Heineken Open'er Festival 2012 [przewodnik]

Heineken Open’er Festival to największy festiwal jaki gości nad Wisłą. Gdy tylko rozpoczną się wakacje, w Gdyni, na lotnisku Kosakowo tysiące młodych ludzi bawi się przy dźwiękach rocka, alternatywy, indie, elektroniki i rapu. W tym roku nie będzie inaczej. W końcu 85 tysięcy ludzi nie może się mylić – Open’er to największe święto muzyki w Polsce.
Już od 2002 r. (a od 2003 r. w Gdyni) do naszego największego portu zjeżdżają najjaśniejsze gwiazdy muzyki – Massive Attack, The White Stripes, Placebo, Sigur Rós, Jay-Z, Editors, Prince, Kasabian, Pearl Jam, Coldplay, Muse, Arctic Monkeys, Interpol czy Snoop Dogg (wymienieni całkowicie przypadkowo i losowo!).
Open’er to właściwie jedyny naprawdę duży festiwal w Polsce, gdzie zamiast maksymalnie dwóch/trzech scen mamy ich siedem (tak było w 2011) + Silent Disco (czyli dyskoteka w słuchawkach). Niestety, taka ilość scen powoduje, że często musimy wybierać, kogo chcemy zobaczyć :).
Dodatkowo, festiwalowi towarzyszy niezwykła otoczka – właściwie cała Gdynia żyje tymi czteroma dniami, podczas których ma się tyle wydarzyć. W końcu bezpieczne przemieszczenie takiej rzeszy ludzi z Babich Dołów do ich miejsc zamieszkania to nie lada zadanie logistyczne. Pomagają w tym dodatkowe, bezpłatne autobusy, kursujące spod Dworca Głównego, które dowożą spragnionych muzyki fanów na miejsce.
W tym roku Open’er ma być nie tylko świętem muzyki – powstanie Galeria Open’era, gdzie wybrany twórca ma tworzyć kolekcję sztuki, pokazującą najciekawsze zjawiska w polskiej sztuce. Do tego w planach są projekcje ambitnych filmów i dokumentów. Pokazuje to, że festiwal cały czas się rozwija – na dodatek na lepsze.
Przejdźmy jednak do muzyki: największą gwiazdą będzie Bjork – islandzka multiinstrumentalistka, tworząca coś wymykającego się sklasyfikowaniu, ciągle dążącą do zmian swojego stylu. Wydając niedawno ósmy krążek „Biophilia” nonkonformistka udowodniła, że jest wielką artystką – nie liczy się tu tylko muzyka, ale również cała oprawa – istnieją aplikacje dla każdego utworu, powstała specjalna strona internetowa, a wszystko to, by pokazać jak duże i zawiłe są zależności między wszelakimi strukturami.
Festiwal się na Bjork nie kończy - swoją obecnością uraczą nas m.in. indie rockowy kwartet Franz Ferdinand, tworzący jedną z najbardziej energetycznych i tanecznych melodii XXI wieku, The xx – minimalistyczni awangardziści, Justice – największa elektroniczna sensacja, która zepchnęła z tronu królów europejskiej muzyki electro Daft Punk czy Wiz Khalifa – obficie wytatuowany raper, podbijający serca fanów hip-hopu singlem „Black and Yellow” (z ciekawostek - na tym bicie ścigali się amatorscy raperzy pod względem wyplutych słów). A to dopiero początek gwiazd na tegorocznym Heineken Open’er Festival.

Info w pigułce:
Kiedy? 04-07.07.2012
Gdzie? Gdynia, lotnisko Kosakowo.
Kto? Bat For Lashes, Bjork, Bon Iver, Franz Ferdinand, Friendly Fires, Julia Marcell, Justice, SBTRKT Live, The xx, Wiz Khalifa, Janelle Monae, Gogol Bordello, Public Enemy, Bloc Party, Toro y Moi, Orbital, The Maccabees, Mumford & Sons, Dry the River, Major Lazer, Nosowska, The Kills, M83.
Bilety: 370 zł (karnet 4-dniowy)/410 zł (karnet 4-dniowy + pole namiotowe)/290 zł (karnet 2-dniowy)/330 zł (karnet 2-dniowy + pole namiotowe)/165 zł (jeden dzień)

Opracował:
Kogucik

OFF Festival 2012 [przewodnik]

OFF to magiczny festiwal. Jego cztery pierwsze edycje odbywały się w Mysłowicach, aby w 2010 roku przenieść się do Katowic i stać się ich wizytówką. Artur Rojek, który jest odpowiedzialny za dobór artystów na tym festiwalu, stawia zarówno na młodych, nieznanych artystów, jak i na weteranów sceny alternatywnej. W jednej chwili możemy zmienić miejscówkę z koncertu będącym synonimem najlepszej electro wiksy na metalowy występ - OFF, choć zaprasza do siebie około setkę artystów, będąc jednym z najlepszych festiwali alternatywnych w tej części Europy, wciąż ma w sobie wiele z kameralności. To festiwal niepowtarzalny, jedyny w swoim rodzaju, piękny. Byłam na dwóch edycjach, bilet na trzecią zakupiłam w ciemno miesiąc temu. Bo OFF Festival to nie tylko koncerty. To ludzie, miejsce, imprezy towarzyszące, spontaniczność, możliwość spotkania artystów poza kulisami, poznawanie wielu ciekawych ludzi, kilkanaście godzin muzyki dziennie przez trzy dni, a dorzucić możecie do nich jeszcze before party. To najbardziej wykańczający festiwal ever - nie czujesz nóg, jedyne, o czym marzysz to spanie, ale wciąż chcesz skakać. Imprezy Alter Artu mogą się schować. To zasługa "klimatu" - i choć to słowo powoli zaczyna znaczyć tyle, co nic, uwierzcie mi - żaden festiwal nie dał mi tylu fajnych koncertów, przeżyć i wspomnień co zaledwie dwie edycje OFFa. Na szczęście w tym roku nie zapowiada się na to, aby miało się to zmienić.

Info w pigułce:
Kiedy? 02 sierpnia + 03-05 sierpnia 2012. 
Gdzie? Dolina Trzech Stawów, Katowice
Kto? Iggy Pop & the Stooges, Death In Vegas, Battles, Converge, Suicide, Swans, Atari Teenage Riot, Kurt Vile, Other Lives, Ty Segall, Shabazz Palaces, Iceage, Spectrum, Charles Bradley, Baxter Dury, Connan Mockasin, Colin Stenson, Świetliki grają "Ogród Koncentracyjny", Retro Stefson, Kirk, Container, Black Face, House of Love, King Creosote & Jon Hopkins, Nerwowe Wakacje, Kim Gordon & Ikue Mori, Henry Rollins, Papa M, Lillevan (w duecie z Fennesz), Forest Swords, Jacaszek, Mordy, Piętnastka,
Das Racist, Dominique Young Unique, Africa HiTech, Thurston Moore, anbb: alva noto & blixa bargeld, Baroness, Josh T.Pearson, Nosowska, Kanał Audytywny. + Before party (02.08): Matthew Herbert + Alva Noto (Centrum Kultury Katowice) / Nils Frahm + Sleep Party People (Hipnoza).
Bilety:
Karnet trzydniowy: 120 zł. Z polem namiotowym: 160 zł.
Karnet czterodniowy (Before party + Dolina Trzech Stawów): 160 zł. Z polem namiotowym: 200 zł.
Before party: 75 zł.
Ceny aktualne do 16 kwietnia. Później ulegną zmianie - będą wyższe. 

PS. Polecam dokument o OFFie, który jeszcze bardziej urzeczywistni Wam jego specyfikę. Klik.

Opracowała:
Natalia

Foxy Shazam - Church of Rock and Roll [2012]

Całkiem spora cześć globu ziemskiego utwierdza się w przekonaniu, że wraz z nastaniem trzeciego tysiąclecia prawdziwa, rockowa muzyka (szczególnie nurty z Ameryki) kompletnie zaginęła, wyparta przez indie i pop. Jak się okazuje, są też i wykonawcy, którzy próbują przywrócić „dawne, rockowe brzmienie”, 
a doskonałym na to przykładem jest zespół Foxy Shazam.

Amerykanie nieco sprowokowali społeczność, tytułując swoją czwartą w dorobku muzycznym płytę „Church of Rock and Roll” – dali nadzieję rozczarowanym i rozgoryczonym ludziom uznającym jedynie rock i hard rock z lat 70’, 80’ i 90’. Tylko czy nazwa pokrywa się z treścią?
Utwór wprowadzający w album, „Welcome To The Church of Rock and Roll” nie zwiastuje wiele dobrego. Grafomański, pusty, bezsensowny tekst i gotyckie chórki w refrenie sprawiły, że miałam szczerą ochotę wyłączyć odtwarzacz. Potem jest tylko gorzej. Wokalista momentami brzmi jak zachrypnięta i skrzecząca Cher, gitarzyści silą się na mocne riffy, oczywiście wszystko przeplatane kiczowatymi klawiszowymi wstawkami, a nawet trąbką. Z chaotycznej całości wyłamuje się „Forever Together”, spokojniejszy utwór, choć i nawet ten kawałek pozostawia poczucie niesmaku – przypomina The White Stripes z czasów „Elephant” (ściślej rzecz ujmując – utwór „I Wanna Be The Boy”) w mniej oryginalnym wydaniu.

Całość jest nie tyle chaotyczna i kiczowata, co kompletnie skopiowana. Foxy Shazam wyraźnie przekroczyli granicę pomiędzy inspiracją a perfidnym powielaniem brzmień „gigantów rocka” – na każdym kroku da się słyszeć usilne naśladownictwo manier Micka Jaggera albo Axla Rose’a czy gitarowe brzmienie odwzorowywane na Metallice i Guns’n’Roses.

Dominika

Porcelain Raft - Strange Weekend [2012]

To jedna z tych płyt, o której nie ma za bardzo co pisać, ale wato byłoby jednak o niej wspomnieć. Więc robię to teraz, gdy mija miesiąc od premiery debiutanckiego krążka Porcelain Raft. Spędzam z tą płytą średnio co trzeci wieczór, mając wyrzuty sumienia, że jeszcze Wam jej nie pokazałam. Z drugiej strony, nie wiem, dlaczego miałabym się szczególnie tym zadręczać - to fajny album, ale pomimo tego, że zebrał dobre recenzje od krytyków, nie zrobił na mnie powalającego wrażenia. Muszę jednak przyznać - połączenie męskiego, plastycznego głosu, elektroniki, akustycznych gitar i dość abstrakcyjnych tekstów sprawia niezłe wrażenie. Słuchajcie póki nie przyjdzie wiosna, możliwe, że gdy przeminie czas długich wieczorów cały melancholijny klimat "Strange Weekend" zniknie, a to na tego typu ulotnych emocjach jest oparty. Jak na razie warto jednak delektować się "Drifting In And Out" i docenić ciekawie rozwiązane "Unless You Speak From Your Heart". 
W jednym zdaniu: debiut Porcelain Raft to przyzwoita wariacja na temat dream popu. 

Natalia

Sylver Tongue - Hook You Up [2012]

To post z serii poznajcie, zanim poznają inni.

Pół internetu zachodzi w głowę, kto to i stwierdzając, że jest super "czeka na debiut", drugie pół ma niezłą zabawę z tych pierwszych oraz z samej artystki ukrywającej się pod pseudonimem Sylver Toungue, podchodząc do całości z dość sporym dystansem, w tym Guardian, który mimo to asekuracyjnie uznał ten projekt za "zespół dnia" na początku bieżącego tygodnia.
Chodzi o to, że za tą nazwą nie skrywa się debiutantka. To Charlotte Hatherley - kiedyś w Ash, później artystka solowa, ostatnią płytę sygnowaną własnym nazwiskiem wydała w 2009 roku, w międzyczasie była muzykiem koncertowym na trasach KT Tunstall czy Bat for Lashes. Teraz czas na Sylver Tongue - zaskakuje zmianą stylistyki, wyraźną, lecz miękka elektroniką, w teledysku przywodząc na myśl stylizacje Little Boots, jednak Charlotte nie jest w stanie nas oszukać - głos pozostał ten sam. W dodatku wciąż posiada cudowną zdolność pisania świetnych piosenek. "Hook You Up" totalnie wciąga po kilku przesłuchaniach. I nie sugerujcie się wspomnianym Guardianem, ta muzyka nie ma nic wspólnego z Ladyhawke. Zaryzykuję stwierdzenie, że to właśnie Sylver Tongue może namieszać bardziej swoim krążkiem niż dziewczyna z Australii. Jeśli mam być szczera, gorąco na to liczę.

"Hook You Up" do pobrania na facebooku Sylver Tongue, teledysk zobaczyć możecie tutaj.

Natalia

Piosenki życia [Dominika]

Na wieść o tym, że Muse przyjedzie na Coke Live Music Festival, skakałam ze szczęścia, by potem przed dwa tygodnie nie móc podnieść się z porażki. Nie mogłam tam być, nie odważyłam się nawet oglądnąć żadnego nagrania z koncertu. Jednakże nabrałam do tej sytuacji dystansu i nadal, raz po raz wsłuchiwałam się w dźwięki z mojej ulubionej płyty Muse, chyba najlepszej w ich dorobku muzycznym – "Origin Of Symmetry". Omijam ''Plug In Baby", ''New Born" z ukochaną partią na pianino, by przejść do konkretu – ''Feeling Good". Idealny poranek? Usłyszeć zaraz po przebudzeniu słowa „It’s a new dawn, it’s a new day, It’s a new life for me, and I’m feeling good”. Recepta na udany dzień, zdecydowanie. 
I do samego zespołu nabrałam dystansu, jestem świadoma tego, że nie tworzą czegoś, za co dostaną najwyższą notę od krytyków. Ale siła przekazu tego, co oferują, jest na tyle mocna, że trzy lata temu złapała mnie w swoje sidła - zagubionego jeszcze jedenastoletniego dzieciaka, które uświadamiało sobie, że nie chce przyjmować tego, czym karmią ludzi środki masowego przekazu.

Florence, zaraz po zapoznaniu się z debiutem, stała się jedną z moich ulubionych wokalistek. W pełni zaakceptowałam jej muzykę, charakter, postawę i mentalność. Właśnie dzięki "Lungs" uświadomiłam sobie, że pod nazwą „pop” kryją się dwie definicje – ta, która określa jakość, i ta, która kamufluje się pod postacią zysku i sprzedaży, sztucznej otoczki kreowanej przez media.
Wybrałam ''Rabbit Heart…", ponieważ to pierwszy kawałek Florence, jaki dane mi było usłyszeć. Poza tym, emanuje z niego kompletna magia, coś, co wprawia w cudowny nastrój. Teksty, jakie Florence wplątuje w bogate kompozycje (właśnie m. in. w "Rabbit Heart") są słodko-gorzkim, ironicznym obrazem rzeczywistości. 
Zdecydowanie jest to utwór, który będę pamiętała bardzo długo, bo wśród milionów kompozycji właśnie ta idealnie dopasowuje się do mojego charakteru, kształtowanego nie tyle przez ludzi, co muzykę. 


Radiohead znam całkiem dobrze i od dawna, jestem świadoma tego, że ich płyty są powszechnie chwalone, ba, uwielbiane, królują na listach „Najlepszych płyt dekady”. "OK Computer" czy „Kid A” zdobyły uznanie krytyków, jednak moja przekorność sprowadziła mnie do tego, że jedynie „In Rainbows” jestem w stanie słuchać, szczególnie jednego utworu, mianowicie „Nude”. Chociaż i nawet ten utwór odtwarzam połowicznie, ale w tym tkwi sedno. Jego wyjątkowość objawia się w głosie głosie Thoma York’a wyśpiewującego „You’ll do to hell for what your dirty mind is thinking”, nastroju, jaki mu towarzyszy – i już tutaj kończy się moje uwielbienie do Radiohead, choć może i to się kiedyś zmieni. 

Uzasadniam ten wybór moją przekornością i złośliwością, irytuje mnie stwierdzenie, że „stosowanie elektronicznych sampli w utworze jest niedopuszczalne, to wręcz grzech, bo tym sposobem wykonawca się sprzedaje”. 
Miałam słabość do „Danger Days”, i choć emocje całkowicie opadły – tę płytę będę pamiętała długo. Za to, że ukazał drugą stronę medalu – MCR takich, jacy zostali mimowolnie olani przez fanów, a przeze mnie – uwielbiani, szczególnie za „Planetary (GO!)” właśnie. Tym kawałkiem MCR udowodnili, że potrafią stworzyć mocny, energiczny kawałek, przy którym mam ochotę szczerze się roześmiać i powiedzieć: „tak, żyję dniem dzisiejszym, a nie jutrem i chcę korzystać z życia na tyle, ile się da”.

Zaczęłam interesować się tą dwójką w momencie, kiedy ogłosili zawieszenie działalności. Album „Elephant” zazwyczaj kojarzy się z „Seven Nation Army”, mnie jednak totalnie urzekł utwór „Cold, Cold Night”, bo to rzadki przypadek, gdy cicha, skromna Meg nie gra na perkusji, a wychodzi na środek sceny i czaruje głosem.

Z dnia na dzień coraz bardziej zakochuję się w "Ceremonials", krążku, którego od miesiąca nie wyjmuję z mojego odtwarzacza. A "No Light, No Light" to chyba jeden z najlepszych singli Flo. Dodatkowo przed kilkoma dniami odbyła się gala się Brit Awards, grupę nominowano w dwóch kategoriach. Oczywiście wygrała Adele (której fenomenu zupełnie nie rozumiem), a mi pozostało nic innego, jak obejrzeć występ Florence + The Machine.
Popłakałam się. Dawno mi się to nie zdarzyło. Bardzo dawno. Łzy lały się ze mnie strumieniami, Florence obudziła we mnie dziecko płaczące ze szczęścia. Ta Brytyjka dokonała rzeczy prawie niemożliwej - skakała, biegała po scenie, dbając o to, by nie obniżyć jakości wokalu, dodatkowo te kilkanaście sekund (2:51-3:03) - świat się zatrzymuje, specjalnie dla niej.
A ja płaczę, ponieważ poznałam artystkę totalną.

Piosenki życia [Kogucik]

Pięć ukochanych piosenek? Ciężko jest zrobić taką listę. Nie dość, że jest to lista, o której nie można wypowiedzieć się obiektywnie, to wybór pięciu piosenek, które znaczą dla mnie najwięcej jest szalenie, szalenie trudne. Dlatego pozwoliłem sobie skomentować jeszcze kilka dodatkowych, ważnych dla mnie piosenek. Zacznę od miejsc poza pierwszą piątką:

R.E.M. – Losing My Religion – piosenka, którą znam od dzieciństwa (ile razy słyszałem ją w ulubionym radiu Taty!) zawsze podśpiewując po swojemu, dopiero od roku znając prawdziwego wykonawcę tego utworu. Dodatkowo zawiły tekst, który za każdym razem interpretuję sobie inaczej, spowodowało, że Losing My Religion wylądowało tutaj.

MGMT – Time to Pretend – psychodeliczne dźwięki Time to Pretend w połączeniu z tekstem o „upadku” cywilizacji to swoisty protest song jak „Another Brick In The Wall” w bardziej wysublimowany sposób dotyczący dzisiejszych chorych zachowań ludzi. 

The Cinematic Orchestra – To Build a Home – strasznie smutny utwór o utracie (tu wpisz sam czego). Dodatkowo, faceci z The Cinematic Orchestra cudownie grają linią melodyczną, by skromny, prosty tekst bardziej oddziałowywał na słuchacza. Cudowny utwór na nocne rozmyślania. 

Travis – Re-offender – kolejna piosenka o niespełnionej miłości. Nie wiem czemu, takie najbardziej do mnie trafiają. Dodatkowo banjo świetnie pasuje do całego utworu. Twórcy post-britpopu w najlepszej formie. 

White Lies – Farewell to the Fairground – zespół uwielbiany przez słodkie alternatywne szesnastki. Mimo to, ten utwór ląduje wysoko na mojej liście – następna piosenka o stracie i ucieczce od problemów, w wersji bardziej rockowej.

Myslovitz – Mieć czy być – jedyny polski zespół, który naprawdę lubię i który tworzy naprawdę głęboką muzykę – równie dobrze, na tym miejscu mogłyby być cztery inne piosenki zespołu ze Śląska. Tematyką nawiązuje trochę do Time to Pretend, muzyką do X&Y’skich utworów Coldplay (piosenka powstała podczas supportowania brytyjskiego kwartetu).

W tym utworze jest wszystko. Doskonały, poetycki tekst, delikatny, spokojny wstęp, sekcje smyczkowe, dęte oraz mocne wejście gitar. Cudowna opowieść o uwolnieniu się z ram bycia „przykładnym, poprawnym” człowiekiem a staniem się wolnym. Poznałem ten utwór całkiem przypadkowo, przeleciał mi fragment na moim telefonie (niestety, jest to ostatnia piosenka na Neon Bible) i wróciłem do niego już w całości po kilku dniach, gdyż tekst nie mógł mi wyjść z głowy.
Dodatkowo, piosenka wreszcie uzyskała na popularności dzięki coverowi Petera Gabriela, umieszczonego w House MD – troszkę inna wersja, równie ciekawa, ale moim skromnym zdaniem – gorsza od oryginału.

Chyba największy sukces kasowy Oasis, jednocześnie jedna z najpiękniejszych piosenek o szalenie trudnej sztuce – wyznaniu miłości i sprawieniu, by była ta miłość doskonała. Doskonała pozycja dla wszystkich, zastanawiających się nad zawarciem jakiegoś związku ;). Osobiście jednak wolę interpretować tekst troszkę inaczej, zamieniając miłość na jakąś pasję, na nasz cel – też tekst pasuje idealnie i to jest w nim najpiękniejsze.

Właściwie mogłem w tej top-liście umieścić same piosenki Coldplay. Serio. Nawet wliczając (niestety) dosyć mocno komercyjną Mylo Xyloto, każda płyta Coldplay, a właściwie każda piosenka na każdej płycie ma sens! Do każdej piosenki dodatkowo ułożona jest perfekcyjna muzyka i tu tkwi największy geniusz czterech trzydziestoletnich facetów. No i robią świetny show na scenie, niczym Freddie wraz ze swoim Queen.
Jednak perfekcja może być jeszcze lepsza – The Hardest Part to piosenka o strachu przed odrzuceniem (coś mnie chyba z okazji Walentynek wzięło mnie na takie romantyczne smuty). Delikatne pianino połączone z perkusją i wolnymi riffami gitarowymi tworzy cudowny nastrój.

Trafiłem do tej piosenki dzięki reklamie Coca-Coli (skąd inąd – mojego nałogu). Mimo, że dużo wcześniej znałem Oasis, jednak nigdy nie miałem okazji przesłuchać tej piosenki, wydanej tylko jako singiel.
Bądź sobą – to całe przesłanie tej piosenki. Tyle. Czy może być lepszy teledysk do takiego utworu aniżeli pięcioro niezbyt przystojnych facetów w dresach grających najlepszy angielski alternatywny rock? Chyba nie. Dodatkowo, dorzucono nam instrumenty smyczkowe!
Piosenka-hymn każdej dziwacznej subkultury.

Na koniec zostawiłem utwór, który sprawił, że kiedy nie widziałem sensu w życiu, nie poddałem się – i nie przesadzam. True story. Na dodatek pomogła jeszcze nie jednym moim znajomym, którym jeżeli tylko mieli jakiś problem, podsyłałem link do dzieła Coldplay, ew. wciskałem słuchawki na uszy i kazałem słuchać.
Sam mogę słuchać jej godzinami, nie raz leciała mi zapętlona po 20-30 razy w Winampie. Gdybym wiedział wtedy o istnieniu Last.fm, pewnie nie Map of the Problematique wygrywałoby u mnie na listach odtworzeń.
Najbardziej pozytywna piosenka na świecie. Również nie przesadzam.
Nigdy nie myślałem, że połączenie bębnów, perkusji, organów, falsetu i solo na gitarze może być tak wspaniałe.
Wyzwala same piękne emocje – odwagę, by się nie poddać, chęć do podniesienia się z dna i radość z wesołej muzyki.
Jeszcze nigdy nie było tak prostych morałów zawartych tak w pięknym opakowaniu.
Dzięki, o wielcy z Londynu!
(polecam mocno podkręcić głośność, dla osób z subwooferem zwiększyć basy, odpalić HD i cieszyć się!)

Jack White - Love Interruption [2012]

Czy trzeba komuś przedstawiać Jacka White'a? To jeden z najważniejszych muzyków XXI wieku, odpowiedzialny za zespoły takie jak The Raconteurs, The Dead Weather, czy najbardziej znany The White Stripes. Tym razem Jack poztanowił wydać solową płytę. "Love Interruption" jest pierwszym singlem zwiastującym krążek "Blunderbuss", który ujrzy światło dzienne 23 kwietnia. Singiel zapowiada całkowitą zmianę dotychczasowego stylu artysty. Jest to dość spokojna piosenka z pogranicza country i bluesa. Brzmi ona wesoło, lecz w warstwie tekstowej jest dużo goryczy. W tle słyszymy gitarę akustyczną, pianino i klarnet basowy. Na wokalu Jackowi towarzyszy Ruby Amanfu, nominowana do Grammy piosenkarka i songwriterka.

Jack White ogłosił ostatnio kilka występów w Stanach Zjednoczonych i na jednym festiwalu w Wielkiej Brytanii. Czy trafi w tym roku do Polski? Przekonamy się wkrótce.

Utwór i utrzymany w retro stylistyce klip tutaj.

PS. Trzeciego marca White będzie muzycznym gościem w Saturday Night Live i wykona dwa utwory z "Blunderbuss".

Michał

Piosenki życia [Natalia]

Szczerze mówiąc, na początku nie przepadałam za MGMT. Gdy na sklepowych półkach ukazał się ich debiut, trzymałam się od niego z daleka. Ostatecznie jednak postanowiłam dać szansę ich muzyce. "Oracular Spectacular". Potem płakałam na ich koncercie. To jeden z tych zespołów, który będę kochać na zawsze. Nie ma innej opcji, nawet jeśli "Congratulations" to nie to samo. "Time to Pretend" jest banalnym wyborem, ale choć moją ulubioną piosenką z pierwszego krążka duetu na zawsze pozostanie "Of Moons, Birds & Monsters", to właśnie "Time to Pretend" w niezwykły sposób na mnie wpłynęło. Tylko jedna piosenka, ale o tak silnym przekazie, że już do końca życia moim motto będzie: live fast, die young

Utwór, do którego podchodzę chyba najbardziej emocjonalnie z pięciu wymienionych.
"Pass This On" to piosenka totalnie niedopasowana, muzycznie mamy elektroniczne bity, do tego ten tekst, to o niego w tym wszystkim chodzi. Jest piękny. Prawdziwy. Tylko uważaj, żebym kolejnym razem nie zakochała się w Twoim bracie. Albo w Tobie, bracie. 
Bo The Knife to nie tylko Jose coverujący "Heartbeats". To coś o wiele, wiele więcej. A poza tym, to piosenka z 2003 roku - miałam osiem lat i kojarzę ten straszny teledysk z telewizji. Jak bardzo byłam zaskoczona, spotykając go w późniejszym życiu. 

Nie, nie "Sometimes". Nie, nie z "Loveless". "Cupid Come". Tyle. Posłuchajcie. 

"They only want you when you're seventeen". Zawsze chciałam mieć przynajmniej szesnaście, to była ta granica, wyznacznik fajności. Miałam farbować włosy i jeździć na koncerty. Siedemnastka za osiem miesięcy, zobaczymy, czy będzie "fun". Jak na razie dochodzę jednak do wniosku, że mieć 21 lat jest chyba mimo wszystko fajniej. W każdym razie, piosenka w pewien sposób istotna, bo zawsze miałam obsesję na punkcie wieku. Prosta elektronika, krótki tekst, świetny efekt. 

Nie jestem zbyt miła dla Cystal Castles od czasu ich koncertu na Selectorze. Nie podeszło mi i już. Inna sprawa to to, że w tej piosence nie chodzi o CC, chodzi o Van She, bo to na ich utworze "Sex City" oparto cały kawałek. I choć bez dodatków kanadyjczyków piosenka jest zabójcza, elektroniczny, w gruncie rzeczy niezwykle proty motyw dodaje jej dozy zmysłowej tajemniczości. Łatwo się zapomnieć. Najlepsza robota Crystal Castles ever. 

+ Choć w regułach było, że ma być ich pięć... poza kolejnością lądują Justice vs. Simian z "We Are Your Freinds". Bo gdyby nie ten utwór, nigdy nie znalazłabym się w tym miejscu, w którym jestem teraz. I to były fajne czasy.

Ciekawe, jak moje "piosenki życia" będą wyglądać za dwadzieścia lat, jeżeli już teraz czuję się staro widząc w telewizji teledysk do "When The Sun Goes Down". Może kiedyś się o tym przekonamy.

Black Atlass - Black Atlass [2012]

Robienie muzyki w wieku siedemnastu lat jest dla mnie niewyobrażalne. Ale trafiają się jednostki genialne, które wprawiają mnie w kompleksy, zadają mi pytanie, dlaczego ja w swojej sypialni, zainspirowana w równej mierze zespołami kultowymi, jak i świeżymi alternatywnymi rzeczami, którymi jara się każdy nastolatek, nie mogę nagrać takiej muzyki jak on. Ale przynajmniej mogę posłuchać jego dzieł. A uwierzcie, jest czego. 
Black Atlass ma siedemnaście lat, pochodzi z Montrealu, jego EPkę znajdziecie tutaj, w dodatku możecie pobrać ją legalnie za darmo. Mnie szczególnie urzekł utwór "Paris". 

Natalia

Piosenki życia [Michał]

Wiele zawdzięczam temu zespołowi z Anglii. To oni wyrwali mnie z pop-bagna w którym siedziałem i otworzyli oczy na całkiem nowy muzyczny świat. Od kilku lat pozostają moją ulubiona kapelą, a "When The Sun Goes Down" pokochałem najmocniej.

Editors to kolejny bardzo ważny dla mnie zespół. Ich koncert na Coke Live Music Festival 2011 to było moje pierwsze wielkie muzyczne wydarzenie i może to nawet lepiej, że nie zagrali "Escape The Nest", bo mógłbym tego nie przeżyć.

Muzykę elektroniczną uważałem za coś nudnego i niewartego uwagi. To zmieniło się całkowicie po tym jak zobaczyłem stream koncertu Jamesa Blake'a z Open'era. Zrobiło to na mnie ogromne wrażenie, a jego debiutancki album przez długie godziny nie wychodził z mojego odtwarzacza.

Pomimo że moja ekscytacja na punkcie Florence ostatnimi czasy zmalała, to sentyment do pierwszej płyty, a w szczególności do tej piosenki na pewno pozostał. I mam to gdzieś, że to cover, jest piękny.

Arcade Fire poznałem bardzo późno, bo przy okazji trzeciej płyty, lecz to debiut, a szczególnie "Crown Of Love" najmocniej chwycił za moje serce.

The Kills - The Last Goodbye [2012]

The Kills - Alison Mosshart i Jamie Hince, od debiutu tworzą charakterystyczny dla siebie schemat, odrębny gatunek, objawiający się w pewnego rodzaju minimalizmie, posługując się surowymi dźwiękami gitary, syntezatorem i automatem perkusyjnym. Przed wydaniem ostatniego albumu i Alison, i Jamie zaczęli obracać się w towarzystwie nieprzystającym, mogłoby się wydawać, do charakterów duetu – ona zaangażowała się w projekt zainicjowany przez Jacka White’a – supergrupę The Dead Weather, a on oświadczył się Kate Moss. Brytyjsko-amerykański duet trzynastego lutego wydał czwarty singiel z płyty "Blood Pressures" - "The Last Goodbye". Cztery utwory, tylko kilkanaście minut, jednak sporo czasu zajęło mi dogłębne zapoznanie się z tym mini-albumem, ponieważ… nie mogłam przyjąć do wiadomości, że to jest The Kills.
Po "Sea of Cowards" wydanego przez The Dead Weather Alison zyskała opinię ostrej, rockowej kobiety, została okrzyknięta królową rocka tej dekady. I nie mam wobec tego żadnych wątpliwości – Mosshart, zachrypniętym i charakterystycznym wokalem wzmocniła grupę, dzielnie wtórując Jackowi White'owi,
w pełni zasługuje na to miano.

I nagle wyrwano mnie z psychodelicznego snu, przez co doznałam ogromnego szoku. "The Last Goodbye" to cicha, melodyjna ballada, gdzie Alison przypomina mi przebrzmiałą już diwę, ze smutkiem żegnająca się
z bliskimi, fanami. "It’s the last goodbye, I swear”, wyśpiewuje, a za akompaniament służy instrument klawiszowy. "One Silver Dollar" to cover, wcześniej utwór wykonywała… Marilyn Monroe. Królowa garage rock’a zamieniająca się w symbol piękna sprzed kilku dekad? Dla Alison najwyraźniej wszystko jest możliwe. Towarzyszą jej tylko surowe dźwięki gitary akustycznej, sytuacja powtarza się w utworze "Crazy". Ze schematu wyłamuje się kawałek "Pale Blue Eyes", który, mimo że jest coverem zespołu The Velvet Underground, przywodzi na myśl dawne, charakterystyczne brzmienie The Kills, utrzymane w stylu bluesowo-rockowym.

"To jest śliczne! Piękne!" – usłyszałam entuzjastyczne słowa od siostry, wchodzącej do pokoju. Podpiszę się pod tymi słowami, jeśli The Kills wydadzą album w podobnej stylistyce, z autorskimi tekstami i melodiami, jednak tak samo emocjonalnymi i poruszającymi jak te covery.

Dominika

Dry the River - The Chambers & the Valves [2012]

W świecie, w którym brak miejsca na fajne, naturalne i niewymuszone brzmienie, wcisnęli się chłopcy z Dry The River. Przez przeszło dwa lata przygotowywali się do wejścia na ogólnoświatową scenę muzyczną wydając cztery epki. Wystąpili w Polsce na OFF Festival, i żeby nie przesadzić z superlatywami – spodobali się publiczności. 
Za niecały miesiąc premiera debiutanckiego krążka, „"Shallow Bed". Tymczasem zespół opublikował nowy singiel wraz z klipem, "The Chambers & the Valves".

Selector Festival 2012 [przewodnik]

Witajcie w pierwszej notce z serii przewodników po letnich festiwalach 2012. To w nich zechcemy zebrać wszystkie najważniejsze informacje na temat każdego z najistotniejszych eventów dziejących się w naszym kraju. Aktualizowane i rozwijane wraz z postępującymi ogłoszeniami artystów, mają za zadanie dać Wam ogólny obraz tegorocznego wydania festiwalu, a jeżeli ktoś z nas miał przyjemność bywać na poprzednich edycjach, opowiedzieć troszkę o jego atmosferze i rzeczach dla niego specyficznych. 

Zaczynamy festiwalem ważnym dla mnie z czysto osobistych powodów. Selector Festival to jedyne wydarzenie cykliczne, na którym bawię się od jego pierwszej edycji. Co prawda w 2009 roku w Krakowie gościłam tylko jeden dzień, ale zachęcił mnie on na tyle, aby pierwszy czerwcowy weekend zawsze rezerwować dla najmłodszego dziecka AlterArtu. Na przestrzeni trzech lat przez krakowskie Błonia (nie licząc wyjątku w 2010 roku, kiedy impreza odbyła się na terenie Muzeum Lotnictwa) przewinęła się śmietanka najlepszych elektronicznych i tanecznych artystów: Franz Ferdinand, Faithless, Crystal Castles, La Roux, Klaxons, Bloody Beetroots... Te nazwy mówią same za siebie, a należy nadmienić, że ich muzyce towarzyszą bogate wizualizacje, nierzadko powstałe specjalnie z okazji krakowskiego eventu.
Wszystkie koncerty odbywają się w "przestrzeni namiotowej", na którą składają się dwa sporych rozmiarów namioty, jeden większy, gdzie odbywają się koncerty bardziej znanych gwiazd, oraz trochę mniejszy, zarezerwowany dla DJ'ów, debiutantów i całej gamy dźwięków, które wymagają zdecydowanie bardziej kameralnej oprawy.
Warto jeszcze raz wspomnieć samą lokalizację: Błonia znajdują się kilka chwil od Rynku, więc gdy zabrzmi na nich ostatni dźwięk, zabawę można szybko przenieść do któregoś z klubów. 
Można mówić, że Selector ma za cel jedynie lans i jest zlotem fanów "nieludzkiej" muzyki. Jednak każdy, kto choć raz miał okazję imprezować na krakowskich Błoniach musi przyznać, że to dwa dni nieskrępowanej zabawy przy dźwiękach dobranych z największą starannością. Wyprawa na Selector jest najlepszym pomysłem na rozpoczęcie sezonu festiwalowego, który po takim starcie na pewno będzie udany.

Sprawdźcie nasze info w pigułce:
Kiedy? 01-02 czerwca 2012
Gdzie? Błonia, Kraków
Kto? Magnetic Man, Disclosure, Com Truise, Totally Enormous Extinct Dinosaurs, Niki & the Dove, Stay+, Redinho, Chase & Status, Neon Indian, Buraka som Sistema, Miike Snow.
Bilety: 200 zł/135 zł

Opracowała: Natalia

Father John Misty - Hollywood Forever Cemetery Sings [2012]

Na pewno każdy z was miał w swoim życiu taką piosenkę, którą usłyszał pierwszy raz, potem przesłuchał jeszcze kilkanaście razy i przez kolejne dni nucił ją sobie pod nosem. Dokładnie taką sytuację mam teraz z utworem Hollywood Forever Cemetery Sings od Father John Misty. Kawałek oparty na prostym, powtarzającym się przez cały utwór motywie rytmicznym i brudnej gitarze z niesamowicie chwytliwą i uzależniająca melodią.

Father John Misty to projekt Johna Tillmana, byłego perkusisty Fleet Foxes, który od 2003 roku nagrywa solowe płyty, lecz nigdy nie zdobył dużego rozgłosu. Debiutancka płyta Father John Misty, "Fear Fun", będzie wydana na początku maja i jeżeli całość będzie tak dobra jak singiel, to może być kandydatem do płyty roku.

Piosenkę i świetny teledysk można poznać tutaj.

Michał

Ladytron - Gravity the Seducer [2011]

Nie lubię pisać o tegorocznych premierach. Jakoś wolę odkrywać przed wami płyty, które wyszły już jakiś czas temu, lecz nadal jest o nich cicho, mimo że są naprawdę dobre.
Taką płytą jest "Gravity the Seducer". Mimo iż Brian Eno nazwał ich “najlepszymi w angielskiej muzyce pop”, w Polsce są praktycznie nieznani z imienia – często się słyszy ich piosenki w radiowej Trójce, ale jakby pytać przechodniów o Ladytron, chyba żaden z nich nie odpowie, że słyszał o takim zespole.
Ladytron to zespół stworzony przez dwie kobiety i dwóch zniewieściałych mężczyzn (bo jaki prawdziwy facet pozwoliłby na nazwanie zespołu KobiecyTron?) i tworzą coś wymykającemu się klasyfikacji – elektronika która wychodzi spod ich rąk nie jest czymś w stylu Guetty czy Buurena do typowej dyskoteki, ni to wręcz punkowe dźwięki Crystal Castles, ani nie new rave od Klaxons. Coś znacznie spokojniejszego, idealnego do słuchania w deszczowe dni. Elektroniczna wersja The xx. Niektórzy określają twórczość Ladytron jako dream pop – moim zdaniem to lekko nie ten kierunek, synthpop znowu też nie pasuje – dlatego wypadało by stworzyć dla nich kompletnie nowy gatunek, tak jak dla praktycznie samego Muse i ich kopii powstał new prog.
Sama okładka nie wyróżnia się niczym szczególnym – zwykły nadmorski krajobraz z drogą, zdającą się nie kończyć. Tak samo ma się nigdy nie kończyć nasza przygoda z płytą.
Longplay otwiera "White Elephant" – piosenka dosyć monotonna, oparta na właściwie jednym, wysokim bicie i drugim, znacznie niższym. Twórcy dorzucili nam jedynie instrumenty smyczkowe i perkusję ledwo słyszalną w tle, jednak nadającą całkiem skutecznie rytm. No i wokal, jakby kosmiczny. Mimo to ten utwór pokazuje całe mistrzostwo Ladytron – mimo tej monotonii, mimo względnej nudy (nie ma tu takiej energii jak u Friendly Fires, że od razu muzyka porywa ciało do tańca) wszystko układa się w całość i słucha się tego przyjemnie! A to dopiero pierwsza piosenka z płyty. Do takiej ramy utworu (dwa-trzy bity, bez wielkich wirtuozerii) pasuje więcej piosenek: dosyć radosne "Mirage", dreampopowe "Ninety Degrees", tajemnicze "White Gold", mocno elektroniczne i ciężkie "Altitude Blues" czy typowo popowe "Melting Ice" z przeciekawym przejściem. Psychodeliczne Moon Palace również pasuje do stylu Ladytron, jednak jest tam dużo więcej różnych instrumentów, jest wyraźniej zarysowana zmiana nastroju, muzycy użyli dźwięków przypominających wycie duchów.
Z tego wyłamują się dwa utwory: pierwszy z nich, "Ritual", to całkiem miła wędrówka: zaczyna się od w miarę powolnego, spokojnego, lekko przerażającego bitu; następnie dochodzą do tego kolejne instrumenty wraz z upiornymi wokalami, ot, elektroniczny dom strachu. Jest tu jednak dużo więcej zmian rytmu (szczególnie w późniejszej części) dlatego wyłączyłem go z tej „monotonnej” części płyty.
Na koniec zostaje największa perełka – "Ace of Hz". Żeby nie być gołosłownym – ten utwór podoba się nawet mojej rodzicielce, nie uznającej innej muzyki od klasycznej. Wszystko jest wręcz identyczne, jak w każdym innym utworze Ladytron, ale jednocześnie jak piękne! Począwszy od standardowego powolnego wstępu, okraszonego wyrazistą perkusją, kosmicznymi wokalami, poprzez zwiększanie napięcia tempem, efektami i perkusją do momentu apogeum – klawiszowym solo, którego nie powstydziłby się Nikołaj Rimsky-Korsakow. Nawet, jeżeli nie lubisz elektroniki – przegorąco polecam ten kawałek.
Z mojej recenzji wynika, że płyta powinna być poprawną, nudną, nieciekawą, że niedziwnym jest to, że zaginęła w natłoku innych, lepszych. Jednak troszkę wyżej przemyciłem zdanie o magii Ladytron – o sprawianiu, że pozornie nudne piosenki stają się świetnymi! Nie na darmo rzucone było porównanie do The xx – za wyjątkiem Crystalized i Islands tam również nie ma jakiś hitów, ale cała płyta stanowi świetną całość do przesłuchania w domu (tu pozwolę sobie przemycić osobistą dygresję – dlatego uważam, że to błąd by The xx występowało na tak wielkim festiwalu, jakim jest Open’er), w drodze do szkoły/pracy czy podczas uprawiania sportu (sprawdzone, "Gravity the Seducer" było dosyć ważną częścią w moich biegowych treningach). Ci, którzy już znali Ladytron też się mogą zdziwić najnowszym dziełem kwartetu – jest ona wolniejsza i pozbawiona takiej ilości basu. Każdemu, kto chce odpocząć od wymagającej muzyki, a chce się cieszyć jej prostotą i pięknem – polecam najnowszą płytę Ladytron.


Kogucik

Totally Enormous Extinct Dinosaurs - Tapes & Money [2012]

To najkrótsze trzy minuty mojego życia. Jednocześnie świetnie spędzone. Proste połączenie: na pozór powolna piosenka, przez elektroniczne bity mimo wszystko dynamiczna, porywa do tańca. 
Wyobrażacie sobie to na żywo? Miazga. 

Totally Enormous Extinct Dinosaurs - najgorętsza nazwa tego roku w moim osobistym zestawieniu. Debiutancki album w czerwcu. Artystę będzie można zobaczyć na słowackiej Pohodzie, więc na jakieś 90% wpadnie też do Polski. 
I olejcie to, że jego "Garden" zostało wykorzystane w reklamie. Eureka, tak, wszyscy znacie już tego wykonawcę. Ale to świetnie. Jest warty wszelkiej sławy. Od dawna nikt nie robił tak fajnych elektronicznych numerów. 

"Tapes & Money" do posłuchania tutaj.

Natalia

Kari Amirian - Daddy Says I'm Special [2011]

Kari Amirian zadebiutowała w grudniu 2011. Otrzymała szansę wypromowania się dzięki portalom myspace i last.fm. Jednak większej popularności nie zdobyła. Dlaczego, skoro wszyscy zapewniali, że album "Daddy Says I’m Special" jest niepowtarzalny?

Oczywiście najbardziej zaskoczyła mnie wiadomość, że Kari Amirian to Polka. Dodatkowo, wiedziona ocenami słuchaczy postanowiłam zapoznać się z debiutem. Pierwsze przesłuchanie wywołało u mnie sporą euforię, jednak postanowiłam obiektywnie przyjąć album. Dwa tygodnie później, chcąc sięgnąć po płytę po raz drugi, pojawił się pewien opór w postaci niechęci.

"My Favourite Part", pierwszy utwór z albumu, przywodzi mi na myśl debiut Lykke Li. Jednak po przesłuchaniu kolejnych dwóch piosenek czar zupełnie pryska. Zaskoczył mnie fakt, że właściwie każdy utwór utrzymany jest w podobnym, lekkim i delikatnym indie popowym stylu. Nawet "Fightback", ze świetnym tekstem obrazującym życie ludzi w XXI wieku, w połączeniu z monotonną i spokojną melodią powoduje znużenie u słuchacza. Osoba nieznająca podstaw języka angielskiego śmiało mogłaby pomyśleć, że utwór opowiada o miłości bądź przyjaźni. I właśnie w tym tkwi problem - brak odpowiedniej dynamiki w żadnym wypadku nie komponuje się z tekstem.

Całość mogłaby prezentować się naprawdę nieźle, gdyby nie to, że w gruncie rzeczy każdy utwór jest podobny do poprzedniego, co zlewa się i tworzy nieco nudnawy, indie popowy album opakowany w słodką okładkę i tak samo dziecinny tytuł.
Z całej płyty, mimo wałkowania jej przez cały tydzień, nie pamiętam zupełnie nic, prócz słowa „facebook”, zaginionego w utworze "Fightback". Próbując przypomnieć sobie cokolwiek, potrafię zanucić każdą piosenkę zbliżoną stylistyką do "Daddy Says I’m Special" - "My Love" bądź "Little Bit" Lykke Li, czy choćby nawet "Misguided Ghosts" Paramore, mimo, że ostatni raz ten utwór słyszałam rok temu. Zupełna pustka, jeśli chodzi o samą zainteresowaną.

Na pocieszenie – album idealnie nadaje się na senne, zimowe wieczory i jako kołysanka. I raczej nic poza tym. A szkoda, bo "Daddy Says I’m Special" zapowiadała się nieźle.

Debiut Kari Amirian, w świetle dokonań Julii Marcell, Izy Lach czy Moniki Brodki staje się mniej znaczącym albumem, który nie podbije serc słuchaczy, tym bardziej list przebojów w stacjach radiowych.
Chcę usłyszeć Kari na jakimś festiwalu - wtedy mogłabym trafnie określić, czy wykorzystała swoje krótkie pięć minut, a może wyda drugi album z ciekawszymi i bardziej rozbudowanymi aranżacjami.

Dominika