Piosenka dnia [30.04.2012]

Kate Nash - Mariella

Miałem dziś problem z wymyśleniem piosenki dnia. Ostatecznie wybrałem utwór tej młodej, brytyjskiej songwriterki. „Mariella” to bogata w humorystyczne i inteligentne spostrzeżenia piosenka o nieśmiałej dziewczynie. Jednak to nie tekst ani melodia są najważniejsze gdy ma się taki akcent jak Kate. To na pewno jeden z najbardziej uroczych brytyjskich akcentów w showbiznesie. Ja mogę słuchać go bez końca.

Michał

Rebeka + Bipolar Bears [Ulica Kultury 4; Opole]

Opole to miasto-stolica polskiej piosenki. Ciekawym zrządzeniem losu właśnie stąd pochodzą wice- i redaktor naczelni. Wybraliśmy się na dwa koncerty w ramach czwartej edycji Ulicy Kultury. Na trzy dni władze miasta zamknęły jedną z ulic, oddając ją w pełni kulturze. Bo oprócz różnych akcji, typu ozdabianie rowerów czy wystaw, znalazło się miejsce na całkowicie darmowe koncerty. Lans Makabr, Lody, Bipolar Bears i Rebeka występowali na charakterystycznej rampie, która przemalowana została również w ramach Ulicy Kultury, stanowiąc jedyne w swoim rodzaju tło dla występów. Sam klimat przed koncertem Rebeki był zabójczy - ludzie siedzący na murkach zatraceni w konwersacji ze znajomymi, chowając butelki po piwie w obawie przed strażą miejską, przechadzający się w krótkich spodenkach, bo ten wieczór był wyjątkowo ciepły jak na tegoroczny kwiecień. Wymarzona atmosfera, rodem jak z letniego festiwalu.


A plenerowe koncerty i festiwale to kwintesencja najpiękniejszego czasu dla osoby, która całe swoje życie oddała muzyce. To ta unosząca się w powietrzu, charakterystyczna mieszanina zapachu lata, piwa i dymu papierosowego. I najistotniejsze - dźwięki, w których można się zatracić. Zamknąć oczy i tańczyć tak, jak podpowiadają nam bity, lub wręcz nie mrugać oczami, aby uchwycić każdy ruch dziejący się na scenie.
To coś, po co żyję, choć nie każdy jest w stanie zrozumieć, co jest pięknego w staniu w tłoku, wśród obcych ludzi, w otoczeniu głośnej muzyki. Ale to najpiękniejsze uczucie i prawdziwe uzależnienie.


Pierwszym koncertem w ramach ostatniego dnia Ulicy Kultury był występ grupy BiPolar Bears - o 19 muzycy wyskoczyli z tłumu na rampę, rozstawili efekty i zaczęli grać. Jednak oprócz zapalającego papierosa od papierosa wokalisty i problemów z akustyką (wokal był zbyt cicho przez ponad pół koncertu) nie zapamiętałem kompletnie nic. Niezbyt oryginalna indie rockowa muzyka nie potrafiła poderwać do zabawy ani mnie, ani nikogo innego - czasem ktoś jedynie tupnął stopą do rytmu - i to tyle. Kolejnym minusem było gwiazdorzenie - palenie fajek co piosenka, dodatkowo udawane tworzenie podkładu na konsoli nie robiło dobrego wrażenia na nikim. Na szczęście, za godzinę miało się stać coś, co odmieniło całkowicie moje wrażenie o Ulicy Kultury - koncert Rebeki.


Jarałam się ich "Stars", wkurzając się na samą siebie, że na ubiegłorocznym Selectorze zamiast na nich być, nie wiem co robiłam. Jednak udało mi się trafić na nich tym razem i nawet nie zdajecie sobie sprawy, jak potrzebna była mi taka muzyczna, pełna mocy terapia.
Można powiedzieć: phi, Opole, dziura. Odwalimy koncert i spadamy. Rebeka podeszli do tego zupełnie odmiennie - gdy pojawiłam się na pięć minut przed rozpoczęciem koncertu przy rampie, zespół wciąż miał próbę. Miał ją również przez kolejne dziesięć minut, a kolejne dziesięć duet spędził na przebierankach. Gdy wyszli, i ja ruszyłam pod scenę. Pozycja siedząca podczas takiego koncertu jest wysoce niewskazana. 
Zakochałam się w ich brzmieniu. Choć w sieci znajdziecie zaledwie kilka ich utworów, Rebeka zagrali całkiem długi koncert, konwersując z publiką, szalejąc na scenie, łatwo dając się namówić na bis, a następnie po koncercie schodząc do publiczności. Opłacało się czekać na zakończenie ich próby - jakość dźwięku była powalająca, istna fala dźwiękowa genialnego, czystego, najpiękniejszego, choć czasem dziwnego electro z dodatkiem oryginalnego wokalu pełnego emocji. W tłumie mówili o nim: przy Iwonie ta z Moloko to nic. Całość stanowiła doskonale skrojoną, spójną wizję muzyczną, która przypadła do gustu widowni, z małymi wyjątkami. Jakieś licealistki wymknęły się po dwóch piosenkach, inni co chwilę gdzieś chodzili, aby za moment wrócić, znalazły się grupki, których jedynym celem pojawienia się przy rampie była ożywiona rozmowa, ale od połowy koncertu duża część z nas dała porwać się dźwiękom bez zapamiętania, a ja sama przy "Fail", "Stars" czy coverze "Heartbeats", dla którego również znalazło się miejsce w setliście,  pływałam sobie w muzyce, nie zważając na nic i nikogo.
Najważniejsze jest dla mnie to, że Rebeka uzdrowili mnie z niezdrowych emocji, które miałam w sobie od dłuższego czasu. Potrzebowałam ich koncertu, nie do końca zdając sobie z tego sprawę aż do momentu jego zakończenia. Mamy w Polsce zespół z prawdziwego zdarzenia, gotowy na podbicie świata, nie dziwi więc ich dołączenie do Discotexas. Niech jak najszybciej wydadzą album, wyruszą w trasę koncertową, abym mogła zobaczyć ich w wielu miejscach, bo coś czuję, że urok, z którym występują, nigdy mi się nie znudzi. I wciąż nie mogę wyjść z podziwu, że taki zespół zagrał w moim mieście, w dodatku za darmo. 
Idealne rozpoczęcie letniego sezonu koncertowego. Oby tylko tak dalej.



Natalia (Wstęp + Rebeka) 
Kogucik (Zdjęcia + Bipolar Bears)

Przegląd #2

Tym razem na tapetę bierzemy dziesięć nowych popowych kawałków. Bez kolejności alfabetycznej, po prostu spontaniczna selekcja. Ruszamy!

B-side świetnego singla "Automatic" też daje radę. Widać, że Ronika lubi starsze kawałki Madonny, a z "Like A Virgin" ma chyba w domu ołtarzyk. Co ciekawe, Veronica Sampson jest prawdziwą songwritterką: sama sobie pisze, śpiewa i jeszcze produkuje! Ubolewam, że jest tak mało znana, bo gdyby zainteresowała się nią większa wytwórnia, to jej piosenki spokojnie śmigałyby we wszystkich stacjach. Może gdy wreszcie po całej serii świetnych piosenek doczekamy się debiutanckiego longplaya, świat zwróci na nią uwagę. Liczę na to.

Nowy kawałek, napisany i wyprodukowany z pomocą Andy'ego Butlera z Hercules And Love Affair, Victoria Hesketh wypuściła ostatnio w Record Store Day. Jest to już druga, po singlu "Shake", zapowiedź nowego albumu Angielki. W obu kawałkach słychać, podobnie jak u Roniki, wpływy... Madonny. Po pierwszym odsłuchu może nie rusza tak mocno, ale po kolejnych zapamiętuje się już refren, oparty na niezłym klawiszowym motywie. Zobaczymy co będzie dalej, album w drodze.

Bardzo podoba mi się nowe, elektroniczne wcielenie Charlotte Hatherley. Po świetnym singlu "Hook You Up" (o którym Natalia pisała już na blogu), dostajemy tytułowy utwór z nadchodzącego debiutu. "Creatures" jest bardziej pokomplikowany od wcześniejszej produkcji. Ale nie gubimy się w gąszczu motywów i motywików. Przeciwnie, obcujemy raczej z inteligentnie skonstruowaną piosenką. Napędzana motorycznymi beatami kompozycja prowadzi nas do świetnego refrenu. Teraz już nie wiem, który singiel wolę, ale album zapowiada się znakomicie.

To będzie już siedem lat od ich ostatniego krążka! W popie to czas wystarczający, żeby stracić kontakt z aktualnymi trendami. Ale Saint Etienne to marka sama w sobie, więc to im nie grozi. Pierwszy singiel "Tonight" rozwiewa zresztą wszystkie wątpliwości. "Answer Song", czyli kolejny utwór z nadchodzącego albumu zatytułowanego po prostu "Words And Music By Saint Etienne", jest mniej taneczny i bardziej nostalgiczny. Z takim klimatem nieźle odnalazłby się, dajmy na to na "Good Humor". Jest elegancko i z klasą.

Myślałem, że to będzie taka efemeryda, jednorazowy wyskok. A tu proszę, ekipa zebrana pod skrzydłami Borysa Dejnarowicza wypuszcza nowy singiel, który w dodatku ma być zapowiedzią drugiego longplaya kolektywu. I już słychać, że album nr 2 będzie na wskroś w innej stylistyce w porównaniu z albumem nr 1. Elektroniczno-taneczna formuła zastępuje bardziej akustyczne i wyrafinowane aranże debiutu. Jest zwiewnie i świeżo. Warto jeszcze wspomnieć, że NZ mają nowego basistę, a właściwie basistkę (!) Martę Zalewską.

Co za toporny kawałek / mam mdłości / skąd oni wzięli te klawisze? / Calvin chyba jednak nie trafił tym razem / Aaa! stadionowy refren… / niezła sieczka / łupanka rzekłbym / no i ten tekst... / odrzuty z „Aphrodite” brzmiały lepiej / w ogóle „Aphrodite” to przy tym dancefloor'owe arcydzieło / a oni kiedyś nagrywali całkiem fajne kawałki / taki „Filthy/Gorgeous” / w porównaniu z nowym singlem / niebo a ziemia / ech, co zrobić / widać teraz przyszła taka moda / szkoda / naprawdę.

Przyjadą na Nową Muzykę promować nowy album "In Our Hands". Sami muzycy twierdzą, że singiel brzmi jak 'weird-ass superfunk disco'. Coś w tym musi być, bo nowa propozycja grupy Alexisa Taylora jest trochę pokręcona, ale przede wszystkim można przy niej tańczyć. Taka esencja weselszej strony londyńczyków. Album już w czerwcu, czekamy więc na ciąg dalszy.

Cheryl powraca, czyli Calvin Harris produkuje, część druga. W zasadzie nie muszę słuchać, żeby wiedzieć co będzie się działo. Calvin od singla "I'm Not Alone" używa wciąż tego samego patentu i to staje się po prostu nudne. Ile razy jeszcze będziemy słuchać tak samo brzmiących, mdłych piosenek? Choć trzeba przyznać, że troszeczkę lepsze to, niż nowy singiel Scissor Sisters. Ale tylko troszeczkę.

Kathy Diamonds wspólnie z Maximilianem Skibą nieźle sobie radzą na tanecznym poletku. Ostatnio zrehabilitowali singiel Madonny (!) i na tym nie poprzestają. "Wonderman" to zapowiedź debiutanckiej płyty angielsko-polskiego duetu "The Kinky Dramas And Magic Stories" (btw, fajne rozwinięcie akronimu). Nie co się rozpisywać, świetny popowy numer im wyszedł. Album już 30 kwietnia, sprawdźcie koniecznie!

Pamiętacie hicior "Black & Gold"? Jego twórca wraca z nowym albumem, który promuje właśnie "Happiness". Równo skrojona retro-parkietowa piosenka, której dobrze się słucha. Brakuje mi tu czegoś, co sprawiłoby, że będę miał ochotę wracać i słuchać non-stop. Niemniej jednak udana to próba, która zachęca do zapoznania się z całym krążkiem "Return To Paradise".

Tomek

Piosenka dnia [27.04.2012]

Low - Breaker

Długo zastanawiałem się, jak mogę opisać dzieło Low. I w sumie nadal nie wiem, czy robię to dobrze. Słabo idzie mi pisanie czegoś, co ma skłaniać kogoś do zrobienia czegoś. W każdym razie...

Do tego utworu chyba nie da się podejść bez żadnych emocji. Długi, wręcz ascetyczny początek, oparty na klaśnięciach dłoni, organowych dźwiękach i uderzeniach perkusji doskonale zapowiada to, co czeka słuchacza, a dopiero po wyśpiewaniu siedmiu wersów pod koniec drugiej minuty słychać grunge'ową, brudną ale również wolną i ubogą gitarę z akompaniamentem chórków. Wszystko pasuje do siebie, układa się w jedną całość. A jednocześnie coś tu nie gra.

Pomimo całkowitego spokoju i harmonii Breaker jest manifestem. I to manifestem "powszechnym", uniwersalnym. Takim do przemyślenia. A dźwięki tej piosenki pomogą zastanawiać się nad mocą i przesłaniem tylko czterdziestu potężnych słów.

Kogucik

Piosenka dnia [26.04.2012]


Smutna, ale żywa melodia grana na fortepianie, której nowego charakteru nadaje wejście perkusji na początku pierwszej minuty. Spokojna ballada rozwija się i zmierza do pięknego crescendo przy udziale całej orkiestry instrumentów dętych.To mój ulubiony utwór autorstwa The National i chyba jedna z ich najpopularniejszych piosenek w całej karierze. 
W sumie nie potrafię podać konkretnego powodu, dla którego nagle naszło mnie na odświeżanie twórczości tegoż zespołu. Może zwyczajnie do takich melancholijnych słodyczy od czasu do czasu miło się powraca.

Kasia

The Flaming Lips - The Flaming Lips And Heady Fwends [2012]

…wciąż jest. Amorficzna szarpanina wypełnia surrealistyczny do szpiku kości krajobraz. Post-apokaliptyczny oddech sięga głębi jestestwa. W tej frenetycznej wrzawie ciężko już o jakikolwiek ludzi odruch, który uległ przyspieszonej ewaporacji. Przestrzeń wokół tętni brutalnym chłodem bezsensownej egzystencji. Ciemność stopniowo osiąga najwyższe i obezwładniające stadium. Eschatologia dogorywa u stóp pomnika nicości. Słońce spogląda przez mglisty nad widnokręgiem przestwór. Krwista księżycowa poświata błyszczy metalicznym odmętem paroksyzmu śmierci. Perłowy blask bezwolnie opada na rozbudzone wulkany epilepsji, przy których dogorywają embriony, a inkubatory pożerane są w kałużach kwasu. W mrocznym zaćmieniu rzuca się niszczący zmierzch. Chaos jednoczy się z nieskończonością, a w zwierciadle przestrzeni odbija się rzeka czasu. Nadchodzi ekstatyczny zmierzch bogów. Pozostają jaskrawe obrazy powolnego umierania, duchów, paniki, błyskawic, krwi i wiekuistego bólu. W piekielnej jamie nigdy nie zgaśnie wieczysty ogień śmierci.

Nadzieja to tylko puste słowo nie mające żadnego znaczenia. Jednak słowo to posiada tak rudymentarną potęgę, że zanim zginie na w tej pogańskiej jaskini, zdąży stać się pożegnalnym promieniem, który błyszcząc przedostanie się przez czarne chmury totalnej dystopii.

Alabastrowe światło błyskawic ogłasza wreszcie koniec. A może każdy koniec to nowy porządek. Każdy koniec to nowy początek. Przestrzeń może stworzyć znów nowe światy. A może nie ma końca i początku. Może to wszystko już było? A może to wszystko dopiero będzie? A może to wszystko…

Tomek

Piosenka dnia [25.04.2012]


Najpiękniejsze w tym utworze jest to, że wszelakie dźwięki to tylko i wyłącznie wytwór ludzkich głosów, żadnych innych instrumentów. I przewodząca temu całemu przedsięwzięciu Bjork, obdarzona niesamowitą charyzmą i wokalem. Przecudowna piosenka, ot, tyle.

Dominika

Piosenka dnia [24.04.2012]


Antystresowe i rozweselające działanie Vampire Weekend odkryłem już dawno, dlatego podczas tego całego egzaminowego szału słucham ich bardzo często. Jest coś uzależniającego w M79. Nie wiem, czy to ten klawesyn na poczatku, czy świetnie zaaranżowane smyczki, czy może po prostu melodia. Na pewno jest coś takiego co rozkazuje mi cały czas naciskać "replay".

Michał

YACHT - Le Gourdon [2012]

YACHT ruszają w kolejną trasę po Europie. Z tej okazji duet grający nieprawdopodobnie dobre  koncerty postanowił nagrać własną wersję utworu Brigitte Fotaine, ikony francuskiej awangardy. 
"Le Gourdon" to pierwsza piosenka w historii zespołu śpiewana po francusku i trzeba przyznać, że oryginalna specyfika duetu i ten język współgrają ze sobą całkiem nieźle. Utwór oparty na dość wolnym tempie, jednak z dużą ilością mocnych basów i innych elektronicznych ozdobników, buduje dość specyficzny klimat, który spisze się raczej pod koniec imprezy, kiedy duża część zaproszonych gości upojona niedozwolonymi substancjami zatraciła się już we śnie, a tylko laska z najmocniejszą głową wciąż porusza się w rytm tej narkotycznej muzyki z butelką alkoholu w dłoni. Obrazek niczym ze Skins. 
Całości dopełnia teledysk, w którym Clarie tańczy na tle dyskotekowych świateł wpadając w charakterystyczny dla siebie trans. 
YACHT nie odwiedzą na tej trasie Polski. Pozostaje nam jedynie wspominać ich występ na OFF Festival 2011 i mieć nadzieję, że jeszcze kiedyś zabiorą nas do swojego muzycznego wymiaru na żywo, który, uwierzcie na słowo, jest wspaniały i jedyny w swoim rodzaju. 


Natalia

Piosenka dnia [23.04.2012]


Bardzo żałuję, że nie zagrali tego utworu na Torwarze. Umiejętnie pocięty w zwrotkach, buduje piękny refren, a fragment od drugiej minuty piosenki jest wprost genialny. To jednocześnie prosty w melodii, jak i trudny utwór, z dużym polem do interpretacji tekstu. Za takie Arcade Fire kocham Arcade Fire, a całość pod względem czysto piosenkowym pasuje mi do takich dość beztroskich dni, choć... why you can't sleep at night now?

Natalia

Record Store Day 2012

Czy w czasach kiedy możemy w 5 minut kupić album w internecie, lub ściągnąć go za darmo opłaca się kupować płyty? Można by powiedzieć, że wcale, lecz wciąż jest wiele ludzi, dla których muzyka dobrze brzmi tylko z płyty, a najlepiej winylowej. Ci ludzie właśnie dziś obchodzą swoje największe święto.
Record Store Day to cykliczna impreza odbywająca się od pięciu lat w trzecią sobotę kwietnia. Idea narodziła się w Stanach Zjednoczonych, lecz szybko została przejęta również przez inne kraje. Aktualnie zrzesza około 700 niezależnych sklepów płytowych w USA i setki takich miejsc na całym świecie. Wokół tego wydarzenia odbywa się mnóstwo koncertów, spotkań z artystami i przede wszystkim, przygotowane specjalnie na ten dzień wydania muzyczne. Można wtedy kupić nie tylko longplaye, ale także różnorakie single, reedycje, kompilacje, boksy kolekcjonerskie itp. Większość z nich wydana jest na winylu i, co ciekawe, większość z nich nigdy nie dotknie gramofonu, ponieważ kupowane są dla celów czysto kolekcjonerskich. Są sprzedawane w bardzo ograniczonym nakładzie, dlatego przez kolejne miesiące będą miały miejsce pełne emocji licytacje na eBayu, dla osób którym nie udało się kupić własnej kopii wymarzonej płyty.
Lista tego rocznych wydań jest bardzo okazała. Wśród najciekawszych znajdują się Brytyjczycy z Arctic Monkeys, którzy wydadzą na fioletowym winylu swój świetny singiel z równie dobrym B-sidem, czyli „R U Mine?”. Fanów psychodelicznego rocka alternatywnego na pewno ucieszy nowy album The Flaming Lips - „The Flaming Lips and Heady Fwends", na której wokalnie udzielają się między immymi Ke$ha, Bon Iver, czy wokalista Coldplay- Chris Martin. Gratka dla fanów legendarnych The White Stripes będzie specjalna reedycja singli "Handsprings" / "Red Death at 6.14". Swoje krążki przygotowali także m.in. Noel Gallagher, The Black Keys, czy Arcade Fire
Każda edycja edycja RSD ma swojego oficjalnego ambasadora. W tym roku jest nim Iggy Pop, a w przeszłości to stanowisko zajmowali między innymi Josh Homme i Ozzy Osbourne.
W tym roku RSD zawitał też do Polski. Uroczystości odbywały się głównie w Warszawie, gdzie można było poznać zbiory większości rodzimych niezależnych wytwórni i wziąć udział w wyjątkowych imprezach.
Record Store Day należy uznać za jedną z ciekawszych muzycznych inicjatyw naszych czasów, która przybliża nas do powoli zanikającego formatu płyty. A z okazji piątej edycji tego święta, życzymy RST wszystkiego najlepszego i jak najwięcej wydawnictw w następnych latach!

Michał

Florence & the Machine - MTV Unplugged [2012]

Dźwięki gitary akustycznej, ponad dziesięcioosobowy chór, harfa i potężny głos Florence Welch. Utwory i z ‘Lungs’, jak i ‘Ceremonials’, obowiązkowo covery – to wszystko na albumie ‘MTV Unplugged’, nagranym pod koniec 2011 roku. Właśnie wtedy grupa dołączyła do grona wykonawców, którzy odważyli zaśpiewać na żywo i bez prądu.

"Then I heard your voice as clear as day…”/ "There's a drumming noise inside my head…”

Rertospekcja, cofamy się o parę lat. Florence + the Machine wydają debiut, a media zachwycają się utalentowaną, rudowłosą wokalistką, która wraz z resztą grupy zawarła na ‘Lungs’ szyptę melancholii, młodzieńczej zadziorności, humoru i… mroku. Mnóstwo instrumentów, harfa, skrzypce, gitara elektroniczna, basowa, perkusja, dzwonki, instrumenty klawiszowe i, oczywiście, wokal Florence, na scenie wulkan energii, ot, roztańczona i roześmiana młoda dziewczyna z burzą potarganych rudych włosów na głowie, w zwiewnej, kolorowej sukni.
Później przychodzi czas na drugi album – ‘Ceremonials’. Zespół nieco zmienia kierunek drogi, jaką obrał, niektórzy się zachwycają, inni – z goryczą stwierdzają, że to nie jest to, co pragnęli usłyszeć. A Welch? Odrzuciła wcześniejszy image i wraz ze zmianą repertuaru postawiła na powagę, mniej szaleństwa i spontaniczności. 
Wracamy do teraźniejszości. Na sklepowych półkach pojawia się nowy album od Florence and the Machine, tym razem na żywo, w dodatku nagrany akustycznie. Tak, to prawda, jest bardzo ładny. Welch dysponuje niesamowitym wręcz wokalem, a w mniej licznym akompaniamencie, bez barokowego przepychu brzmi jeszcze lepiej. Niektóre kawałki zostały zaśpiewane identycznie, jak na wersjach studyjnych, inne – nieco zmodyfikowane. Także covery brzmią całkiem przyzwoicie, szczególnie ‘Jackson’, wykonane z Joshem Homme.
Całość prezentuje się niczym lukrowana, słodka babeczka. Jednakże wewnątrz coś zgrzyta – Florence stanowczo brakuje swobody, która przecież zawsze towarzyszyła jej na występach. Aż mam ochotę zapytać: „Florence, co się z tobą stało?”. To już nie jest rok 2010, kiedy na Glastonbury Festival kilkunastotysięczna publiczność skakała wraz z roześmianą i zadowoloną wokalistką w czasie ‘Dog Days Are Over’. Teraz mamy do czynienia z poważną, choć nadal uroczą kobietą, która ceni sobie perfekcjonizm. I nieco żałuję, bo już chyba nikt nie zdoła przywrócić Florence dawnego zachowania, w którym zakochało się mnóstwo ludzi na całym globie ziemskim.

Dominika

Arctic Monkeys - Electricity [2012]

Myślałam, że przeszedł mi już okres największej fascynacji Arctic Monkeys. Sądziłam, że poszerzyłam trochę muzyczne horyzonty, otworzyłam serce na inne, nowe zespoły i przestałam uważać Małpy za najlepszy band wszechczasów, a Alexa Turnera za mojego przyszłego męża...
No więc proszę, pozwólcie mi udawać, że nie zaczęłam skakać po całym pokoju i cieszyć się jak dziecko, gdy dowiedziałam się, że "Electricity" krąży już po internecie.
Chyba jednak będę fanką AM na zawsze. Uwielbiam zarówno ich stary styl, jak i ten nowy, zapoczątkowany płytą "Hambug", która jest punktem zwrotnym w ich twórczości. Na albumie wyraźnie słychać ewolucje zagubionych indie-nastolatków z Sheffield w dojrzałych muzyków. AM porzucili lekki, młodzieżowy styl dobrze znany fanom dwóch pierwszych albumów. Postanowili grać mroczniej, bardziej rockowo, po prostu doroślej i odważniej. Alex zostawił śpiewanie w wyższych rejestrach, jego głos przestał się łamać i pochrypywać. Zaczął śpiewać głębiej. Gitarowe riffy zrobiły się cięższe, trochę mniej przystępne. Album "Suck it and see" ma w sobie już tylko śladowe ilości starego stylu, a niedawno wydane "R U Mine" i b-side "Electricity" rozprawiają się z nim na dobre i pokazują, jaką ścieżkę finalnie obrał zespół. Dobrze na tym wyszedł, gdyż "Electricity" jest po prostu... elektryzujące i dosłownie siedzi mi w głowie od samego rana. Jeżeli to Małpy oznakowują szyldem "b-side" to już nie mogę się doczekać ich nowego albumu.

Kasia

Impact Festival [przewodnik]

Pod koniec listopada internet obiegła informacja o ponownym koncercie Red Hot Chili Peppers w Polsce. Wkrótce ujawniono, że ich występ będzie częścią calkiem nowej imprezy. Impact Festival odbędzie na lotnisku Bemowo w Warszawie 27 lipca. Na dwóch scenach oprócz RHCP zaprezentują się: brytyjski zespół rockowy Kasabian, legenda post-punka Public Image Ltd., świętująca swoje dwudziestolecie kapela z Anglii, The Charlatans, czy zeszłoroczni debiutanci The Vaccines. Wystąpi także znana i lubiana w Polsce córka stinga, czyli I Blame Coco, połowa popularnego niegdyś duetu Mattafix - Marlon Roudette i łódzki zespół Power Of Trinity. Zapowiada się ciekawa mieszanka gatunków. Warto w tym dniu pojawić się na Bemowie.

Info w pigułce:
Kiedy? 27 lipca 2012
Gdzie? Warszawa, Lotnisko Bemowo
Kto? Red Hot Cili Peppers, Kasabian, Public Image Ltd., Marlon Roudette, The Charlatans, The Vaccines, I Blame Coco, Power Of Trinity
Bilety: cennik 

Opracował:
Michał

Great Lake Swimmers - New Wild Ewerywhere [2012]

Szczerze powiedziawszy, gdy dostałem do zrecenzowania najnowsze dzieło Great Lake Swimmers nie wiedziałem, czego się spodziewać. Byłem pod ciągłym wrażeniem „Your Rocky Spine” z ich wcześniejszego albumu, jednak to uczucie przeplatało się z przeczuciem całkowitego braku „tego czegoś” na nowej płycie. I w sumie nadal nie wiem, czy „to coś” , co stanowi kwintesencję indie-folka się znajduje na „New Wild Everywhere”.
Niestety, płyta zaczyna się tragicznie. „Think That You Might Be Wrong” to smuty w wydaniu folk. Czyli coś ekstra wolnego. I to ma otwierać płytę? Podobny błąd moim zdaniem popełnili Alex Kapranos i spółka na swoim debiutanckim albumie „Franz Ferdinand” - „Jacqueline” jest omijana przeze mnie szerokim łukiem. Panowie, nie postaraliście się. Na szczęście, kolejny utwór, o takiej samej nazwie jak cała płyta to nadal całkiem spokojny, delikatny folk, jednak żywszy, z ciekawszą aranżacją. Taki motyw (szybszy utwór-wolniejszy-szybszy-wolniejszy) powtarza się przez całą płytę. Czasem nawet się zdarza wolny-wolny-szybki. I chyba nie wyszło jej to na korzyść. Szkoda, bo pojedyncze kawałki z longplaya (jak na przykład „Changes with the Wind”, w którym czuć nutkę country czy spokojne "Cornflower Blue" oparte na prostym motywie banjo) są naprawdę dobrymi piosenkami. A „Easy Come Easy Go” to jedyny naprawdę dobry moment na płycie, do którego będę często wracał. 
Dodatkowo, ten album ma jeszcze jedną wadę. Za wyjątkiem trzech utworów, WSZYSTKIE brzmią podobnie! A to chyba najpoważniejszy zarzut, jaki można postawić longplayowi.
Można było wydać singla z „Easy Come Easy Go” a pozostałe utwory zostawić na B-Side’y. Wygrała chęć wydania płyty, a może zarobienia pieniędzy? Niestety, została jedynie bruzda na wizerunku Great Lake Swimmers.

Kogucik

Spiritualized - Sweet Heart Sweet Light [2012]

Recenzja powinna mieć początek, rozwinięcie i zakończenie. Początek, rozwinięcie, zakończenie, początek, rozwinięcie, zakończenie... Czuję się trochę, jakbym miała w głowie absolutną pustkę, jakbym zapomniała jak należy pisać. Wszędzie wokół tyle dobrej muzyki. Większość wiosnenych premier jest naprawdę znakomita, a dzisiaj zapoznałam się z kolejną, małą perełką, która wprawiła mnie w cudowny nastrój i cały czas sprawia, że nie potrafię się na niczym skupić. To muzyka, która jest żywa i promienieje blaskiem. Muzyka, która idealnie nadaje się na dzisiejszy cieplutki, piątkowy wieczór. Zaparzcie sobie herbaty, usiądźcie wygodnie, zrelaksujcie się. Spiritualized właśnie wydali "Sweet Heart Sweet Light".
Zespół ten znam, jak większość, głównie z "Ladies and Gentelmen We Are Floating In The Space". Klasyka. Album gościł na wielu listach najważniejszych płyt lat '90 i zajmował wysokie pozycje na większości zestawień top płyt roku 1997. W tej kategorii NME przyznało "Ladies and Gentelmen..." nawet pierwsze miejsce (album wyprzedził "OK Computer" Radiohead!), a brytyjskie magazyny, takie jak Select i Vox po miejscu drugim. "Ladies and Gentelmen..." było narkotyczną podróżą przez rockowe, space-rockowe i progresywne dźwięki. Właśnie, narkotyki odegrały dużą rolę w twórczości Spiritualized, były źródłem inspiracji, ale spowodowały także problemy zdrowodne lidera formacji, co pozostawiło odcisk właśnie na ich najnowszym "Sweet Heart Sweet Light". Jeśli wierzyć plotkom, Jason Pierce w trakcie tworzenia płyty non-stop podupadał na zdrowiu. Mimo to udało mu się stworzyć bardzo pozytywną płytę, wręcz tętniącą magnetyzującą nadzieją na lepsze jutro.
Owa nadzieja pojawia się w tekstach, licznych odwołaniach do Jezusa ("Help me lord help me father/Cause I wasted all my time"), we wzniosłych, klasycznych instrumentach, jak skrzypce, które towarzyszą nam przez całą płytę albo w duecie Jasona z jego słodko brzmiącą córką w "So Long You Pretty Thing". Oprócz nadzieji słyszymy doświadczenie, zarówno te życiowe, jak i muzyczne zespołu. Życiowe objawia się w tekstach o wolności, o sensie, o "spalaniu się po niebezpiecznej zabawie z ogniem". Natomiast za przykład wyjątkowego kunsztu muzycznego niech posłużą umiejętnie wplecone w wolne, spokojne kompozycje fragmenty psychodeliczne, np. jak to występuje pod koniec piosenki "Get What You Deserve". Chłopaki nie zapomniały jeszcze o space-rocku, chociaż "Sweet Heart" ma w sobie dużo więcej Boba Dylana, niż Pink Floyd. No, może mojej ukochanej "Mary" bliżej jednak do Pink Floyd. Ten niepokój, te krzyki w ostatnich minutach, połączenie gitary elektrycznej ze skrzypcami. Majstersztyk. Po prostu majstersztyk. Podobnie "Little Girl", smutne i mające w sobie pogodę ducha zarazem. Albo "Headin' For The Top Now", bardziej energiczne od reszty, z fajnymi gitarowymi zgrzytami. 
Nadzieja, bagaż doświadczeń, wycieńczenie narkotykami, space-rock i Pink Floyd to dość niecodzienne połączenie, prawda? A i tak czuję, że słabo zobrazowałam ten album. Sami musicie się przekonać, w jak świetnej kondycji, mimo wszystko, są Spiritualized. Odświeżcie ich sobie. Mam tylko jedno, maleńkie "ale", jak zwykle. Cały czas liczyłam na coś trochę bardziej rockowego, w stylu "Come Together" z "Ladies and Gentelmen...". Ale to tylko takie małe, nieważne "ale". Żeby nie było za słodko. Nie zmienia to faktu "Sweet Heart Sweet Light" to jeden z solidniejszych albumów w ostatnim czasie.

Kasia

Piosenka dnia [20.04.2012]

Imagine Dragons – Radioactive
Przepraszam Was najmocniej, ale od wczoraj nie mogę wyjść z zachwytu nad tym cudownym połączeniem ciężkiej elektroniki i indie popu. Jeśli oni nie zrobią kariery ogólnoświatowej, to znaczy że półświatek muzyczny jest chory.

Kogucik

Lana del Rey - Goodbye Kiss [cover]

Lana pojawiła się dzisiaj w BBC Live Lounge, gdzie zaprezentowała swoją wersję utworu Kasabian. "Goodbye Kiss" zostało rozpisane na pianino i gitarę, oczywiście najważniejszy pozostał silny lecz jednocześnie delikatny i rozmarzony głos panny del Rey. Tym razem jej charakterystyczny wokal radzi sobie nadzwyczaj dobrze, a całość jest przyjemną kompozycją, która zdecydowanie pasuje do stylu piosenkarki. 
Warto przypomnieć, że w październiku ubiegłego roku to Kasabian scoverowali Lanę, biorąc na warsztat jej "Video Games".

Posłuchaj coveru "Goodbye Kiss"

Natalia

20. rocznica wydania debiutu Pavement

Dokładnie dziś mija okrągła, dwudziesta rocznica wydania absolutnie miażdżącego debiutu Pavement, "Slanted & Entchanched", który wpłynął właściwie na całego niezależnego rocka. Bo "Slanted" to album legenda, olśniewający pomnik i biblia indie-rocka, kwintesencja lo-fi'owo-garażowego grania zmiksowana z piekielnie zaraźliwymi popowymi melodiami. Wraz z "Crooked Rain, Crooked Rain" stanowi obiekt kultu i świętości dla fanów gitarowego indie. A jeśli uchował się jeszcze ktoś, kto tego nie słyszał, to dziś dobra okazja, żeby to zmienić. Bo nawet po 20 latach te piosenki są świeże i orzeźwiające jak zapach wiosennego powietrza o poranku. Czyli po prostu odsyłają w kosmos.

PS: tak naprawdę składam laurkę całemu zespołowi, nie tylko debiutanckiej płycie. Kolejne wydawnictwa też były mistrzowskie.
PS2: "In The Mouth A Desert" to mój ulubiony kawałek z bogatego katalogu Pavement. Jeśli macie swoją ulubioną piosenkę bądź piosenki, podzielcie się nimi w komentarzach.


Tomek

Miike Snow - Happy to You [2012]

Zastanawialiście się kiedykolwiek, jaki wpływ na rozwój muzyki niezależnej miała Britney Spears? Zapewne powiedzie, że niewielki, a nawet żaden, lecz to właśnie dzięki niej powstał jeden z najciekawszych indie popowych zespołów ostatnich lat.
Miike Snow został założony w Sztokholmie w 2007 roku, ale członkowie poznali się w 2004 właśnie przy pracy nad płytą księżniczki pop. Zespół składa się ze szwedzkiego duetu producenckiego Bloodshy & Avant, czyli Christiana Karlssona i Pontusa Winnberga oraz amerykańskiego wokalisty Andrew Wyatta. Za swój znak rozpoznawczy wybrali sobie rogatego królika, który zdobi okładki obu ich płyt.
Pierwszy album zatytułowany był po prostu „Miike Snow”. Zyskał on pozytywne recenzje i uznanie wśród słuchaczy. Drugie dzieło tria jest nazwane „Happy to You” i zdecydowanie dorównuje debiutowi. Różnice między płytami są jednak wyraźnie słyszalne. Drugi album jest trochę spokojniejszy, lecz wciąż jest na nim do czego tańczyć. Coraz częściej zespół rezygnuje z „syntetycznych” dźwięków na rzecz żywych instrumentów. Świetnie słychać to w singlowym „Devil's Work” z przewijającym się przez cały utwór motywem na pianinie i świetną partią instrumentów dętych. Fortepian odgrywa też znaczącą rolę w utworze „Archipelago”, to on tworzy ten charakterystyczny klimat w refrenie. Trzeba też zwrócić uwagę na chwytliwe single - „Paddling Out” i „The Wave”, do których powstały bardzo dobre teledyski. W piosence „Black Tin Box” udziela się inna sławna Szwedka, Lykke Li. O ile fragmenty śpiewane przez wokalistkę są do zniesienia, to reszta, a szczególnie całkowicie przetworzony przez autotune wokal Wyatta, jest bardzo męcząca. Podobne odczucia wywołuje kawałek „Pretender”.
Utwory z „Happy to You” świetnie brzmią w wersji koncertowej, o czym mogliśmy się przekonać oglądając transmisję z tegorocznej Coachelli. Na żywo zobaczymy ich podczas krakowskiego Selectora. Nie mogę doczekać się tego wydarzenia, ponieważ „Happy To You” to mimo wszystko solidny kawałek dobrego jakościowo popu.

Michał

Piosenka dnia [19.04.2012]


The Mars Volta wywołują dość skrajne emocje. Zespół posiada bardzo liczną grupę fanów rozpływających się nad ich długimi albumami, szalonym, gitarowym graniem, niecodziennymi elementami muzyki latynoskiej i charakterystycznym wysokim wokalem Cedrica. Awangardowe eksperymenty w brzmieniu kradną serca wielu słuchaczy od 2003 roku, gdy TMV oficjalnie zadebiutowali. Inni krytykują grupę za zupełny brak umiaru, tempo utworów tak zmienne, że czasami nie do wytrzymania (perkusja w The Mars Volta żyje własnym życiem i tak naprawdę ma gdzieś muzyków!). Jakby nie było obok ich twórczości po prostu nie da się przejść obojętnie. Złożonym piosenkom trzeba poświęcić czas i trochę uwagi. 
Temat zespołu odżył przy okazji ich nowej płyty "Noctorniquet" z której pochodzi dzisiejsza piosenka dnia. Niedawno przesłuchałam album i chociaż wcześniej miałam duże opory (gdy usłyszałam pierwszy singiel "The Whip Hand" przestraszyłam się trochę tych dubstepowych wstawek) teraz nie mogę się oprzeć jego magii. "Noctorniquet" jest inne, mniej gitarowe i instrumentalne, a bardziej elektroniczne, ale dla mnie poziomem dorównuje dwóm pierwszym płytom zespołu.
Chyba nie trudno zgadnąć, za którą stroną wcześniej wspomnianego sporu się opowiadam. Bardzo cenię The Mars Volta, a "The Widow" z płyty "Frances the mute" to dla mnie niemalże klasyk.
Zniecierpliwiona czekam na to, jak zespół zaprezentuje się podczas tegorocznego Openera.

Kasia

Tauron Nowa Muzyka 2012 [przewodnik]

Tauron Nowa Muzyka, czyli największy w Polsce festiwal, który prezentuje najciekawsze i najświeższe zjawiska muzyki elektronicznej. Organizatorzy stawiają na eklektyzm, zapraszając artystów z odległych muzycznych światów. Ze scen katowickiej imprezy można usłyszeć nie tylko techno, dubstep, noise, hip-hop, glitch, IDM, acid-jazz, ambient, synth-pop, muzykę eksperymentalną, ale również math-rock, neo-soul, electro, avant-pop, down tempo, psychodelię, dream-pop, indie-pop, folkotronicę, etc., etc. Rozstrzał stylistyczny jest więc ogromny. Na festiwalu w różnych latach zagrali m.in. Prefuse 73, Autechre, Flying Lotus, Amon Tobin, Machinedrum, Battles, Bonobo czy Jaga Jazzist. Z każdym rokiem impreza rośnie w siłę i zdobywa większy prestiż. Dowodem tego jest tytuł Najlepszego Małego Festiwalu w Europie 
przyznany przez European Festical Awards w 2010. W tej chwili Tauron stał się marką na festiwalowej mapie Europy. Line-up każdego roku jest jeszcze bogatszy i jeszcze lepszy. Można powiedzieć, że obok OFFa, Nowa Muzyka to ewenement na polskim podwórku, gdyż na potrafi zebrać w jednym miejscu kilka tysięcy fanów brzmień, które nie są popularne w stacjach radiowych i telewizyjnych. Co roku wielbiciele elektroniki rozsiani po całej Polsce i nie tylko, zbierają się w Katowicach, żeby przeżyć kilka dni przy dźwiękach znakomitej muzyki. W tym roku nie może być inaczej.

Info: 
Kiedy: 23-26 sierpnia 2012
Gdzie: Dolina Trzech Stawów, Katowice
Kto zagra: Gang Gang Dance, Caribou, Four Tet, Rustie, Chris Clark, Scuba, L-Vis 1990, Sepalcure, Eskmo, Lucy, Kwes., Sashienne, Speech Debelle, The Field, Michael Mayer, Gnucci Banana, Brandt Brauer Frick Ensemble, Jimmy Edgar, Mouse On Mars, The Black Dog, Hot Chip, John Talabot, Morphosis, Chilly Gonzalez, DJ Rashad & DJ Spinn, Full Crate & Mar, 120 Days, The Gaslamp Killer, King Krule, Young Montana?, Ghostpoet, XXYYXX, NGUZUNGUZU, Miloopa, Madlib feat. Freddie Gibbs, OCET, Baasch

Za ile: 
4 dniowe karnety - 150 zł (niestety, już wyprzedane)
3 dniowe karnety - 170 zł (23-25 sierpnia)
2 dniowe karnety - 140 zł (24-25 sierpnia)
Bilety na koncert otwarcia - 60 zł (Chilly Gonzales wraz z Orkiestrą Kameralną AUKSO pod batutą Marka Mosia)

Opracował:
Tomek

Rebeka - Stars [2012]

Piosenki, w które można się wsłuchać, ale do których jednocześnie można potańczyć są zdecydowanie jednymi z najlepszych, jakie może stworzyć elektroniczny zespół. 
Rebeka to duet, z którym mogliście spotkać się na kilku festiwalach. "Stars" jest pierwszym utworem wydanym pod szyldem wytwórni Discotexas, dzięki czemu o polskim duecie usłyszały media muzyczne na całym świecie. Odbiór jest pozytywny, takie same są też moje odczucia: świetny elektroniczny numer, bity porywające do tańca, a wokal piękny. Nad tym wszystkim wisi troszkę melancholijny klimat, co w tym przypadku dodaje utworowi jedynie uroku. Już teraz bądźmy dumni z Rebeki i trzymajmy za nich kciuki, żeby udało im się przebić na arenie międzynarodowej. Zdecydowanie na to zasługują. 

Natalia

Blood Red Shoes - In Time To Voices [2012]

Blood Red Shoes to trochę takie wyrośnięte dzieciaki w skórzanych kurtkach, które starają się być bardzo zbuntowane i mają ochotę na ostre brzmienia, a jednocześnie boją się reakcji rodziców i nie są do końca pewne, na ile mogą sobie pozwolić. Takie skojarzenia wywołuje u mnie muzyka przez nich prezentowana. Wydaje mi się, że to porównanie pasuje również do ich najnowszej płyty "In Time to Voices", oscylującej w alternatywnie-rockowych klimatach, gdzie jest jednak więcej popowej melodyjności niż w klasycznych rockowych zespołach i za mało nowości i eksperymentów w brzmieniu, żeby nazwać ją alternatywną. Album nie jest zbyt ciężki, chociaż gitary w tle brzmią bardzo porządnie. Nie jest wymagający i ambitny do szpiku kości, ale momentami można usłyszeć mocniejsze akcenty, poczuć rockowy pazur. To nic szalenie nowego, ale ze zdumieniem zdałam sobie sprawę, że dokładnie na dawkę takiego typu muzyki czekałam ostatnio.
"In Time to Voices" jest wciągające i trzyma niezły poziom od samego początku. Wokalistka Laura-Mary Carter ma czystą, ładną barwę głosu, która ciekawie współbrzmi z głosem Stevena Ansella, szczególnie w takich kawałkach jak "Lost Kids", gdzie przez chwile rzeczywiście brzmią jak The Kills, do których często są porównywani. Ich wokale rekompensują dość ubogą, prostą warstwę instrumentalną, na którą składają się perkusja i gitara. Duży szacunek za "Cold", utwór z charakterem, dobry do zanucenia, poskakania zarazem. Ale szczyt swoich umiejętności zespół ukazuje dopiero przy akustycznym i bardzo nastrojowym "Night Light". Tutaj jest dojrzale. Pobrzmiewająca nostalgia i tajemnica wręcz hipnotyzuje słuchacza, co czyni kawałek świetnym do zadumy. Żeby jednak nie było zbyt spokojnie i słodko już chwilę później Blood Red Shoes odrzucają na bok uroczą melancholię i zaczyna się prawdziwa rozróba, czyli "Je me Perds", które jest chyba najmocniejszym momentem na płycie. Duet już nie dba o rodziców i rozstraraja gitary, wrzeszcząc i zdzierając sobie gardła. Dwie minuty wcześniej urzeczony, lekko zamroczony odbiorca w mig staje na nogi. Poszczególne elementy na albumie uzupełniają się nawzajem, jak kawałki układanki, puzzle, które dopiero razem dają pełny obraz. 
Jestem pewna, że fani poprzednich dwóch płyt zespołu będą zadowoleni. Tak samo fani barwnych, miłych dla ucha rockowych duetów, którzy nie mieli jeszcze okazji zapoznać się z Blood Red Shoes. Ich nowy album ma ręce i nogi, a przy okazji "Night Light" można by się rzec, że nawet duszę.

Kasia

Piosenka dnia [18.04.2012]

Fun. – We Are Young

Jest kilka czynników, które powodują, że ten kawałek nucę już któryś dzień z rzędu. Może jest to głos wokalisty, może chwytliwe elementy klawiszowe, może gościnny udział Janelle Monae, a może fajnie zmontowany klip? Nie mam pojęcia co konkretnie, choć to wszystko tworzy naprawdę fajny kawałek na ponure (niestety nadal) dni.

Dominika

Piosenka dnia [17.04.2012]

Radiohead - Just

Nie wiem, jak to się dzieje, że we wtorki nie mam czasu na "piosenkę dnia". To wbrew pozorom bardzo ciężkie zadanie, szczególnie dziś, dlatego że każdy utwór, jaki tu zapostuje, może zostać użyty przeciwko mnie!
Dlatego dziś moją piosenką dnia zostaje jeden z moich ulubionych utworów Radiohead ostatnimi czasy. Nie chodzi tutaj o tekst, jest coś takiego w gitarze i refrenie, że całość zostaje w głowie na długo. A może to przez teledysk? Ciekawe, dlaczego oni leżą.

Natalia

Piosenka dnia [16.04.2012]

These New Puritans - We Want War

Drugi raz z rzędu mam piosenkę dnia w deszczowy dzień, lecz tym razem postanowiłem nie iść na przekór pogodzie i podzielić się z wami utworem pasującym do panującej aury.
These New Puritans to zespół z Angielskiego Southend-on-Sea grajacy muzyke określaną jako art rock. 
We Want War pochodzi z ich świetnie przyjętego przez prasę drugiego albumu Hidden (patrz: kontrowersyjne przyznanie tytułu płyty roku przez NME). Jest to to ponad siedmiominutowy utwór, lecz dzięki bogatym użyciu instrumentów oraz ogromną ilość drobnych detali nie może się nudzić. Posępny nastrój tworzą dęciaki oraz chór, a atmosferę niepokoju wprowadzają pojawiajiące się przez cały utwór elektroniczne efekty. Zawsze uważałem, że TNPS to idealny zespół na jesień. Okazuje się, że ich muzyka może sprawdzać się również w takie "wiosenne" dni jak dzisiejszy.

Michał

Przegląd #1

Przegląd nieco mniej znanych lub trochę przeoczonych, a wartych uwagi wydawnictw z kręgu szeroko pojętej elektroniki. 10 pozycji, kolejność alfabetyczna, kilka zdań o każdym krążku. To co, zaczynamy?

Brother Sun, Sister Moon - Brother Sun, Sister Moon [2012]
Lubię takie niespodzianki. Owoc współpracy Alici Merz i Garetha Munday to doprawdy smakowita rzecz. Otóż ta dwójka jest odpowiedzialna za kolekcję dream-popowo-folkowych kołysanek, okrytych lo-fi'ową pierzyną z dodatkową warstwą w postaci post-chillwave'owych eksperymentów. Alicia robiła już podobne rzeczy jako Birds Of Passage, jednak dopiero wspólnie z Garethem udało jej się stworzyć prawdziwe marzycielskie cudeńko. Brzmi to trochę jak Natural Snow Buildings odarte z dłużyzn i nudnawych momentów. Zostaje sama treść. Całość osnuta mistyczno-odrealnioną aurą, skrywa proste, lecz tak urokliwe i piękne piosenki, że momentami wymiękam ("Cope", "A Year's Worth Of Leaves In Your Heart"). Żeby tego było mało, na tym krótkim wydawnictwie znajdą się elementy, które kojarzę z bawiącym się ścinkami sampli projektem The Samps (tytułowy kawałek, "One Throws And One Pulls"). Całkiem nieźle, prawda? A są jeszcze dźwięki wody, śpiew ptaków, dziecięcy śmiech - czego chcieć więcej?


Burial - Kindred EP [2012]

Nigdy nie załapałem fenomenu tego gościa. Owszem, doceniam styl i podobają mi się niektóre kawałki, ale nie potrafiłbym słuchać takiej muzyki przez dłuższy czas. Co więcej, czy to solowe dokonania, czy współpraca z Four Tetem lub Massive Attack, Willaim Bevan wciąż gra na kilku sprawdzonych patentach: szumiące sample, charakterystyczny synkopowy lub techniczny beat, zatopione i przefiltrowane w pogłosach wokale i mocny bas. Tylko tyle i aż tyle. Rozumiem, że tu chodzi o klimat i nastrój. Jednak oczekuję czegoś więcej. Niemniej jednak nowa epka to całkiem udane połączenie mrocznego ambientu z post-dubstepem i minimal techno.


The Caretaker - Patience (After Sebald) [2012]

Kolejny album Jamesa Kirby’ego, który sięga głęboko w przeszłość. Tym razem bierze na warsztat pieśni z cyklu „Winterreise” (Podróż zimowa), skomponowane przez Franza Schuberta. Zabawa polega na tym, żeby wybrać z tych pieśni fajnie brzmiące melodie instrumentów bądź wokaliz, następnie wyciąć te fragmenty ze starego analoga, potem nieco zwolnić i na samym końcu zapętlić je tak, żeby przez parę minut ładny motyw powtarzał się przy dźwiękach trzaskającego winyla. Może niezbyt to odkrywcze, ale słucha się tego znakomicie, a momentami nawet mistyka się wkrada. Tak więc w pewnym sensie Kirby remiksuje pieśni Schuberta, wyciągając z nich popowe właściwości. Efekt tego eksperymentu musicie sprawdzić sami.


Earth - Angels Of Darkness, Demons Of Light II [2012]

Teraz kilka słów o grupie Earth. Dylan Carlson i spółka wydali drugą część albumu sprzed roku. I jest to rzecz zbliżona w swojej stylistyce do części pierwszej, ba, jest to kontynuacja w dokładnie tej samej estetyce. Dlatego zbyt wielu eksperymentów dźwiękowych czy drone'ów tu nie uświadczymy. Raczej zawodzące gitary, akcentującą perkusję i pobrzmiewającą w wielu miejscach wiolonczelę. Bliżej tej muzyce do slowcore’owo-country'owej improwizacji niż do drone metalu znanego z wcześniejszych wydawnictw zespołu Carlsona. Ale to surowe brzmienie naprawdę ma w sobie coś, co sprawia, że gdy trochę się wsłucham, to naprawdę odpoczywam. Dlatego nowe Earth to pozycja warta odnotowania.


Loops Of Your Heart - And Never Ending Nights [2012]

Alexa Willner, znany jako The Field, odstawia na bok nożyczki i taneczne beaty, żeby nieco głębiej zanurzyć się w świecie germańskiej muzyki elektronicznej, krautrocka i ambientu sprzed kilku dekad. Cały projekt jest czymś w rodzaju hołdu dla tych estetyk."And Never Ending Nights" to sprytnie i sprawnie spreparowany dźwiękowy anachronizm. Coś jak specyficzna podróż w czasie, do nieco zapomnianych dźwięków poprzednich epok. W kręgu inspiracji znaleźli się Cluster, Tangerine Dream, Klaus Schulze czy choćby Brian Eno. Stylistycznie mamy tu fuzję ambientowych pejzaży, krautrocka i szczypty eksperymentu. Mimo że dla niektórych cała ta zabawa, to tylko interesujące ćwiczenie akademickie, jednak "And Never Ending Nights" to wyraziście brzmiąca struktura dźwiękowa, która świetnie koresponduje z tradycjami muzyki elektronicznej.


Mirroring - Foreign Body [2012]

Mirrorring to super duet (przynajmniej w niezależnym światku) w którego skład wchodzą Jesy Fortino (Tiny Vipers) i Liz Harris (Grouper). Muzyka na tym albumie to symbioza grozy, niepokoju, akustycznych gitar, zamglonych, szeptanych żeńskich głosów z kojącymi, spokojnymi, sonicznymi fakturami. Wszystko to dopełnia smutną i melancholijną warstwę liryczną. Taka jest ta płyta, trochę ambientu, trochę shoegaze’u, jest też miejsce na folk i dream-pop. Całość sprawia, że "Foreign Body" to naprawdę ładny album, choć mam wrażenia, że od takiej dwójki można oczekiwać odrobinę więcej. Choć i tak jest bardzo dobrze.


Saschienne - Unknown [2012]

Nazwa to zlepek imion pary muzyków wchodzącej w skład projektu. Są to ceniony niemiecki producent techno Sacha Funke i francuska pianistka Julienne Dessagne. Jeśli chodzi o zawartość krążka, to jest to zgrabny techno-pop z domieszką eksperymentu i fortepianu w tle. Trzeba przyznać, że całkiem ciekawie im to wyszło. Taneczne momenty ("November", "Grand Cru") uzupełniają się z tymi bardziej piosenkowymi ("Unknown", "Caché"). Powodów do narzekań w zasadzie brak (znajdzie się kilka nieco słabszy momentów, ale wiele tego nie ma). Stąd też warto sięgnąć po ten album, nawet jeśli nie jest się fanem technicznych beatów.


Voices From The Lake - Voices From The Lake [2012]
Teraz sprawdzimy co ciekawego dzieje się w środowisku techno. Debiut Włochów to prawdopodobnie będzie album roku na Resident Advisor (w pierwszej dziesiątce na bank się znajdzie). I nie ma co się dziwić, bo "Voices From The Lake" to tętniący życiem techno organizm. Długie kompozycję przechodzą jedna w drugą, tworząc w ten sposób zwartą konstrukcję. Kluczem są zapętlone beaty ze świetnie prowadzonymi fakturami. Najlepiej słuchać tych dźwięków w słuchawkach. Sprawia to, że przenosimy się gdzieś w głąb puszczy, w której tytułowe głosy z jeziora obezwładniają nas z każdej strony. Efekt jest porażający. A to dlatego, że włoski duet stworzył fenomenalną oprawę brzmieniową tych płynących kompozycji, a wielość i koloryt detali pozwoli długo cieszyć się i odkrywać niezbadane jeszcze obszary tej monumentalnej eksploracji natury.


Windy & Carl - We Will Always Be [2012]

Po czterech latach powracają z nowym materiałem. Co się u nich zmieniło od tamtego czasu? Prawdę mówiąc, w zasadzie nic. Wciąż tworzą swoje epickie, ambientowo-shoegaze’owe obrazy, malowane pędzlami gitar i plamami syntezatorów. I choć wiem, co mnie czeka gdy włączę nowy album sygnowany nazwą Windy & Carl, to jednak zawszę odnajduję w tych dźwiękach ciepło i ukojenie. Im nigdzie się nie śpieszy, czas w ich nagraniach stoi w miejscu. "We Will Always Be" nie wnosi nic nowego do ich bogatego dorobku, jednak cieszę się, że się ukazał. Mam sentyment do tego duetu, więc gdy za kilka lat pojawi się ich kolejny album, na pewno sprawdzę jak sobie radzą.


Zammuto - Zammuto [2012]

Nick Zammuto, do niedawna 1/2 kolażowo-eksperymentalnego duetu The Books (rozpadli się), wydał swój debiut. I jest to album z popowym zacięciem, choć wciąż zaszufladkowany jako eksperymentalny. Mniej tu zabaw samplami znanych z dokonań Books, a więcej przefiltrowanych wokali, gitar i syntetycznych beatów. Dla mnie "Zammuto" to taka uproszczona wersja tego, co na swoich albumach robił Max Tundra (szczególnie na "MbGatE"). Nie można jednak Nickowi odmówić, że nie próbuje czegoś nowego czy że nie szuka nowej drogi. Bo znajdziemy tu dużo przyjemnych momentów, a te podszyte elektroniką szkieletowe wariacje są naprawdę przyzwoite. Ciekawe co będzie dalej z tym projektem, na pewno będę śledził.

Tomek

Hadouken! – Parasite [2012]

2005 rok – w Londynie zostaje założona kapela o nazwie Klaxons. Jednak dopiero w następnym roku zespół zyskuje popularność za sprawą debiutanckiego singla – „Gravity’s Rainbow“. Z czasem Brytyjczycy zaczynają mieszać w muzycznym biznesie, pokazując ciekawą mieszankę rocka, elektroniki oraz popu. Stanowią oni nie lada wyzwanie dla dziennikarzy, którzy bez przerwy pytają się, jaki ogółem gatunek muzyczny reprezentują członkowie grupy. Ci natomiast pozostawiają pytanie bez odpowiedzi.
Lata 2006/07 – New Musical Express wymyśla termin „new rave“, przypisując go do ów angielskiej kapeli. Muzycy z Klaxons jednak nie powiązują swojej twórczości z powstałym gatunkiem, nazywając go „żartem, który wyrwał się spod kontroli“. W 2008 roku brytyjski magazyn ogłasza, że „New Rave is over“.
W międzyczasie powstaje mnóstwo innych zespołów brzmiących podobnie do zdobywców Mercury Prize. Hadouken!, New Young Pony Club, Late Of The Pier, CSS czy Does It Offend You, Yeah? to przykłady zespołów, którym do dziś można przypisać pojęcie „nu rave“. Ci pierwsi za sprawą albumu: „Music For An Accelerated Culture“ byli nawet dowodem, iż owy gatunek istnieje i ma się dobrze.
W 2010 roku Hadouken! wydaje swój drugi krążek – „For The Masses“. Dotychczas zespół z Leeds słynący ze żwawych piosenek szerzący bunt wśród imprezujących nastolatków zwyczajnie się uspokoił. Co prawda słyszymy chwytliwe gitarowe riffy oraz słynne elektroniczne loopy, ale każdy bez wahania stwierdzi, że czegoś tu brakuje.
Dajmy jednak grupie szansę. W końcu każdy muzyk ma prawo eksperymentów i odkrywania samego siebie. „Może jeszcze nas czymś zaskoczą?“ – pomyślałam po przesłuchaniu już późniejszych „Oxygen“ czy „Mecha Love“.
Nadszedł 2012 rok. Twórcy hitu „That Boy That Girl“ zapowiadają wielki powrót, chcąc zachęcić nas pierwszym singlem z nadchodzącej płyty. Umieszczają więc na swojej oficjalnej stronie utwór do pobrania za darmo o nazwie „Parasite“. Z ogromną ciekawością zabrałam się za przesłuchiwanie piosenki.
Singiel nie zwalił z nóg. Zadałam sobie pytanie, czy aby James Smith przypadkiem nie zaśpiewał gościnnie dla Pendulum. Nie, to nie jest żart. „Parasite“ bliżej do drum’n’bassowych „Watercolour“ czy „Witchcraft“ niż do „Mic Check“ lub „M.A.D“. O ile w „For The Masses“ można było doszukać się rockowego brzmienia, w najnowżym singlu tego po prostu nie ma. Po rozwydrzonych dzieciakach w czapkach z daszkiem nie pozostało ani śladu. Mamy natomiast do czynienia z kolejnym zespołem idącym po linii najmniejszego oporu. Pozornie wszystko wygląda ładnie – poprawnie zaśpiewana piosenka z chwytliwym beatem. Brakuje tu jednak najważniejszego elementu – charakteru, za który kiedyś kochało bądź nienawidziło, ale jednak nie ignorowało się Hadouken!.

Posłuchaj i pobierz za darmo.

Miz

Graham Coxon - A+E [2012]

Jesteś fanem muzyki grunge'owej i tęsknisz do lat '90? Uwielbiasz brudne, punkowe kawałki? Grasz w garażowej kapeli, bądź takowe cię inspirują? A może, najzwyczajniej w świecie ciekawi cię co porabia teraz Graham Coxon, gitarzysta legendarnego Blur? Dobra wiadomość. Jego nowy, ósmy album "A+E" jest już w sklepach i może ci się spodobać.
Graham to taka ciekawa postać. Wybitny wirtuoz gitary, określany nawet mianem "najlepszego w swojej generacji", swoista ikona Fendera. Jako muzyk i kompozytor stawiany w szeregu obok Noela Gallaghera. Druga, po Damonie Albarnie, osoba odpowiedzialna za sukces zespołu Blur. Człowiek-orkiestra. Gra również na pianinie, saksofonie, perkusji, basie. Śpiewa. O, i wikipedia twierdzi, że zajmuje się także malarstwem. Oprócz niewątpliwego statusu artysty, buntowniczy facet po alkoholowych przejściach, jak na gitarzystę przystało. Przy tym może dziwić fakt, iż "A+E", brzmi bardziej jak album... debiutanta.
Na "The Spinning Top" z 2009 roku Coxon był bardziej wyciszonym blousman'em-folkowcem, z akustykiem jako nieodłącznym atrybutem. Był dojrzały, spokojny. Mógłby pójść na łatwiznę, nagrać podobny album, który znowu zgarnąłby pochlebne recenzje, ale muzyk nieustannie eksperymentuje. Wraca do niegrzecznego wizerunku i potęguje go, nagrywa w technologi lo-fi, przez co brzmi, jak nastolatek, który ze swoją gitarą elektryczną okupuje garaż dziadka i tworzy amatorskie nagrania. Tak chaotycznie w jego wykonaniu nie było jeszcze nigdy...
Chwytliwy riff na początek, czyli energiczne, solidne otwarcie w postaci "Advice". Utwór dobrze obrazuje cały album, ale mnie najbardziej porwało "What Will It Take". Raczej monotonny tekst ("What’ll it take to make you people dance/I don’t know, what’s wrong with me"), ale muzyka (subtelne wariacje na temat elektroniki i popu) robi swoje. Miażdży również "Seven Naked Valleys", jeszcze dotąd nie słyszałam tak melodyjnego połączenia ciężkiego, gitarowego riffu z - uwaga - saksofonem, który pełni tu rolę intrygującego "smaczku". Warto zwrócić też uwagę na "Running for your life" - to z serii tych lżejszych i bardziej zabawnych pozycji na płycie (zagadka za sto punktów - rozszyfruj co Coxon śpiewa w refrenie! głowię się cały czas, ale słyszę wyłacznie "asdkjhjfkhkjhks, running for you lifee"). Nie zawsze jednak garażowe granie wychodzi Grahamowi na dobre - co do "The Truth" mam mieszane uczucia, chociaż jako sposób na wyładowanie emocji i rozdrażnienie sąsiadów z góry, jestem pewna, że sprawdzi się świetnie. "City Hall" jest dość mierne, po prostu muzyka przepływa gdzieś obok ciebie bez żadnych emocji, a "Meet and Drink and Pollinate" to męka i nawet saksofon, który pojawia się tutaj po raz drugi nie ratuje utworu. 
Ale, odpuszczając "City Hall" i "Meet..." cieszy mnie, że Graham Coxon nie spoczywa na laurach, ale próbuje, tworzy coś czego wcześniej nie tworzył. W pewnym, trochę dziwnym sensie debiutancki charakter dodaje "A+E" uroku.
Gdybym już miała porównywać jego twórczość z najnowszej płyty do wcześniejszych dokonań, to na myśl przychodzą mi tylko dwie piosenki "Who the Fuck" oraz "I Wish" - obie z pierwszego albumu. Ewentualnie jeszcze "Bugman" nagrany dawno temu razem z kapelą. Co mogło go inspirować? Może b-sidy Nirvany albo Sex Pistols. 
Przy okazji następnej płyty liczę na więcej gitarowych improwizacji, ale w trochę lżejszym stylu, bo "A+E" nie jest szczególnie łatwe i przystępne do słuchania na co dzień. Coxon brzmi jakby miał ochotę trochę podrażnić słuchacza, co z resztą pasuje do jego osobowości. Jeżeli by tak było - muzyk zamierzonych rezultatów nie osiągnął, gdyż NME padło już na kolana i ja również jestem na tak, ale traktuję płytę bardziej jako ciekawostkę, a nie poważne przedsięwzięcie. Jakby nie było - Graham po prostu nie potrafi tworzyć rzeczy beznadziejnych.

Kasia

Piosenka dnia [13.04.2012]

Iron Maiden – Afraid to Shoot Stranger

„Fear of the Dark” to całkiem udana płyta (przy okazji mam do niej sentyment, bo to od niej zacząłem poznawać najważniejszy zespół NWOBHM). Lecz mimo że IM grają heavy metal, w sumie każdemu z słuchaczy longplay’a z 1992 roku powinien on przypaść do gustu – nie jest on bardzo ostry, szybki czy ciężki. A i z całej płyty można wybrać trzy utwory wybijające się ponad resztę pasją, siłą, przebiciem. Oprócz tytułowego utworu i otwierającego płytę „Be Quick or Be Dead” takim mocniejszym punktem programu jest „Afraid to Shoot Stranger".
Zaczynający się jak typowa ballada metalowa utwór, trwa w takim lekko melancholijnym a nawet nihilistycznym nastroju – nawet wokal Bruce’a Dickinsona, zwykle pełen pasji jest przytłumiony. Jednak po ponad dwóch i pół minuty spokojnego grania wkracza ostrzejsza, szybsza gitara, potem bas, a na końcu i perkusja zmienia swoje tempo – to już starzy, dobrzy Ironi ze swoich hitów! Bum! Kolejne przyśpieszenie! Ni stąd ni zowąd słychać solówkę niczym z utworów powermetalowych! Bum! Wreszcie Dickinson śpiewa „swoje”! Bum! Kolejna solówka! I znowu zwolnienie utworu! A wszystko, mimo tak wielokrotnej zmiany rytmu pasuje do siebie i znakomicie buduje wręcz epicki charakter utworu.

Kogucik

Ivan and the Parazol - Take My Hand [2012]

Ivan and the Parazol to młody zespół z Budapesztu. Ponoć lubią go tamtejsze dzieciaki, a sama grupa walczy obecnie w konkursie Hard Rock Cafe, najlepszy band z kilkudziesięciu pojedzie do Londynu zagrać koncert. 
Mająca dziś premierę piosenka nosząca tytuł "Take My Hand" to całkiem zgrabna wariacja na temat klasycznego rocka. Jest trochę zadziornie, ale mimo wszystko melodycznie. Tak sobie myślę, że przekładając to na warunki polskie, to taka bardziej ogarnięta Kumka Olik z większymi aspiracjami. Jak mówią sami zainteresowani, chcą sprostać światowym standardom, co przejawia się w tym, że niestety najczęściej śpiewają po angielsku, nad czym bardzo ubolewam. W sieci można znaleźć jednak również wersje piosenek w ich ojczystym języku, co potwierdza nam niezłe zdolności wokalisty: w obu językach daje radę. Jeśli chcecie się pośmiać z węgierskiego, który moim zdaniem brzmi o niebo lepiej, proszę kliknąć tutaj.
Z kolei "Take My Hand" do posłuchania tutaj.
I tak za rok zobaczymy ich na MTV Europe Music Awards albo na Eurowizji. Uwierzcie, Węgrzy kompletnie nie oddzielają mainstreamu od troszkę bardziej, choć nie mówię, że totalnie niszowych rzeczy. Trudno, ważne, że na razie Ivan and the Parazol po prostu dobrze brzmią. 

Natalia

Coke Live Music Festival 2012 [przewodnik]

Coke Live Music Festival to jeden z największych festiwali w Polsce, zaraz obok Heineken Open’er Festival czy Orange Warsaw Festival, który swoją pierwszą edycję odbywał w 2006r. na terenie klubu „Wisła” w Krakowie. Wtedy domeną festiwalu był pop, hip-hop czy r’n’b, z czasem wachlarz gatunków znacznie się zwiększył, postawiono na różnorodność. Zmieniono także miejsce – festiwalowicze od 2007r. aż do teraz bawią się na terenie Muzeum Lotnictwa.
W ciągu tych sześciu lat na Coke Live Music Festival pojawili się między innymi Rihanna, Lily Allen, Kaiser Chiefs, Muse, The Chemical Brothers, 30 Seconds To Mars, Panic! At the Disco, White Lies, You Me At Six, Kanye West czy Interpol. Każdy z wymienionych artystów występował na Main Stage, a na dwóch mniejszych – Coke Stage i Burn Stage – mniej znani wykonawcy, a także zwycięzcy organizowanego od pięciu lat programu Coke Live Fresh Noise, wspierającego młodych, utalentowanych ludzi.
Dwunastego kwietnia na konferencji prasowej ujawniono pierwszych trzech wykonawców tegorocznej edycji Coke Live Music Festival odbywającej się w dniach 11 i 12 sierpnia – są to The Killers (na scenie CLMF już po raz drugi!), Placebo oraz The Roots.

Info w pigułce:
Kiedy? 11 i 12 sierpnia 2012
Gdzie? Kraków, Muzeum Lotniska
Kto? Placebo, The Killers, The Roots
Bilety: 200zł (2 dni) / 225zł (2 dni + pole namiotowe) / 125zł (1 dzień)

Opracowała: Dominika

Piosenka dnia [12.04.2012]

The Beatles - I Want You (She's so heavy)

Beatlesi są legendą.
Czego bym nie napisała, jak bardzo wymyślnych i poetyckich epitetów bym nie użyła, w tym temacie nie odkryje absolutnie niczego nowego.
Może po prostu odpowiem na pytanie - dlaczego akurat ta piosenka? Mianowicie za takie utwory cenię ich najbardziej. Nie za słodkie i przyjemne dla ucha "Hey Jude", "Yellow Submarine" albo "She Loves You", ale za ich mroczniejsze, bardziej psychodeliczne eksperymenty. I Want You to również niepodważany dowód tego, że Beatlesi byli bardzo plastycznym zespołem i odnajdywali się we wszystkich gatunkach. Pop, czyli ich główna domena, miłosne ballady, muzyka klasyczna (tutaj głównie Paul), hard rock (mam na myśli przede wszystkim świetne "Helter Skelter") i psychodelika z "I Want You" na czele...

Kasia

Lotus Plaza - Spooky Action At A Distance [2012]

Lockett Pundt to już nie tylko koleś, który gra na wiośle u boku Bradforda Coxa w formacji Deerhunter. Przez pewien okres czasu tak właśnie go postrzegano, o ile w ogóle ktoś zwracał uwagę na jego osobę. Wszystko zmieniło się w 2009 roku, kiedy to Pundt wydał swój solowy krążek jako Lotus Plaza. Debiutancki krążek nazwał "The Floodlight Collective", na cześć pierwszego składu z czasów licealnych, w którym grał już razem z Coxem. Zainspirowany m.in. My Bloody Valentine i Stereolab album pokazał, że Pundt ma spory potencjał kompozytorski. Zanurzone w shoegaze'owym morzu utwory nie miały w zasadzie słabych punktów. Stąd też debiut Lotus Plaza to zbiór zgrabnych, onirycznych piosenek na przyzwoitym poziomie. Pewnie łatwo zapomnielibyśmy o tym projekcie, jednak stało się inaczej.

Od wydania "The Floodlight Collective" aż do teraz, Bradford Cox zdążył wydać kolejne dwa albumy: "Halcyon Digest" z Deerhunterem i "Parallax" jako Atlas Sound. Nasz bohater tymczasem klecił gdzieś na boku materiał na drugi album swojego solowego projektu. Aż w kwietniu tego roku przyszedł czas na spotkanie nr 2 z Lotus Plaza.

Na pierwszym longplayu Pundt poszedł bardziej w stronę estetyki Atlas Sound. "Spooky" budzi natomiast skojarzenia z dokonaniami jego macierzystej formacji. Znajdą się malkontenci, którym przeszkadza, że "to brzmi jak Deerhunter". Ok, spoko, nic nie mówię. Ale lider Lotus Plaza ma asa w rękawie – broni się piosenkami. W porównaniu do pierwszego albumu więcej tu promieni słońca, radości i popowych melodii w collage rockowej polewie. Shoegaze'owych jazd, dźwiękowych ilustracji i przesterowanych gitar jest nieco mniej, choć oczywiście się zdarzają. Momenty delikatne i piękne przeplatają się z cięższymi i bardziej psychodelicznymi. I bardzo dobrze.

Po włączeniu płyty otwiera się portal i przenosimy się do nieznanej nam, baśniowej krainy z pograniczy jawy i snu. Czujemy zarówno strach jak i podekscytowanie. Następuje chwila ciszy, a po niej cztery uderzenia pałeczek i zaczyna się. Leciutki "Strangers" napędzany przez bębny, unosi się leniwie w powietrze i otula swoim ciepłem. I taki klimat utrzymuje się prawie we wszystkich piosenkach. Prawie, bo już kolejny kawałek, "Out Of Touch" zaczyna się jak relaksująca impresja, a kończy jak rasowy krautrockowy jam. Dalej mamy szczyptę MBV z okresu "Isn't Anything" z ekstatycznym chorusem w "White Galactic One". Wszystko trzyma poziom. Mój ulubiony fragment? Stawiam na "Jet Out Of The Tundra". Pięknie się rozwija, a wtopienie się te błogie dźwięki sprawia, że przez te sześć minut z hakiem zapominam o całym pędzącym świecie i czuję beztroski spokój. A mamy jeszcze oparty na pięknych harmoniach "Eveningness" (brzęczący wzorek na 3:20 = świetne!) i melancholijny kraut-pop "Remember Our Days". Ostatni w zestawie, akustyczny "Black Buzz" z wplecioną ambientową kodą, która staje się klamrą całości i momentem, w którym opuszczamy baśniowy teren. Ale już w myślach próbujemy do niego wrócić.

Tak więc "Spooky Action At A Distance" to bardzo spójny i udany krążek. Może to jeszcze nie jest arcydzieło Pundta, jednak jest to album dojrzalszy i lepszy od i tak mocnego debiutu. Fani projektów Bradforda Coxa, easy-listeningu i dobrych piosenek znajdą tu coś dla siebie. Podejrzewam, że gdy przyjdzie lato, a wraz z nim gorące i upalne dni, nowy album Lotus Plaza sprawdzi się jeszcze lepiej, bo to muzyka stworzona do uprzyjemniania słonecznych i leniwych dni.

Tomek

Piosenka dnia [11.04.2012]


Zawsze, kiedy piszę o ‘piosence dnia’, sięgam pamięcią wstecz o dwa, trzy lata. Przypominam sobie, co słuchałam w danym czasie, co było moją inspiracją i kto, jako ulubiony zespół, królował w moim odtwarzaczu.
Debiutancki album The xx był bardzo przyjemny, dobrze przyjęty przez krytyków i słuchaczy, ja także uległam magii „xx”. Jednak dwa utwory, „Crystalised” i „Islands” na dłużej zapisały się w mojej pamięci, szczególnie ten pierwszy, jako delikatny, skromny i spokojny kawałek, a takie wręcz uwielbiam.

Dominika

Piosenka dnia [10.04.2012]

The Pains of Being Pure at Heart - Youn Adult Friction

Jest tutaj taki fajny tekst, który pojawił się dziś w mojej głowie znikąd. Szczególnie ten w drugiej części utworu. Toffi i vicodin. Takie tam indie plum-plum, ale bywa terapeutyczne. 

Natalia

Piosenki życia [Miz]

Jako że ten rodzaj artykułu można już nazwać tradycją the magic beats, postanowiłam i ja stworzyć swoją listę.

Nie będę oryginalna pisząc, że trudno jest wybrać właśnie TĘ piątkę. Zawsze uważałam, że każdy pojedynczy utwór stanowi coś wyjątkowego w naszym życiu. Musiałam zebrać myśli, by w końcu wybrać odpowiednie zestawienie. O dziwo, gdy w końcu spytałam siebie samą: „Co Ci pierwsze przychodzi na myśl?“ tytuły same się nasuwały. Na tę decyzję miał wpływ jeszcze jeden, lecz bardzo istotny czynnik: moja reakcja, gdy usłyszałam wykonanie tych piosenek na żywo.

Zacznijmy od tego, że temu panu zawdzięczam praktycznie wszystko, jeśli chodzi o aspekt muzyczny. Tak naprawdę mogłabym tu wstawić dowolny utwór jego autorstwa. Dlaczego więc „Bloodbeat“? Odpowiedź jest prosta. Mimo że wtedy jeszcze nie byłam aż tak zaznajomiona z twórczością londyńczyka, ta piosenka gdzieś we mnie siedziała od zawsze. Żywy elektroniczny beat obrazuje moje dzieciństwo. „I want this speeding”, „No need for comfort/No need for light/I am hunting for secrets tonight” – ten tekst właśnie ukazuje naturę dziecka: spontaniczność, ciekawość świata. Utwór sprawia, że chce się założyć słuchawki i iść przed siebie, nie zważając na nic, a uczucie po każdym jego przesłuchaniu jest takie, jak za pierwszym razem. Oprócz tego, jest to też pierwsza piosenka, na której poleciały mi łzy, podczas zeszłorocznego koncertu muzyka w warszawskiej Stodole. Choćbym nie wiem, ile miała lat, „Bloodbeat” zawsze będzie trzymało to moje „wewnętrzne dziecko” i za to bardzo panu Wolfowi dziękuję.

Nie lubię wybierać ulubionych zespołów. Każdego dnia jest inny. Jednak ta brytyjska kapela wychodzi poza ramy wszystkiego. Mój stosunek do nich jest tak specyficzny, jak zachowanie samych członków zespołu. Wydali trzy kompletnie różne, acz równie genialne albumy. Po przesłuchaniu „Primary Colours” zastanawiałam się, czy możliwym jest wydać coś równie pięknego. Brytyjczycy udowodnili w lipcu zeszłego roku, że jak najbardziej. Od pseudo-emo-chłopców, których Alexa Chung wypytywała, czy chodzi bardziej o modę, czy o muzykę The Horrors stali się jednym z lepszych zespołów XXI wieku. Co jednak tkwi w samym „Still Life“? Utwór ten jest perfekcyjnie dopracowany w każdym szczególe. Wspaniały, wręcz magiczny dźwięk syntezatorów Toma, niezwykle urzekający bas, chór Rhysa (który, moim zdaniem, jest najmocniejszym elementem „Skying“), delikatne brzmienie gitary elektrycznej Josha, perkusja Joe nadająca rytm piosenki tworzą nadzwyczajną całość z wokalem Farisa, który nie „walczy“ już z melodią, jak za czasów „Strange House“. Podobnie było podczas listopadowego koncertu Anglików w warszawskiej Proximie. Każdy z muzyków zaszył się w swoim świecie, tworząc coś nowego, ciekawego, do czego nawet publiczność nie mogła dotrzeć. Podczas grania tego singla, wyłączyłam się całkowicie. Byłam w kompletnie innym, piękniejszym miejscu. Nie powiem Wam gdzie, bo nie wiem, ale z pewnością jeszcze tam wrócę.

Od zawsze byłam typem „wiecznego dziecka“. Jednak z każdym dniem narasta liczba obowiązków, a nasza naiwność i lekkomyślność muszą zejść na dalszy plan. W muzyce wspaniałe jest to, że pozwala nam zachować resztki dzieciństwa i przenieść nas w inne miejsce. Arcade Fire obok The Horrors, zawsze będą dla mnie wyjątkowym zespołem. W „Rebellion (Lies)“ nie chodzi tylko o czarujące brzmienie klawiszy, skrzypce, bas... (w przypadku Kanadyjczyków mogę jeszcze długo wymieniać), ale o sam tekst. Jest dla mnie osłoną przed światem dorosłych, którego nigdy nie rozumiałam i nie chciałam zrozumieć. Do dziś uważam, że niepotrzebnie komplikują swoje życie. Ów utwór z „Funeral“ ujawnia prawdę o ludziach. „Sleeping is giving in/So lift those heavy eyelids”, „Every time you close your eyes/Lies, lies!”. Ile razy każdy z nas będzie musiał się zmierzyć z szarą rzeczywistością, wie, że w tej piosence znajdzie oparcie. Jest to też singiel, który wywołał u mnie łzy, gdy Arcade Fire zagrali go na Torwarze w zeszłym roku.

Wiele się mówi o tej pani już od lat dziewięćdziesiątych, ale talentu odmówić jej nie można. Ta skromna artystka z Yeovil już nieraz udowodniła, że przemysł muzyczny został wręcz stworzony dla niej. Ponad 12 lat doświadczenia, 8 albumów, a Polly wciąż zaskakuje krytyków swoją kreatywnością. Mnie jednak urzekło dzieło współpracy wokalistki z angielskim muzykiem – Johnem Parishem, a konkretnie pierwszy i jedyny singiel z albumu „A Woman A Man Walked By“. Po „White Chalk“, w którym praktycznie jedynym instrumentem było pianino, Harvey wróciła w 2009 roku z charakterystycznym dla niej rockowym brzmieniem. Piosenka ta jest równie piękna, co niepokojąca. Surowy gitarowy riff w połączeniu z głosem Angielki nie pozostawia słuchacza obojętnym. Sam teledysk do singla budzi mieszane uczucia, w którym wokalistka skacze w dmuchanym zamku podczas burzy. W tym tkwi urok „Black Hearted Love“ – to utwór z półki: „Nie wiem, co się dzieje, ale chcę więcej“.

Tu się na chwilę zatrzymamy, bo o ile łatwo jest zacząć, trudno zakończyć wymienianie piosenek, które w minimalnym stopniu miały wpływ na to, kim jesteśmy. Dlatego też piosenką numer 5 będzie kilka utworów, które są zbyt istotne, by mogły zostać przeze mnie pominięte.

Nigdy nie byłam typem zbuntowanego dziecka. Jednak ten zespół Leeds potrafi swoją muzyką zmieniać ludzi. Wystarczy, że usłyszy się „Liquid Lives“, a słuchacz z przekonaniem wykrzykuje: „I wanna drink drink drink smoke fuck fight/I wanna shout, drink, scream, I wanna die!”. I choć „For The Masses“ nie dorównuje debiutowi, to jednak energia i luźne podejście muzyków z Hadouken! wciąż porywa tysiące ludzi. Miejmy nadzieję, że pokażą, na co ich stać na tegorocznej edycji Selector Festival.

Gdybym mogła przenieść się w dowolną epokę, by być na koncercie dowolnego zespołu, bez wahania wybrałabym Joy Division. Bez nich post punk nie byłby już taki sam. Ów kapela zapoczątkowała twórczość między innymi The Horrors, Klaxons czy Mogwai. Utwór, który pozostanie mi w pamięci na długo, to ten otwierający „Unknown Pleasures“. Sprawia, że zaczynamy się mimowolnie poruszać w rytm. Ogromny wpływ na nastrój całej płyty ma bas, który który jak to ujęła moja koleżanka z redakcji – Kasia – „stanowi kręgosłup muzyczny“. Słuchając „Disorder“, tak jak śpiewający Curtis, „I've got the spirit, but lose the feeling, feeling, feeling”.

Ta piosenka prawdopodobnie nie znalazłaby się w tym zestawieniu, gdybym nie usłyszała jej wykonania na żywo. Utwór chłopców z Belgii to kwintesencja lat dziewięćdziesiątych. Mimo że nie jest epoka, o której za kilkanaście lat powiem: „Ach! Co to były za czasy“, singiel ten w pewien sposób mnie z nią utożsamia. Włączcie go sobie, a zrozumiecie. Sam refren odrobinę przypomina wszystkim znane The Rembrants – „I’ll be there for you“. Ujmę to tak: ta piosenka jest przyjacielem, którego się po prostu lubi.

Powiem tyle: cała magia jest w tekście. Tu wyjątkowo melodia jest dodatkiem. Kto słyszał, ten wie. Kto nie słyszał, niech prędko nadrobi zaległości.

The Neighbourhood - Sweather Weather / Female Robbery [2012]

Moda na retro stylistykę zaczęła się dość dawno, lecz ciągle jest popularna (patrz: masowe uwielbienie dla Lany del Rey). Zazwyczaj zajmowały się tym wokalistki, lecz ostatnio retro pop zyskał nową nazwę w swoim nurcie, którą jest zespół The Neighbourhood. Nie wiemy za wiele o tym kim są i ilu ich jest. Wiemy za to, że pochodzą z Kalifornii, co wyraźnie słychać w ich twórczości. Pachnie ona końcówką lata leniwie spędzoną nad oceanem. Wokalista obdarzony jest ciekawą barwą głosu. Z początku nie byłem pewien, czy mam do czynienia z kobietą czy z mężczyzną. Ich debiutancka epka jest zatytułowana "I'm Sorry..." i będzie wydana 7 maja. Na razie znamy dwa utwory z tego wydawnictwa. Pierwszy z nich, "Sweather Weather", to piosenka z genialnym refrenem, opowiadająca o namiętności pomiędzy dwójką ludzi. Drugi, "Female Robbery", pokazuje bardziej zadziorną stronę zespołu. Oba utwory opatrzone są klimatycznymi, czarno-białymi teledyskami.
"I'm Sorry..." będzie dostępne do pobrania za damo ze strony zespołu. Warto zwrócić na nich uwagę, bo te dwa single zapowiadają bardzo dobrą epkę. 


Michał

Soso - T.T.I.D.S.D.I.E.U.I.C. [2012]

Soso jest kolejną artystką, która wzięła udział w The Promo Bay. Jej debiutancki album o nic nie mówiącym tytule to akronim nazwy pierwszej piosenki - The time I dug so deep I ended up in China.
Twórczość tej szwedzkiej piosenkarki i producentki najkrócej można opisać jako przyjemny dla ucha electropop. Trochę bardziej opisowo – połączenie Lykke Li z Madonną. Nie da się nie wyczuć inspiracji innymi zespołami elektronicznymi: Crystal Castles, Royskopp czy nawet Depeche Mode.
Aż szkoda, że to tylko 36 minut, podzielonych na 13 utworów. Dodatkowo, 5 z nich to bardzo przyjemne, downbeatowe instrumentale, budujące w niejaki sposób delikatne napięcie. A moją osobistą perełką jest "I Never Thought You’d Come In Summer" – przesterowany wokal, elektroniczna perkusja i beat rodem z utworów Ladytron.
Wyczuwam przed Soso całkiem sporą karierę – mimo, iż nie jest to nic całkiem nowego (<ironia>w końcu w muzyce nie wymyślono nic po OK Computer!</ironia>) to Szwedka ma potencjał, by jej utwory zajmowały czołowe miejsca w listach radiowych – "T.T.I.D.S.D.I.E.U.I.C." to naprawdę porządny pop.

Kogucik