Czyli kilka płyt, które wyszły już jakiś czas temu, ale z różnych przyczyn nie znalazły się na blogu. Czas to nadrobić.
Baroness – Yellow & Green
Po okresie czerwonym, w którym jeszcze trash i metal miał się dobrze, przyszedł czas na niebieską erę, w której więcej było post-hardkorowych zapędów. W tym roku Baroness zakładają szaty w kolorze żółty i niebieskim, co z tym idzie, łagodnieją jeszcze bardziej. Najnowszy krążek jest najbardziej popowy i najbardziej melodyjny, przez co staje się chyba najrówniejszym krążkiem w dyskografii kapeli z Savannah. Momentami brzmienie "Yellow & Green" zbliża się nieco do choćby Queens Of The Stone Age czy późnego Mastodona, choć pierwiastki trash-metalowe są nadal wyraźne. Ale najważniejsze jest, że na tych dwóch krążkach mamy naprawdę wiele świetnych kompozycji. Mamy przepełniony soczystymi riffami "Take My Bones Away", quasi-ziemiańską pieśń "Twinkler" czy czarująco powabną instrumentalną mozaikę "Cocainium", która jest chyba najlepszym fragmentem całości. Żółtą część wieńczy epicki fresk "Eula". W części Zielonej mamy niemal pop-rockowy "Mtns. (The Crown & Anchor)", o którym Red Hot Chili Pepers może w tej chwili tylko pomarzyć, jest nawet akustyczny instrumental "Stretchmarker", następnie trashowa petarda "The Line Between" i kończąca cały album ambientalna reminiscencja "If I Forget Thee, Lowcountry". Wszystko to składa się na naprawę świetny album, który powinieneś sprawdzić drogi słuchaczu, nawet jeśli nie jesteś metalowcem.
Cloud Nothings – Attack On Memory
Żeby nie było, że nie znamy Cloud Nothings. Znamy i lubimy, a czemu nie pisaiśmy o nich TROCHĘ wcześniej? Nie pisaliśmy, ale teraz piszemy. W zasadzie wszystko wiadomo, ale tak pro forma: Cloud Nothings to kapela z Cleveland, która zacięcie broni indie rocka w dzisiejszym świecie, w którym nawet The Killers są nazywani indie-rockowym bandem.Główne inspiracje: Slint, Fugazi, Unwound, Polvo, Sunny Day Real Estate, The Jesus Lizard, czyli cała scena 90s-owego indie-rocka. Jeśli chodzi o współczesne kapele, to grają podobie do Japandroids czy Yuck. Ok, tyle. Teraz trochę o krążku. Produkcja - Steve Albini, więc wiadomo. Kawałki? Od samego początku ("No Future/No Past") mamy porządne niezal-gitarowe granie. Drugi kawałek to highlight. Prawie 9 minutowa epicka suita "Wasted Days", w której oprócz świetnych riffów i bębnów dzieje się dużo więcej. Dalej też nie jest źle. Przecież takie "Fall In" czy "Stay Useless" to spoko kawałki, które przypominają mi o starych, dobrych (nawet bardzo dobrych) czasach, w których nie trzeba było się za wiele martwić o cokolwiek. A poza chwytliwymi gitarowymi kawałkami chłopaki lubią trochę pokombinować, czego dowodem jest instrumental "Sepatation". W sumie całkiem nieźle im wyszedł ten drugi album. Tylko proszę, nie róbmy z niego od razu gitarowej płyty roku, ok?
Florrie – Late (EP)
Nie rusza mnie ta Ep-ka nic a nic. Nie widzę tu żadnych hitów ani highlightów. "I Took A Little Something" był highlightem poprzedniej Ep-ki. Pobrzmiewały w nim echa olśniewającego debiutu Madonny (śliczny zapętlony motyw wiodący), które w połączeniu z basem a'la Alan Braxe (aliteracja <3), dały po prostu perfekcyjną popową piosenkę (znowu!). To jak do tej pory jedyny diamentu w karierze młodej brytyjki. Bo przecież taki "Shot You Down" nie ma w sobie niczego przebojowego. Nie twierdzę, że to całkowity niewypał, ale refren nie błyszczy – jest raczej bezbarwny, a zwrotki nie wnoszą niczego ciekawego. "I'm Gonna Get You Back" to słabsza wersja "Beggin Me", w czerstwej, drum'n'bassowej dynamice. "Every Inch" nieco bardziej stonowany, choć ten trance'owy motyw raczej nie trafia w punkt. To The End" natomiast mógłby się znaleźć na ostatniej płycie Sophie-Ellis Bextor "Make A Scene", bo choć trąci odrobinę estetyką topornego komercyjnego popu, to na tle reszty utworów z "Late" broni się niezłą kompozycją. I to już wszystkie cztery kawałki z Ep-ki. Raczej średnio udanej Ep-ki, ale mam podstawy aby sądzić, że kolejne wydawnictwa Florrie będą zdecydowanie lepsze. "Late" ma być jej ostatnim niezależnym wydawnictwem, więc chyba wreszcie skończą się żarty i Brytyjka przy pomocy kreatywnych producentów nagra świetnego longplaya, bo potencjał przecież jest. Czekam zatem na jej pierwszy Diamentowy Naszyjnik (Maupassant, anyone?)
Fort Romeau – Kingdoms
Nie bójcie się, "Kingdoms" to płyta do tańca. Dobrą zabawę zapewnia label 100% Silk, jeśli wiecie o czym mówię. Pod pseudonimem Fort Romeau ukrywa się Michael 'Mikey' Norris – koleś, który wspomaga swoim keyboardem duet La Roux podczas występów live. Na boku Mike bawi się w sklejanie senno-mglistych sampli pod taneczne deep house'owe bity w klasycznym metrum 4/4. W utworach Norrisa jest coś z poetyki Carla Craiga czy DJ Sprinklesa, co na pewno jest atutem. Ale o punktach decydują same kompozycje. Świetny opener "Jack Rollin'" płynie w gęstej jak smoła atmosferza na mięciutkiej stopie. Pociętę skrawki wokalu i handclapy tylko dodają mocy. Wyłaniający się powoli z głębin wokal w "Say Something" sprawia, że taneczny tune zyskuje niebywały koloryt. "Nights Bridge" brzmi jak "Nightvisions" Daft Punk w remixie Buriala, "One Night" to z kolei nocny micro-house ubarwiony padami syntezatorów. Całość kończy się bardziej dynamicznym i zapętlonym "Theo". Jeśli chodzi o produkcyjne aspekty - Norris buduje tracki z szumiących faktur i często używa reverbu, dzięki czemu uzyskuje mroczny i niepokojący klimat. Stąd też "Kingdoms" do mocno wciągający zestaw, który świetnie sprawdzi się na parkiecie, ale również na słuchawkach. No i na pewno jest to jedno z najlepszych wydawnictw w tanecznej elektronice w tym roku.
John Talabot – fIN
Hiszpański producent w dystyngowany sposób łączy przyjemne house'owe beaty, orientalną ornamentykę, zapętlone wokalne ścinki i florystyczno-manieryczne sample w jedną, świetnie przemyślaną całość. Producenckie sztuczki i zabiegi, które Talabot stosuje, imponują i mogą się naprawdę podobać słuchaczowi. Ciężko się przy słuchaniu tego albumu nudzić. Świetne, zapętlone kompozycje ubrane są w atrakcyjną dla słuchacza warstwę brzmieniową, co sprawia, że Hiszpanowi udaje się połączyć "przyjemne z pożytecznym". Żaden z jedenastu indeksów nie jest totalną wtopą, wręcz odwrotnie, na "fiN" znajdziemy zarówno dobre jaki i świetne kompozycje. Dla mnie highlightami są utrzymany w house'owej estetyce, pełen świetnych motywów, parkietowy wymiatacz "When The Past Was Present", otwierająca całość, niepokojąca, soniczna dżungla "Depak Ine" i oparta na poszatkowanych wokalizach, tropikalna kompozycja "Journeys". Pozostałe kompozycje, choć nie tak znakomite jak opisana powyżej trójka, to absolutnie nie odstają od reszty. "fIN" to znakomita pozycja, która powinna spodobać się tym, którzy cenią sobie ambitne brzmienia, jak również tym, którzy lubią tańczyć i dobrze bawić się przy dźwiękach muzyki. Sprawdźcie sami, warto.
Kindness – World, You Need A Change Of Mind
Nieco zapomniany już album, o którym jednak warto napisać parę słów. Za cały projekt odpowiada jedna osoba - Adam Bainbridge. Jego debiutancki krążek jest ciekawym, acz bardzo nierównym melanżem dość wielu stylistyk. Bo słychać wpływy disco i funku z lat 70-tych, jest coś z indie-rocka (całkiem niezły cover The Replacements to nie przypadek), pojawia się house, trochę dance punka, są post dubstepowe klisze, a nawet odrobina chillwave'u i progrsywnego rocka. Trzeba przyznać i docenić to, że materiał jest naprawdę eklektyczny. Ale należy również wytknąć to, że jest mocno nierówny i chaotyczny, a miejscami po prostu nudny. Bainbridge gubi się w swoim własnym muzycznym świecie. No ale do końca nie jest tak źle. Z całego tego kotła wyróżniają się kilka fragmentów. Wspomniany wcześniej cover "Swinging Party", singlowy "Cyan", czy "That's Alright" to naprawdę świetne piosenki, które pokazują, że w młodym producencie z Wysp drzemie naprawdę spory potencjał. "World, You Need A Change Of Mind" na pewno nie jest szczytem jego możliwości, dlatego warto poczekać i zobaczyć jak potoczą się losy Bainbridge w najbliższej przyszłości. Reasumując, źle nie jest, ale wyraźnie słychać, że mogłoby być dużo, dużo lepiej.
Lindstrøm – Six Cups Of Rebel
Teraz trochę o albumie wydanym dość dawno, bo w lutym tego roku. Nie chcę nic mówić, ale norweski producent z roku na rok obniża swoje loty. Po świetnym debiucie "Where You Go I Go To" i po wspólnych albumach z Princem Thomasem i Christabelle, przyszedł czas na album nr dwa w bogatej dyskografii Hansa-Petera Lindstoema. I jest to chyba jak dotąd najgorsza pozycja w jego dorobku. O ile singiel "De Jave" nie zapowiadał nic złego, co więcej, pokazał, że Lindstrøm idzie w kierunku maksymalistycznego, parkietowego disco, któremu blisko do mixu "45:33" LCD Soundsystem. Niestety, zamiast totalnie kosmicznego i wymiatającego tanecznego krążka otrzymujemy nierówny i chaotyczny materiał. Zamysł jest dobry, tylko słychać, że niektóre fragmenty są przeprodukowane, niektóre rozwiązania zamiast cieszyć, irytują, drażnią i męczą. Dla mnie najlepszym fragmentem jest jest zamykająca całość epicka kompozycja "Hina", której smaczku dodaje fajnie wpleciony motyw z "Dogs" Floydów. Znalazłoby się jeszcze parę ciekawych motywów, a raczej motywików, ale i tak nie zmienia to ogólnego wrażenia. "Six Cups Of Rebel" to album dość średni, utrzymując pewien poziom, jednak od takich gości jak Lindstrøm oczekuje się dużo więcej.
Parallels – XII
"No jakby nie liczyć", trochę zawód ta nowa płyta koleżanki Holly. "Moonlight Desires" wymiatało totalnie, reapitowałem czasmi po kilka razy dziennie. Tymczasem cały longplay nie lśni już tak pięknie szlifowanymi synthami jak pierwszy singiel. Ale czy "XII" to słaby album? No właśnie nie. Zdecydowanie lepszy od debiutanckiego "Visionaries", który i tak był naprawdę dobry. Nowa płyta ponownie jest wypełniona 80s-owymi retro-kliszami. Wszędzie (naprawdę WSZĘDZIE!) obecny jest duch Giorgio Morodera. Jest też coś z Kraftwerka i ze starszych płyt Madonny. Żałuję, że wpływ Prefab Sprout jest nieznaczny, bo gdy Holly zaczyna bawić się syntezatorem i nieco komplikować strukturę kawałków, wtedy dopiero coś się dzieje. Stąd też największą słabością sofomora są kompozycje. Wciąż czegoś brakuje - jakiegoś chwytliwego refrenu, ciekawego motywu, zgrabnego mostka etc. etc. Jeśli miałbym wyróżnić poszczególne tracki, to byłyby to "Time Will Crawl", w którym chorus kradnie show (za dziewczęcy wokal Holly należą się dodatkowe punkty), "Love & Devotion" z chwytliwym, elastycznym synth-motywem i "Electrimotion", który brzmi jak skrzyżowanie "Frozen" z "From Here To Eternity". Sumując, mimo chybień i braków "XII" to solidna dawka stylowego synth-popu, z którą warto się zapoznać. Miejmy nadzieję, że kolejny album będzie jeszcze lepszy.
Twin Shadow – Confess
Sięgając pamięcią wstecz, przypominam sobie debiut Georga Lewisa Jr. Porządny zestaw piosenek, na wskroś przesycony estetyką 80s-owych bandów w postaci Depeche Mode czy The Smiths. "Forget" to naprawdę niezły album, o którym wciąż pamiętam. Niestety o "Confess" chyba tak długie nie będę pamiętał. Mimo że George wciąż pełnymi garściami czerpie z eightisowej spuścizny, to jednak zmienia się z zamkniętego w sobie, introwertycznego romantyka, w pewnego siebie kolesia o nieprzyjemnym, patetycznym głosie. Co więcej, kompozycje wydają się nieprzemyślane, widać, że autorowi po prostu brakuje pomysłów. Skojarzenia z ostatnim albumem M83 są jak najbardziej na miejscu (tyle, że Gonzalez miał lepsze kawałki). Całość jawi się jako mocno nierówna układanka, w której często wkrada się kicz czy nawet tandeta ("You Can Call Me On" jest tego najlepszym przykładem). Pretensjonalna maniera całości momentami staje się totalnie nieznośna i męczy słuchacza. Ale są też lepsze momenty. Najfajniejszym kawałkiem jest chyba "Five Seconds", który na tle całości wyrasta wręcz na popowy szlagier w niemal The Cars'owskim uniformie. Całkiem niezły jest oparty na timbalandowskim beacie "Patient", no i powiedzmy, że closer "Be Mine Tonight" można posłuchać i być zadowolonym. Trochę szkoda, że Twin Shadow zanotował obniżkę formy, ale może następnym razie będzie lepiej (jeśli tak jak ja zawiedliście nowym Twin Shadowem, sprawdźcie album "Afar" Ice Choir, który w kategorii recyklingu 80s-owej stylistyki w tym roku zmiata totalnie).
Willy Baxter – Skyscraping (EP)
Jest kolejne wydawnictwo od młodego fińskiego producenta parającego się wysmakowanym, klawiszowym popem. Po świetnej Ep-ce "Proof" i niezłym długograju "In Between" przyszedł czas na kolejną porcję muzyki. Znowu jest to Ep-ka, która wydaje się całkiem optymalnym formatem dla tego rodzaju muzyki. Jeśli chodzi o warstwę muzyczną, to nie ma tu jakiejś stylistycznej wolty czy zmiany o 180 stopni w stosunku do poprzednich wydawnictw fina. Nagrania dalej mieszczą się gdzieś w szufladkach z napisami "synth-pop", "electro-pop" czy "nu-disco". No i gdyby to było wszystko, co ma do zaoferowania Baxter, to raczej bym o nim nie pisał. Jednak Fin broni się świetnymi kompozycjami z mocnymi refrenami. Dodatkowo każdy z tracków na "Skyscraping" błyszczy inną barwą, co sprawia, że całość nabiera kolorytu. Dla tych, którzy kochają melancholijne piosenki w minorowych tonacjach, które są oparte na eightisowych klawiszach, najnowsza pozycja Baxtera może okazać się strzałem w dziesiątkę. Mam nadzieję, że jeżeli ukaże się drugi pełnoprawny album, to będzie na takim poziomie jak chociażby "Skyscraping". Czekam na kolejny ruch ze strony Fina i słucham dalej jego nowych kawałków, do czego i Was zachęcam droga młodzieży.
Tomek
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńDobra - to może zacznę od tych, których znam, chociaż widzę, że troszkę u mnie z tym słabo. Cóż, czas to nadrobić. :)
OdpowiedzUsuńFlorrie - naprawdę nic do Ciebie nie trafia? Przesłuchałam EPkę jakieś kilkadziesiąt razy. 'Every Inch' - dla mnie to podchodzi pod naprawdę niezły utwór. Zdecydowany faworyt wśród tych czterech piosenek. A na marginesie - wielbię głos Florrie.
'I Took A Little Something' - tu podbijam, świetne, ale poprzednia EPka, moim zdaniem, bardziej czarowała (co nie znaczy, że nie doceniam 'Every Inch' w bieżącej). :)
I Could Nothings - 'Separation' taki dobry błąd wkradł Ci się do nazwy, ale to tam... W każdym razie nie wiem dlaczego chłopcy mnie nie zaskoczyli i o ile jestem w stanie znieść 'Fall In' czy zauroczyć się w 'Stay Useless', tak kawałek rozpoczynający płytkę, w ogóle mi nie podchodzi. Wrócę do albumu za jakiś czas może się przekonam :)
A reszta... albo nie znam, albo znam tylko pojedyncze kawałki, więc oceniać nie będę :)
~ tea (z konta nawet).
Ok, więc tak. Zgadzam się, że 'Every Inch' to niezły numer i tylko niezły. Zgadzam się, że 'Experiments EP' 'czarowała bardziej'. Zgadzam się, że 'I Took A Little Something' świetne (tak na marginesie, to chyba jak na razie mój singiel dekady :) Zgadzam się, że 'Attack On Memory' nie zaskakuje. I wreszcie zgadzam się, że ta literówka ("r" blisko "t" na klawiaturze + szybkie pisanie) śmiesznie wygląda, postaramy się to poprawić i dzięki za czujność (btw chodziło Ci o 'dobry błąd' czy 'drobny'? :) No i oczywiście zachęcam do zapoznania się z resztą wydawnictw.
OdpowiedzUsuńPozdro
t.
Haha, oczywiście chodziło mi o 'drobny' :)
OdpowiedzUsuńWilly Baxter - nie wiem jak to ująć bo w sumie jestem fanką 'melancholijnych piosenek w minorowych tonacjach, które są oparte na eightisowych klawiszach', ale ta EPka... nie zaskoczyła mnie, nie porwała, a pierwsze trzy kawałki były przeokropnie do siebie podobne. Może i jestem w tym momencie ignorantką, ale, heh, stopiły się w jedną gigantyczną bombę Baxtera, zamiast w trzy utwory - jak miałam nadzieję - hitowe, cóż. Za to sporą niespodzianką okazał się - jak dla mnie - ostatni kawałek EPki. 'Trip' - w początku się zauroczyłam, a potem rozkoszowałam się tylko prostym geniuszem, który Willy zawarł w 2 minutowym utworze :D
Pięć razy - 'zgadzam się', nieźle, nieźle :)
~ tea.
To prawda z tym Baxterem, jego kawałki są do siebie bardzo podobne, ale za to są bardzo fajne i w każdym coś tam innego można wyłapać. Sprawdź jeszcze opus magnum Willy'ego - Ep-kę "Proof", może znajdziesz na niej coś dla siebie :) A ten utwór o którym piszesz - 'Trip' ma ponad 4 minuty, więc chyba słuchałaś jakiejś okrojonej wersji.
OdpowiedzUsuńI zgadzam się, że pięć razy to całkiem nieźle :)
t.
A sprawdzę, a z tym 'Trip' to dzięki za informacje bo ten, który słuchałam trwał 2:03. Co nie zmienia faktu, że i tak mi się podoba - wiesz, przyjemność z słuchania o kolejne 100% większa :D Dawka 200% Baxtera w jego prostym geniuszu może zabić.
OdpowiedzUsuńA potem Talabot, którego - jak widać - wychwalasz, zobaczymy :)
~ tea.
Talabot jak najbardziej, bardzo dobry album :)
OdpowiedzUsuńt.
Przesuchałam wcześniejszą Epkę Baxtera i muszę stwierdzić, że bije na głowe 'Skyscraping'.
OdpowiedzUsuńMamy sobie 'Proof', niby nic, melodyjny pop no i napięcie odpowiednie dla nu-disco, ale coś w tym jest (może to przez refren, albo no nie wiem,chociażby rozbudowane dźwięki). Jest w tym coś kompletnego, ułożonego, fajnego - podoba mi się.
Potem lecimy do 'Placid Mind' i kurcze, to jest - moim zdaniem - lepszy kawałek niż 'Proof', może do tej pory nie wiedziałam, że jestem fanką klawiszy? No i całkiem skoczny utwór, nie powiem, że nie :)
'Slope' - Willy mnie zaskakuje serio, tak jak 'Skyscraping' wszystko tworzyło jednolite 'coś' tak teraz - przy okazji - 'Proof' to odkrycie pogania odkryciem. Świetne chwyty melodyczne, chyba najlepsze spośród wszystkich ścieżek jakie mogłam usłyszeć na tej Epce.
A jeżeli chodzi o 'Sleepwalker' to o ile początek zapowiadał świetny utwór, tak potem jakoś tak to wszystko zgasło - no może nie wszystko -
ale część. Chyba wokal mi tutaj nie pasuje, Willy za bardzo 'chciał', tak sądzę.
W każdym razie 'łał', tylko pogratulować takiej EPki, a 'Slope' to chyba zostanie ze mną na dłużej :)
~ tea.
A teraz John Talabot, przez którego zwlekałam z komentarzem parę dni...
OdpowiedzUsuń'Depak Ine' - kto pomyślałby, że żaby w tle czy jakieś inne stworzenia świata codziennego mogą wprowadzić w tak cudowny klimat słuchacza,
który praktycznie w ogóle nie orientuje się w tego typie muzyce - za co, cóż - pluje sobie w brodę. Boże, ten człowiek robi z melodią co chce, jak chce, tak naturalnie. To aż chore, niewyobrażalnie wyrafinowane i smaczne :)
'Destiny' - to kawałek, przy którym człowiek odlatuje gdzieś dalej, do nierealnie, absurdalnie przesiąkniętego pięknem kraju. Co ciekawe, lepiej się go słucha, mając zamknięte powieki - hm, idealny utwór na odcięcie się od świata, podróż, samoistny 'trip' do krainy wiecznej nocy.
'El Oeste' - czyż nie piękny tytuł? A jak brzmi. Dla mnie to moment zupełnego odseparowania się od powłoczki nazywanej 'rzeczywistością', moment łączący 'znikającą granicę' ze 'światem Talabota'. Taki łącznik.
'Oro y Sangre' - leżysz na balkonie, słuchasz, a po chwili stwierdzasz 'rany boskie, przecież to chore, idę na spacer', egzotycznie, inaczej. Świat się zmienia, ganek starszego Pana staje się namiotem na plaży, a chodnik zaczyna zajmować całą ulicę? Nie, nie - to nie to, to 'Oro y Sangre', lecące w słuchawkach nieznającej - do tej pory - takiej muzyki dziewczyny.
'Journeys' - dla mnie to raj dyfuzji, wszystkiego ze mną.
'Missing You' - haha, nie wiem co napisać prócz tego 'psychodeliczna'.
'Last Land' - no brzmi jak muzyka na last land :D. Uwielbiam przy niej usypiać, a to jest komplement, serio :)
'Estiu' - kolejny mini łącznik między poprzednimi dwoma utworami, a gigantyczną bombą energii, która ma nadejść. Nastrojowe, miłe, takie radosne.
'When The Past Was Present' - plaża, morze i piasek, dziewczęta w zwiewnych strojach i chłopcy onieśmieleni ich wyglądem. Gwiazdy, pochodnie i Ty przy stoliku w stylu hawajskim. Do tego starszy Pan na scenie w wielkim kapeluszu, próbujący poruszać się w stylu sprzed
30 lat. Lasery, kolorowe, urocze - wszechobecne, na wyciągnięcie ręki. Nie wiesz czy iść bo to wszystko jest pozornie niebezpieczne czy zostać
i po prostu być. Ryzykujesz i przez te kilka minut jesteś 'young, wild and free'. Pigułka kreatywności, luzu, nieposkromionych emocji - Talabot jest podły, jak można stworzyć coś tak inspirującego?
'H.O.R.S.E' - chyba utożsamiam się z tą melodią, naprawdę. Jest jakąś częścią mnie, opowiada mi coś, nęci, pasjonuje. Może się nie znam, ale dla mnie ten kawałek jest jednym z faworytów całej, skromnie ujmując, interesującej EPki. Chyba się zauroczyłam.
'So Will Be Now...' - ciepły piasek, palmy, uliczni artyści i esencja Talabota. Promień słońca złośliwie trzymający Twoją dłoń, bez wstydu. :)
Podsumowując - bardzo przemyślna EPka, idealna całość, piękno nadchodzące z nową dawką emocji wraz z nowym utworem. A 'H.O.R.S.E','So Will Be Now...' i 'Depak Ine' to moja trójka, czołowa. I dziękuję, że mogłam odkryć takiego talenciarza w Twoim przeglądzie :). Naprawdę EPka wspaniale wpasowała się w mój gust, którego - najwyraźniej - nie znałam tak dobrze jak sądziłam.
O Boże, nie wiem jak to przeczytasz o ile w ogóle, ale musiałam coś napisać :)
~ tea (haha, zabrakło mi miejsca w komentarzu)
Jasne, że przeczytam :)
OdpowiedzUsuńZacznę od Baxtera: cieszę się, że spodobała Ci się Ep-ka 'Proof' :) i pewnie, że 'Proof' bije na głowę 'Skyscraping'. Nie ma dyskusji. Co prawda jest jeszcze długograj "In Between", ale jednak obie Ep-ki są znacznie lepsze, choć oczywiście zachęcam do zapoznania, bo kto wie.
Cieszę się również, że odkryłaś Talabota i tak bardzo Ci się spodobał. Na pewno czołówka roku, jeśli chodzi o wyrafinowaną elektronikę na tanecznym beacie. A tak w ogóle Twoja recenzja track-by-track 'fIN' -> szacun! I jeszcze jedno, jeśli już będziesz w tej zakładce -> http://themagicbeats.blogspot.com/p/kontakt.html zwróć większą uwagę na słowa: "jeśli chcesz do nas dołączyć" :)
Pozdro
t.
Próbowałam się dostać do redakcji - nie wyszło, trudno. Właściwie założę się, że miałabym problem z regularnością recenzji, a i nie posługuje się 'biegle' językiem, którego np. Ty używasz bardzo często. Takie 'profesjonalne' określenia, czasami muszę sprawdzić co to w ogóle jest :).
OdpowiedzUsuńChciałam dołączyć jako osoba recenzująca, ale zajmująca się także różnego rodzaju wzbogaceniem bloga (jak favicon, której wciąż nie macie, a szkoda), cóż, pozostaje mi śledzić Wasz rozwój :).
Fajnie, że Ci się spodobał mój track-by-track. A ja się biorę za resztę nieznanych osób/zespołów z przeglądu, ale spokojnie - już Cię nie zasypię opiniami :)
~ tea :)
Moim zdaniem powinnaś spróbować jeszcze raz, warto! Co do regularności - mamy super naczelną, więc zawsze można się dogadać :) Językiem (oczywiście polskim :) posługujesz się spoko, naprawdę (serio są takie określenia w moich tekstach?). No i jeszcze to wzbogacanie bloga.
OdpowiedzUsuńPewnie, że mi się spodobał, dlatego Cię zachęcam, prawda? :) Miłego słuchania i dziel się opiniami, zawsze fajnie przeczytać co myślisz :)
I czekamy na Twój tekst! :)
t.
Tak, Natalia jest super, można rzec 'poznałam Ją' w troszkę innym środowisku :).
OdpowiedzUsuńO tak, są. Nie będę ich przytaczać, można na spokojnie przeczytaj, którąś ze swoim recenzji :D
Można spróbuję raz jeszcze, ale to trochę nachalne rzekłabym. Dobra, biorę się za kolejny album, więc dobranoc :)
~ tea.
* może (zamiast można), matko, chyba serio powinnam się położyć.
OdpowiedzUsuńok :) więc miłego słuchania i nie martw się, nie będzie nachalnie, masz moje błogosławieństwo :)
OdpowiedzUsuńt.