Na wieść o tym, że Muse przyjedzie na Coke Live Music Festival, skakałam ze szczęścia, by potem przed dwa tygodnie nie móc podnieść się z porażki. Nie mogłam tam być, nie odważyłam się nawet oglądnąć żadnego nagrania z koncertu. Jednakże nabrałam do tej sytuacji dystansu i nadal, raz po raz wsłuchiwałam się w dźwięki z mojej ulubionej płyty Muse, chyba najlepszej w ich dorobku muzycznym – "Origin Of Symmetry". Omijam ''Plug In Baby", ''New Born" z ukochaną partią na pianino, by przejść do konkretu – ''Feeling Good". Idealny poranek? Usłyszeć zaraz po przebudzeniu słowa „It’s a new dawn, it’s a new day, It’s a new life for me, and I’m feeling good”. Recepta na udany dzień, zdecydowanie.
I do samego zespołu nabrałam dystansu, jestem świadoma tego, że nie tworzą czegoś, za co dostaną najwyższą notę od krytyków. Ale siła przekazu tego, co oferują, jest na tyle mocna, że trzy lata temu złapała mnie w swoje sidła - zagubionego jeszcze jedenastoletniego dzieciaka, które uświadamiało sobie, że nie chce przyjmować tego, czym karmią ludzi środki masowego przekazu.
Florence, zaraz po zapoznaniu się z debiutem, stała się jedną z moich ulubionych wokalistek. W pełni zaakceptowałam jej muzykę, charakter, postawę i mentalność. Właśnie dzięki "Lungs" uświadomiłam sobie, że pod nazwą „pop” kryją się dwie definicje – ta, która określa jakość, i ta, która kamufluje się pod postacią zysku i sprzedaży, sztucznej otoczki kreowanej przez media.
Wybrałam ''Rabbit Heart…", ponieważ to pierwszy kawałek Florence, jaki dane mi było usłyszeć. Poza tym, emanuje z niego kompletna magia, coś, co wprawia w cudowny nastrój. Teksty, jakie Florence wplątuje w bogate kompozycje (właśnie m. in. w "Rabbit Heart") są słodko-gorzkim, ironicznym obrazem rzeczywistości.
Zdecydowanie jest to utwór, który będę pamiętała bardzo długo, bo wśród milionów kompozycji właśnie ta idealnie dopasowuje się do mojego charakteru, kształtowanego nie tyle przez ludzi, co muzykę.
Radiohead znam całkiem dobrze i od dawna, jestem świadoma tego, że ich płyty są powszechnie chwalone, ba, uwielbiane, królują na listach „Najlepszych płyt dekady”. "OK Computer" czy „Kid A” zdobyły uznanie krytyków, jednak moja przekorność sprowadziła mnie do tego, że jedynie „In Rainbows” jestem w stanie słuchać, szczególnie jednego utworu, mianowicie „Nude”. Chociaż i nawet ten utwór odtwarzam połowicznie, ale w tym tkwi sedno. Jego wyjątkowość objawia się w głosie głosie Thoma York’a wyśpiewującego „You’ll do to hell for what your dirty mind is thinking”, nastroju, jaki mu towarzyszy – i już tutaj kończy się moje uwielbienie do Radiohead, choć może i to się kiedyś zmieni.
Uzasadniam ten wybór moją przekornością i złośliwością, irytuje mnie stwierdzenie, że „stosowanie elektronicznych sampli w utworze jest niedopuszczalne, to wręcz grzech, bo tym sposobem wykonawca się sprzedaje”.
Miałam słabość do „Danger Days”, i choć emocje całkowicie opadły – tę płytę będę pamiętała długo. Za to, że ukazał drugą stronę medalu – MCR takich, jacy zostali mimowolnie olani przez fanów, a przeze mnie – uwielbiani, szczególnie za „Planetary (GO!)” właśnie. Tym kawałkiem MCR udowodnili, że potrafią stworzyć mocny, energiczny kawałek, przy którym mam ochotę szczerze się roześmiać i powiedzieć: „tak, żyję dniem dzisiejszym, a nie jutrem i chcę korzystać z życia na tyle, ile się da”.
Zaczęłam interesować się tą dwójką w momencie, kiedy ogłosili zawieszenie działalności. Album „Elephant” zazwyczaj kojarzy się z „Seven Nation Army”, mnie jednak totalnie urzekł utwór „Cold, Cold Night”, bo to rzadki przypadek, gdy cicha, skromna Meg nie gra na perkusji, a wychodzi na środek sceny i czaruje głosem.
Z dnia na dzień coraz bardziej zakochuję się w "Ceremonials", krążku, którego od miesiąca nie wyjmuję z mojego odtwarzacza. A "No Light, No Light" to chyba jeden z najlepszych singli Flo. Dodatkowo przed kilkoma dniami odbyła się gala się Brit Awards, grupę nominowano w dwóch kategoriach. Oczywiście wygrała Adele (której fenomenu zupełnie nie rozumiem), a mi pozostało nic innego, jak obejrzeć występ Florence + The Machine.
Popłakałam się. Dawno mi się to nie zdarzyło. Bardzo dawno. Łzy lały się ze mnie strumieniami, Florence obudziła we mnie dziecko płaczące ze szczęścia. Ta Brytyjka dokonała rzeczy prawie niemożliwej - skakała, biegała po scenie, dbając o to, by nie obniżyć jakości wokalu, dodatkowo te kilkanaście sekund (2:51-3:03) - świat się zatrzymuje, specjalnie dla niej.
A ja płaczę, ponieważ poznałam artystkę totalną.
czekałam na ten wpis : )
OdpowiedzUsuńO tak, Muse mnie również budzą każdego dnia. Florence rzeczywiście czaruje głosem. W ogóle kojarzy mi się z taką czerwonowłosą wróżką. Ale MCR to akurat nie ścierpię chyba nigdy ;).
OdpowiedzUsuń