzyka tego zespołu leciutko mnie irytowała, więc po kilku piosenkach wybrałam jednak siedzenie na trawce, zdecydowanie nie pod sceną Leśną. Jestem przekonana, że dźwięki zespołu z Ameryki na pewno znalazły swoich zwolenników, ale nie wiem, może to nie było to miejsce, ta scena, ta godzina? Coś mi po prostu "nie grało".

Dominique Young Unique to występ, na którym nie zostawia się suchej nitki. "Dziewczyna rapująca na mptrójkach", jeśli spojrzeć na nią z przymrużeniem oka, nie była aż taka tragiczna. Ładna stylizacja i nawijka, jakiej można się było spodziewać dały razem ciekawy efekt, choć faktycznie, nie da się ukryć tego, że za bardzo, to się dziewczyna do koncertu nie przyłożyła. Dla mnie i tak było to ciekawe doświadczenie, zobaczyć rapującą laskę w akcji, nawet jeśli Niki Minaj to to nie była...

Przesiadując później w okolicach sceny głównej, miałam okazję usłyszeć kawałek koncertu Baroness, który wzbudzał w słuchaczach skrajne opinie, a mnie ani grzał, ani ziębił. Potem ze sceny Leśnej docierały do mnie dźwięki The Wedding Present, którzy zagrali w całości swoje "Seamonsters".

O dwudziestej drugiej na scenie mBanku pojawił się Thurston Moore, pierwsza z dwóch głównych gwiazd wieczoru. Znany głównie z Sonic Youth artysta zaprezentował ciekawą odsłonę klasycznego rocka, której słuchało się całkiem przyjemnie. Poza tym, nie można mu odmówić grzeczności, a skromna, acz bogata w "thank you" konferansjerka sprawiła, że postać Thurstona zapamiętam bardzo dobrze.

Pomimo to, że nigdy nie było mi po drodze z muzyką The Antlers, bardzo chciałam zobaczyć, jak prezentują się na żywo. I już wiem, że wypadają świetnie. To był magiczny moment - wszyscy dookoła wydawali się mieć tak duży szacunek i być tak wpatrzonymi w zespół, że wokół zapanował praktycznie bezruch, przerywany jedynie pełnymi uznania brawami na koniec utworów. Wspaniale było oglądać tych mężczyzn z perspektywy barierki, widzieć ich twarze i emocje, jakie przepływają przez nich samych, a jestem pewna, były prawdziwie szczere. Muzyka obroniła się sama, spod sceny wychodziłam prawdziwie zachwycona, nawet, jeśli nie było tego po mnie widać. Bo cała atmosfera wokół tego występu zostawiła mnie w lekko melancholijnym, choć pięknym stanie. Jeden z momentów tegorocznego OFFa, którą zapamiętam na dłużej.

Chwila na Megafaun, którzy odstraszyli mnie dźwiękiem harmonijki, stając się kolejnym zespołem, którego nie byłam w stanie docenić i spacer w kierunku strefy gastronomicznej, gdzie przy dźwiękach Iggy Pop & the Stooges popijałam gorącą zieloną herbatkę. Z tej perspektywy, a chwilę potem z nieco bliższej, headliner sobotniego dnia wypadał dość korzystnie, choć to nie dla Iggy'ego wpadłam do Katowic. Trzeba mu przyznać: pełen energii skakał po scenie, wymachując mikrofonem, schodził do ludzi w pierwszym rzędzie, a nawet... pluł w kamerę. Najważniejsze jest jednak to, że zaprezentował solidne rockowe show, wypełnione utworami takimi jak "Search and Destroy", "I Wanna Be Your Dog", czy, oczywiście, "The Passenger". Fani Iggy'ego na pewno są zadowoleni z tego występu, którego Dolina Trzech Stawów długo nie zapomni.

Po tym występie skierowałam swoje kroki ku wyjściu, ale muszę odnotować koncert High Places. Chwilę po jego zakończeniu zaczęłam dostawać smsy, że byli świetni, a ja przegrałam życie leżąc już w łóżeczku, ale trudno, nie zależało to niestety ode mnie.

Niedzielę, czyli ostatni dzień OFFa, rozpoczęłam od bardzo miłego akcentu w tegorocznym line-upie: Fanfarlo. Zespół, który znam od długiego czasu, zaprezentował się o godzinie siedemnastej na scenie Leśnej i swoją lekką muzyką zapewnił sobie uwielbienie publiczności, nie tylko dzięki gratulowaniu nam (kolejny raz) złotego medalu, ale także przez bycie prawdziwie zachwyconym naszą reakcją na ich muzykę. Wedle ich słów, bardzo chętnie wpadną do nas raz jeszcze, a ja bardzo chętnie jeszcze raz wybiorę się na ich koncert. Bardzo łagodne indie plum plum idealnie wprowadziło nas w istnie piknikową atmosferę dnia trzeciego.

Gdy Fanfarlo zakończyli swój występ, z położonego nieopodal namiotu Trójki dobiegały już pierwsze dźwięki Ty Segall. To jeden z tych koncertów, na których było głośno, ostro, fajnie, tragicznie gorąco. Lubię taką muzykę - z brudnymi gitarami, wykrzyczanym wokalem. Całość brzmiała po prostu dobrze, porywając publikę do skakania i to fakt, ciężko było ustać w miejscu. Muzycy wrócili nawet na bis, jednak ja już byłam poza namiotem. Po pewnym czasie okazało się, że zespół o dość podobnym profilu mający zagrać na tej scenie parę godzin później nie spisał się tak dobrze jak Ty Segall, co idealnie obrazuje zaskoczenia OFFa i możliwość odkrywania na nim interesujących, nowych muzycznych zjawisk.

Następnie, relaksując się pod sceną mBanku słuchałam z odległości Group Doueh - niestety, mieli tam taki irytujący dźwięk, ciężki do opisania, wykorzystywany w każdym, dosłownie każdym utworze. Nie zachęcił mnie on do wstania z trawki i podejścia pod scenę Leśną.

A na mBanku rozkładał się Kanał Audytywny, na którym wcale nie miało mnie być, a na który trafiłam bardziej z lenistwa niż z jakiś szczególnych pobudek. Niestety, padło im trochę elektroniki, do czego otwarcie się przyznali, i ich koncert nie mógł brzmieć tak, jak sobie wymarzyli, ale jak dla mnie, totalnego laika, który kompletnie ich nie znał, całość była ekscentryczna, przez co bardzo ciekawa.

W sobotę Thurston, w niedzielę Kim. Kim Gordon & Ikue Mori, które wypełniły namiot do granic możliwości. Po dosłownie chwili od (chyba, bo nic nie widziałam, jestem za niska) ich wejścia na scenę i wydania pierwszych dźwięków uciekłam, aby zająć sobie miejsce na Battles, choć trzeba przyznać, że w namiocie Eksperymentalnym atmosfera była przednia - scho-waj szmatę! Sam akt wychodzenia z namiotu, a przecież stałam na samym jego końcu, był ciekawy - nad głową masz już niebo, a tu dalej ścisk, i ścisk, i ścisk... Magia nazwiska nie załatwia jednak wszystkiego i nie da się robić dobrej miny do złej gry: z mojego późniejszego punktu obserwacyjnego doskonale było widać, ile ludzi oddala się od muzyki Kim i Ikue.

Udało się. Barierki na Battles. Codziennie byłam przynajmniej raz przy jakiś barierkach, takie uroki OFFa, to jakoś zadziwiająco proste na tym festiwalu. Czekanie na rozpoczęcie koncertu zespołu z USA już samo w sobie było nadzwyczaj fajne, gdyż zespół sam sprawdzał swój sprzęt, który w całości przesunął na skraj sceny, jak najbliżej publiki. Moja historia poznania Battles sięga czasów, w których przedstawiało się ich w rubrykach "młodzi i zdolni". Pamiętam, jak skakałam do "Atlas" w zaciszu własnego pokoju i emocjonowałam się nimi do granic możliwości. W niedzielę nie byłam już tak zafascynowana, ale obserwowanie tej trójki było niecodziennym doświadczeniem - jeden gra na dwóch zestawach klawiszowych jednocześnie, dorzucając do tego czasem gitarę, bądź zmieniając coś w sprytnie ukrytym MacBooku. Kolejny - gra na perkusji jak oszalały. I ostatni, najmniej wyrazisty, ale najbardziej gadatliwy, jeśli gadatliwością można nazwać jedno niedługie przemówienie, przepraszający nas osobiście za to, że nie wpadli rok temu. Generowaną przez siebie muzyką wprowadzili publikę w prawdziwy stan zapomnienia. Niektórych aż za bardzo, bo dużą cześć koncertu zamiast skupiać się na muzyce zastanawiałam się nad tym, kiedy chłopcy szalejący za mną znów walną się na mnie i tym samym rzucą moją osobą o barierki, ale to są uroki koncertów. Od strony muzycznej było świetnie. Usłyszeliśmy zarówno wspominany "Atlas", jak i dużą część nowej muzyki z "Gloss Drop", z "Ice Cream" na czele. Ciekawie rozwiązano problem braku wokalistów: na dwóch ekranach za muzykami wyświetlano wideo postaci odpowiedzialnych za wokal. I podobnie jak w przypadku The Antlers, świetnie było oglądać Battles z tak bliska, patrzeć, że zdecydowanie całą swoją energię oddają przez muzykę swoim słuchaczom, czyli nam. Zeszli ze sceny zmęczeni, ale mam nadzieję, że tak samo zadowoleni, jak publika. Świetny koncert. Świetnie, że przyjechali.

Czekając na ostatni ważny dla mnie koncert festiwalu, wybrałam siedzenie na trawce i picie fritz-koli (to był istnie fritz-kolowy weekend, czyż nie? Jak dobrze, że mam ją w Opolu!) przy szalenie przyjemnej muzyce Stephena Malkmusa & the Jicks.

Na chwilę przed północą wypadało jednak wstać i wbrew tłumowi skierować swoje kroki do trójkowego namiotu, gdzie swój występ zaczynali Iceage. Zachwycona ich debiutem, spodziewałam się po pierwsze: dobrej frekwencji, po drugie: dobrego koncertu. Nie było ani jednego, ani drugiego. Całość brzmiała jak zwyczajna próba, i ja wiem, że to punk rock, ale takie wydanie mu nie przystoi. Po pół godzinie pożegnałam się z Iceage i ze sceną Trójki, zdecydowanie zawiedziona. Muzycy po prostu się nie spisali. Może w jakimś klubie, ale nie na OFFie. Albo mieli zły dzień. Albo ja za dużo wymagam. W każdym razie - wielka szkoda.

Tegoroczną odsłonę OFFa zakończyłam przy dźwiękach Swans, również niezbyt odpowiadających moim uszom. Podsumowując, wciąż nie wiem, skąd mam te siniaki i dlaczego odsypiałam aż dwa dni, bo po ilości i intensywności wybieranych przeze mnie koncertów tego nie widać. Z perspektywy tych trzech dni, które minęły od OFFa, przez które borykałam się z moją oceną tego wydarzenia, znów mogę stwierdzić, że ani trochę się nie zawiodłam i znów wrócę za rok. Jak mogłam choć przez chwilę myśleć, że będzie inaczej?
Najgorsze jest to, że dzieli nas aż rok od kolejnej edycji. Ale napędzani tą, która tak niedawno się skończyła, jestem pewna, że damy radę przeżyć najpierw do ogłoszeń artystów na edycję 2013, a potem aż do samej edycji 2013. By znów było tak pięknie, jak co roku.

Natalia