Egyptian Hip Hop - Good Don't Sleep [2012]


Egyptian Hip Hop? Nazwa brzmi znajomo. Tak, jakaś epka kiedyś była. Kilku młodych chłopaków, fajne indie granie, wszyscy wiedzą, o co chodzi... A potem spod ich skrzydła wyszedł tak bardzo odwrotny "SYH". Utwór, który przynajmniej mnie porusza do samej głębi, do szpiku kości. Od pierwszej chwili wiedziałam, że to moja nowa, krystalicznie lśniąca perełka, że bezpowrotnie wessały mnie hipnotyczne basy i narkotyczno-klubowy klimat. I jeszcze ten refren. Mogę sobie tylko wyobrażać, jak zjawiskowo musi to brzmieć na żywo. Takie numery nie powstają raz na tydzień. Zaczęłam być naprawdę mocno podekscytowana premierą albumu i samym zespołem, który z miejsca pokochałam. Słusznie? Podejście numer jeden - zasnęłam. Zwaliłam to na karb fatalnie męczącego dnia, chociaż wiedziałam już, że "Good Don't Sleep" to nie do końca to, na co liczyłam. Podejście numer 1875643 - wciąż nic. Lubię albumy i piosenki, które, jak filmy, mają swój punkt kulminacyjny, żywą akcję, albo chociaż atmosferę, a na debiucie Egyptian Hip Hop zwyczajnie bardzo niewiele się dzieje. Debiut wypada ponuro, wręcz mrocznie i jakoś tak sucho, nieprzebojowo. Kiedy grupa zaczyna się rozkręcać i iść w dobrym kierunku, jak chociażby dzieje się we frapującym "The White Falls", to tylko na moment. Za chwilę wracają do rozpraszającej muzyki, w której ciężko w ogóle znaleźć ciekawy rytm. Schowany za instrumentami, rozmyty wokal Alexa Hewetta nie ułatwia sprawy. Przykładowo takie "Tobago", czy "Strange Vale" prezentują się naprawdę ubogo oraz topornie. "Pearl Sound" i "One Eyed King" przypominają upiorne kołysanki (acz pierwsa jeszcze się broni), flirtujące z muzyką eksperymentalną. Dwie rzeczy, które mimo to podobają mi się w Egyptian Hip Hop to: a) basy b) Egipt (tutaj pewnie powinnam zostawić miejsce na jakiś błyskotliwy żarciki o tym, że wcale nie są z Egiptu i nie interesuje ich hip-hop). Zespół stanowią rodowici Brytyjczycy, ale w ich muzyce można odkryć wyczuwalny posmak egzotyki. Z bólem serca piszę, że się rozczarowałam. Bywa. Kiedyś byli chłopcami z gitarami, teraz zredukowali ich brzmienie prawie do zera. Może więc jest jeszcze jakaś szansa, że postawią na jeszcze jedną zmianę, wrzucą szybsze tempo i nagrają coś ciekawszego. W końcu stać ich było na "SYH", a więc kto wie...


Kasia

Jake Bugg- Jake Bugg [2012]


Czy wiecie jakie to uczucie w wieku 18 lat wydać debiutancki album, który zostaje oceniony na dziewiątkę przez New Musical Express i w tydzień od premiery ląduje na pierwszym miejscu brytyjskiej listy sprzedaży? Ja też nie i prawdopodobnie nigdy się nie dowiem. Przekonał się o tym jednak pewien młodzieniec z Nottingham, Jake Bugg.

Wielka brytania kocha chłopaków z gitarą i wszyscy o tym wiemy. Wystarczy spojrzeć na rok 2011. Miles Kane, Alex Turner, Ben Howard, Benjamin Francis Leftwich, Kurt Vile, czy nawet Noel Gallagher lub Bon Iver. To właśnie oni rządzili w muzycznym świecie. Dlatego też zachwyt nad Jakiem nie powinien nikogo dziwić. Jednak bycie chłopakiem i posiadanie gitary to nie są jego jedyne zalety. Tworzy on ciekawą mieszankę klasycznego rocka, folku i country. Ma również przyjemny, lecz odrobinę skrzeczący głos, dlatego nie można uniknąć porównań do Milesa Kane'a. Jednak to, co najważniejsze, ma ogromny talent do zamykania w trzyminutowych piosenkach chwytliwych melodii.
Muzyka Brytyjczyka ma wiele odcieni. Na płycie znajdziemy zarówno kawałki energetyczne, na przykład singlowe „Taste It” i „Lighting Bolt”, spokojne balladki jak „Slide” czy najczęściej zapętlane przeze mnie „Broken”. Jest też miejsce dla radosnych piosenek jak „Two Fingers” i pełnego niepokoju „Ballad Of Mr Jones”. Przy takiej rozbieżności stylistycznej można by pomyśleć, że płyta będzie niespójna, lecz zdecydowanie nie jest to prawdą. Elementem łączącym wszystkie utwory jest pewnego rodzaju brak akceptacji dla współczesnej muzyki popularnej i tęsknota do czasów gdy do tworzenia dźwięków używano tylko instrumentów, a nie komputerów.
Jake Bugg wszedł w świat muzyki z impetem i jak na razie nic nie zdaje się go powstrzymywać. Nic w tym dziwnego, ponieważ w jego muzyce słychać szczerość i pasję. Jestem pewien, że to co pokazał nam na swoim pierwszym albumie nie jest szczytem jego możliwości i że w przyszłości jeszcze nie raz nas zaskoczy. Jedyne co nam pozostało to czekać na kolejny album tego chłopaka z gitarą.

Michał

Team Me [Wrocław; 18.10.2012]

Wybranie się na koncert Team Me planowałam w ciemno chwilę po ogłoszeniu ich występu we Wrocławiu. Następnie lekko odeszłam od tego pomysłu, ale ostatecznie dzięki uprzejmości organizatorów Citysounds, czyli wrocławskiego cyklu koncertów, w ramach którego wystąpił zespół ze Skandynawii, miałam okazję udać się wczoraj do stolicy Dolnego Śląska. I bardzo się cieszę, że tak się stało. Team Me zaczęli trzydzieści pięć minut po czasie. I choć nawet wtedy cała publika zgromadzona w tak niewielkim Łykendzie uparcie siedziała na krzesłach, po pierwszej zagranej piosence i prośbie muzyków, aby podejść pod scenę, ochoczo podniosła się z miejsc. Uf, już myślałam, że będziemy mieli siedzący koncert indie popowy... To prawda, muzyka Team Me często zapuszcza się w melancholijne rejony, gdzie spokojnie można by było sobie posiedzieć, ale po co, gdy w większości przypadków można potupać sobie nóżką, a nawet czasem poskakać? Przez trochę ponad godzinę Norwegowie przenieśli nas do lepszego świata, pełnego nieskrępowanej zabawy i beztroski. Tak dobrze jest zapomnieć w czwartek o wszystkich przyziemnych problemach... Team Me posiadają jedynie jeden album studyjny, nie dziwi więc, że to na nim oparli setlistę koncertu. Zastanawiałam się, jak uda im się przenieść bogactwo płyty na żywą muzykę, ale trzeba przyznać, wyszło im to doskonale, a wiele fragmentów brzmi ciekawiej niż na płycie. To prawda, Norwegowie to trochę taki "zespół patchworkowy" - przez pierwsze pół godziny koncertu miałam jakieś milion najdziwniejszych skojarzeń, od stwierdzeń typu "omg, ale szugejzowo", do "hehe, gitara jak foals" po "a może jednak Klaxons?". Wspaniale było patrzeć, jak z każdą piosenką nabierają odwagi, aby pod koniec, podczas grania "Show Me" dać się kompletnie porwać. Co ważne, koncerty Team Me to także bardzo miła konferansjerka - wielokrotnie dziękowano publice za przybycie, odnotowano, że to pierwsza wizyta zespołu w Polsce, był bis i nawet granie wśród widowni pod sceną. W pewnym momencie rzucili nam sporej wielkości balony - znany trik, ale wciąż tak bardzo fajny! - lecz niestety, Łykend jest piwnicą, ma niski strop, zbyt łatwo to się nimi nie odbijało, ale sam fakt jak najbardziej na plus. Poza tym, uwierzcie, można być chłopcem grającym indie pop i malować oczy. Ta stylizacja na Panic! at the Disco polegała nie tylko na wyglądzie, ale także wydaje mi się, że energiczny gitarzysta stoi za długaśną nazwą piosenki "With My Hands Covering Both of My Eyes I Am Too Scared To Have A Look At You Now". Amerykanie też swego czasu przepadali za takimi tytułami, czyż nie? Team Me wydają się być jedynie niewiele starszymi ode mnie nastolatkami, którzy czerpią dużą zabawę z grania muzyki - choć na początku widać było, że są trochę niepewni przyjęcia, bez żadnego skrępowania przed koncertem spacerowali po klubie, a od Elidy, czyli jedynej dziewczyny w tym sześcioosobowym składzie, można było zaopatrzyć się po koncercie w koszulki, torby czy płyty. Swoją drogą - jest śliczna i bardzo miła. Warto wspomnieć, że w Team Me jest od niedawna, bo od początku bieżącego roku. Ponadto, zespół ma w składzie chłopaka o polskich korzeniach, o czym obowiązkowo zostaliśmy poinformowani - oczywiście aplauz był spory. Co więcej, wydaje mi się, że "To The Threetops!" lepiej słucha się po pójściu na koncert. Muzyka Team Me jest wielowarstwowa i odnoszę wrażenie, że dopiero obcowanie z nią na żywo pokazało mi, jak dobra jest ta płyta i odkryło przede mną jej kompletnie inne, ciekawsze oblicze. Koniec końców, jeżeli jesteście z Poznania i nie macie planów na sobotni wieczór, wybierzcie się na koncert Team Me. Moim zdaniem nie ma lepszego antidotum na październikowy wieczór niż przeniesienie się na chwilę w świat w którym króluje szczęście, swoboda i świetna muzyka, a to wszystko czeka Was na koncertach Norwegów. Ja na pewno ich występ będę wspominać bardzo ciepło.

Natalia

Breakbot - By Your Side [2012]

Breakbot, czyli Thibaut Berland podobnie jak Louis La Roche, SebastiAn, Shook czy chociażby Mix Chopin jest fanem Daft Punk. Najprawdopodobniej Homework bądź Discovery znajdują się w czołówce jego płyt życia. Zresztą jest fanem i wyznawcą całego french-touch'u (czy tam nu-disco). I bardzo dobrze, takich ludzi nam trzeba. Dlatego przyznaję, że w sumie mocno liczyłem na jego debiutancki album. Francuz dał powody ku temu, by nie wątpić w jego potencjał. Czy był to kawałek "Baby I'm Yours" (rok 2010), czy wydany w zeszłym roku singiel "Fantasy", Breakbot zawsze trafiał w punkt. W tym roku wypuścił jeszcze brzmiący jak reklama wytwórni Kitsune kawałek "Programme", który już tak przebojowy jak wspomniane wyżej utwory nie był, ale zdecydowanie spełniał się w roli album-tracka. Wreszcie we wrześniu ukazał się cały krążek By Your Side. Jaki to album? Najprościej mówiąc - bardzo dobry. To jest album na miarę możliwości francuskiego producenta. W zamierzeniu miał być taneczny i przyjemny w odsłuchu, i rzeczywiście taki jest. Pewnie miał być też przebojowy, ale niestety więcej hitów pokroju "Fantasy" nie znajdziemy. Ale są inne atrakcje np. fani Bee Gees powinni uśmiechnąć się słuchając taki "A Mile Away" czy "One Out Of Two". Fani Maxa Tundry uśmiechają się już przy pierwszym indeksie "Break Of Dawn" (szczególnie fani jego bardziej popowej odsłony + to tylko moje luźne skojarzenie jakby co). Dla wielbicieli electro-funku czy starego disco z fajnymi groove'ami basowych gitar a la Chic też coś się znajdzie (tytułowy, przede wszystkim druga część). Etc. etc. Jedyne zastrzeżenia można mieć do tego, że w zasadzie są to tylko kawałki służące głównie do tańca i nic więcej. Jak słucha się płyty to jest fajnie, a jak już się ją wyłączy, to jakoś nie ma się potrzeby do kolejnych odtworzeń. Przynajmniej ja tak mam, nie wiem jak inni. Ale to akurat łatwo sprawdzić, prawda? Nie dość że łatwo, to chyba też warto, bo By Your Side to materiał naprawdę przyjemny dla ucha. Może nie zmusza do jakiegoś totalnego zaangażowania, za to świetnie nada się do puszczania w klubach czy imprezach. Jeśli macie trochę czasu i lubicie lekką, taneczną elektronikę rodem z Francji, to płytka jest dla Was. W sumie polecam, no bo czemu nie?

Tomek

Mumford & Sons - Babel [2012]


Można by rzec, że Mumford & Sons do świata muzyki zakradli się tylnym wejściem. Ot, czwórka niepozornych, przesympatycznych chłopaków, którzy kochają naturę, swoje dziewczyny/żony i folk rock. Zespół grający prosto, jednak co słychać, czerpiący z tego radość. Aż tu zupełnie nagle, bum, wydają swoją debiutancką płytę i gigantyczna, muzyczna machina wyciąga po nich swoje macki. Zaczynają się nominacje i nagrody, wspinaczka na wyżyny Top Billboardu, świetne koncerty na wielkich festiwalach. Okazało się, że chwilowo zamiast nowatorskich, niezależnych projektów ludzie wolą poskakać do "Little Lion Man", bawić się do "The Cave". Dwa lata po debiucie i kasowym sukcesie, nadszedł czas by poddać grupę próbie drugiej płyty. Nie ma zwrotów akcji i zaskoczeń. "Babel" jawi się jako album jednolity, przewidywalny, ale solidny. Struktura wszystkich utworów jest do siebie bliźniaczo podobna (kolejno: spokojna zwrotka, wejście folkowej gitary, porywający do tańca refren - wchodzą chórki, mandolina w tle, gdzieniegdzie w towarzystwie trąbek, puzonów), ale całości słucha się z przyjemnością. Mistrzowskie "I Will Wait", "Lovers of the Light" albo "Below My Feet" aspirują na nowe hity radiowych rozgłośni. Optymizm żywo pulsujący w akordach i wokalu Marcusa Mumforda udziela się w mgnieniu oka. Słuchając "Babel" nie masz wrażenia, że coś jest plastikowe, że coś nie pasuje. To autentyczna i żyjąca muzyka, tworzona przez gości z pasjonackim podejściem. Warto zwrócić uwagę także na "Broken Crown", gdzie radosny przytup oraz całe pokłady uroku ustępują miejsca - początkowo wyrastającej z gitary akustycznej - agresji i wykrzyczanym zwrotkom. To nie tyle mój ulubiony utwór na płycie, ile ulubiony utwór w ciągu ostatnich tygodni i prawdopodobnie utrzyma się on na mojej prywatnej liście jeszcze dłużej. Marcus Mumford snuje nam jeszcze wiele różnych historii - nie smęci, są to opowiadania bardzo dynamiczne, pełne energii, utrzymane przede wszystkim w tematyce miłosnej. Tylko z rzadka zdarza mu się uderzać w ogniskowe nuty ("The Boxer"). Trzeba przyznać, że nawet jeśli jest to coś, czego się spodziewaliśmy, "Babel" wciąż jest chwytliwe, urzekające i wciągające. Wniosek nasuwa się sam: jeśli debiut Mumford & Sons, "Sigh No More", był ci bliski, napewno znajdziesz coś dla siebie na ich kolejnym albumie. Może za drugim razem kawałki są odrobinkę mniej intrygujące, gdyż tracą na elemencie zaskoczenia, niemniej pomysł na muzykę grupy wciąż jest świeży. To po prostu porządna kontynuacja ich wcześniejszych piosenek.


Kasia

Jessie Ware - Devotion [2012]

Niektórzy mówią, że przywróciła wiarę w teraźniejszy pop. Jeszcze inni zachwalają bez reszty i sądzą, że jej debiut to album, który mogłaby nagrać doświadczona weteranka sceny muzycznej. Została nominowana do Mercury Prize wraz z Lianne La Havas, Django Django czy Michaelem Kiwanuką. Oto ona – Jessie Ware. Brytyjka, zanim wydała solowy album „Devotion”, nagrywała wokale dla SBTRKT. Polska publiczność natomiast miała okazję ją poznać na tegorocznym Open’er Festival. Później, tuż przed oficjalnym debiutem na rynku muzycznym zajęła się promocją albumu, wydając trzy single. Są to „110%”, „Running” i „Wildest Moments”, z czego każdy jest osobną historią, aczkolwiek wiele je łączy; na przykład wokal Jessie, niesamowicie dojrzały i idealnie dopasowany do wdzięcznych, precyzyjnie skrojonych melodii. Dodatkowo – od każdej kompozycji bije wręcz elegancja i wyrafinowanie. Na „Devotion” każdy utwór to świetny, przebojowy materiał, choćby stonowane i nieco bardziej poważne od pozostałych kompozycji „Night Light” czy delikatne końcowe „Something Inside”. Jest także podniosłe „Taking In Water”, gdzie Jessie wspina się na wyżyny – jej wokal jest jeszcze potężniejszy. Właściwie każda kompozycja zasługuje na donośny aplauz ze względu na ich cechy. Ware połączyła melodyjność, elegancję, zadbała o to, by pojedyncze piosenki zostały idealnie dopracowane, a później połączyły się w zgrabną całość. I udało się. „Devotion” to coś więcej niż sam pop – to idealne połączenie soulu, r’n’b i akcentów wyniesionych wprost z brytyjskiej sceny muzycznej. To album, który spodoba się każdemu, bez względu na wiek czy upodobania muzyczne. Jest niesamowity w całej swojej prostocie. Już teraz „Devotion” typuje się na zwycięzcę w rankingach na najlepszy album roku. Właściwie nie można się nie zgodzić – praktycznie nikt nie ma żadnych zastrzeżeń, a zupełny brak minusów i nieścisłości na debiucie Jessie Ware powoduje, że już po pierwszym odsłuchaniu jesteśmy urzeczeni i zakochani po uszy.
 
Kasia

Japandroids [wywiad]

Pamiętacie Japandroids? Jeśli ktokolwiek miał do czynienia z muzyką tej dwójki Kanadyjczyków, z pewnością z trudem o nich zapomni. Ceni się ich przede wszystkim za miłość w tym, co tworzą i serce, które wkładają w występy na żywo. Stale zawyżają sobie poprzeczkę, czego dowodem jest świetny drugi album skupiający w sobie wszystkie elementy dobrego garage rock. Nie oczekuje się na ich koncertach fajerwerków, masowej ochrony czy kilometrowej odległości od sceny. Temu duetowi wystarczają dwa instrumenty oraz świetnie nastawiona publiczność. Energia wydobywająca się z tych dwóch muzyków sprawia, że każdy wychodzi zmiażdżony, czując jednocześnie niesamowitą ulgę, bo mógł się do woli wykrzyczeć i wyskakać. Nie inaczej jest z Japandroids poza sceną.  Po tylu latach grania, paśmie wzlotów i upadków, okazuje się, że to wciąż ta sama para przyjaciół, którzy czerpią czystą przyjemność ze wspólnego koncertowania. Po świetnym występie w Warszawie Brian King oraz Dave Prowse z chęcią rozmawiali z fanami, pokazując, że to nie tylko zapaleni muzycy, ale również bardzo sympatyczni ludzie. O „Celebration Rock“ mogliście wyczytać już chyba wszystko. Teraz nasuwa się pytanie: „Co z samymi chłopakami?“. Dlatego też powstał ten wywiad. Perkusista Japandroids sprawił mi tę przyjemność, zgadzając odpowiedzieć na kilka pytań. Pargnęłam się skupić na nich samych i na tym, co czują, jak ta cała muzyczna przygoda na nich wpływa oraz... co z nimi dalej?  
od lewej: Brian i Dave 

themagicbeats: Jesteście w połowie swojej trasy koncertowej. Jak się z tym czujecie? 
Dave Prowse: Teraz mamy końcówkę września [wywiad był przeprowadzany we wrześniu], więc jesteśmy dalej niż w połowie europejskiej części naszej trasy, ale wciąż zostały nam trzy miesiące w drodze, zanim wrócimy do domu na jakiś czas. Rzadko przyjeżdżamy do Europy, zatem zawsze zgadzamy się na wszystko i próbujemy dawać tyle konctertów, ile się da, gdy tu jesteśmy. To zabawne, ale to nie jest najmądrzejsza strategia. Po pewnym czasie twoje ciało stawia opór i martwiłem się, że występy na tym ucierpią. Jednak graliśmy naprawdę dobrze do końca września i teraz mamy czas na krótką przerwę zanim wznowimy trasę w Madrycie. Czuję sporą ulge w związkuz tym. Cieszę się, że mam trochę czasu przed kolejnym graniem i jestem zadowolony z tego, że graliśmy dobrze aż do tej przerwy. 
 tmb: „Celebration Rock“ dostaje bardzo dobre recenzje, dajecie świetne koncerty na całym świecie, a przy tym wciąż udaje wam się zachować swoją osobowość. Czy myślisz, że jako zespół osiągnęliście wszystko, co mogliście? 
DP: Cóż, osiągnęliśmy więcej niż kiedykolwiek mogliśmy mieć na to nadzieję, ale wciąż sporo się zastanawiam nad tym, co chcę dalej robić oraz co chcę zmienić lub robić inaczej. Zawsze jest coś, co chcesz ulepszyć albo lekcja, której nauczyłeś się z ostatniej trasy koncertowej lub ostatniej sesji nagraniowej i wtedy myślisz: „Następnym razem zrobię to tak“. Zatem sądzę, że zawsze mamy nowe cele, a te cele zmieniają się z czasem. Moim zdaniem, gdyby zespół się dziś skończył, oboje z Brianem bylibyśmy ogromnie dumni ze wszystkiego, co udało nam się zrobić. Jednak zawsze będziemy głodni nowości związanych z robieniem muzyki. Zawsze jest coś nowego, nad czym można pracować. 
tmb: Miałam szczęście uczestniczyć w waszym warszawskim koncercie we wrześniu i to był jeden z lepszych show, na których byłam. Jednak najlepszym dla mnie momentem było, gdy dziewczyna poprosiła was o zagranie „I Quit Girls“ – piosenki, której nie wykonywaliście przez sześć miesięcy i zagraliście ją dla niej. Wiele zespołów zareagowałoby zwykłym „Nieważne“ oraz zignorowało to. Jaka była twoja reakcja na początku? 
DP: Moją pierwszą myślą była ciekawość, czy w ogóle pamiętamy, jak zagrać ten utwór! „Czy ja w ogóle pamiętam, jak to się gra?“ „A Brian?“. Zawsze staramy się grać każdy występ tak samo dobrze i z taką samą ilością energii, jak to tylko możliwe. Ale kiedy masz przed sobą tak dobrą publikę w miejscu, którego nie odwiedzasz tak często, popycha cię to do robienia wyjątkowych rzeczy. Polska była dla nas bardzo, bardzo życzliwa, więc chcieliśmy dać ludziom najlepszy koncert, na jaki było nas stać. 
tmb: Zwykle traktujecie swój projekt jak przygodę, która może się skończyć nawet szybciej niż się zaczęła. Z drugiej strony, czy moglibyście wyobrazić swoje życie bez Japandroids? 
DP: Myślę, że to zdrowe podejście, jeśli zdajesz sobie sprawę ze śmiertelności swojego zespołu. Każdy fan muzyki wie, że większość grup ostatecznie się rozpada, a większość zespołów, które się nie rozpadły, prawdopodobnie powinny. Świadomość tego pomaga ci zrobić większość z tego, co się wokół ciebie dzieje oraz pomaga ci być pewnym faktu, że wciąż jesteś w zespole z dobrych powodów. Nie będę w tym zespole przez resztę swojego życia, ale obecnie to on pochłania większość mojego czasu i energii. To pierwsza rzecz o której myślę rano i ostatnia rzecz, o której myślę, gdy idę spać. Zatem uważam, że dużą zmianą będzie dla mnie nauka, jak żyć bez Japandroids, gdy ten czas nadejdzie. 
tmb: Zespoły istnieją dla publiki czy publika dla zespołów? 
DP: Jedno i drugie. 
tmb: Wydaje się, że traktujecie rock’n’roll poważnie, a „Celebration Rock“ jest tego dowodem. Czy istnieją też inne gatunki, które miały na was wpływ? 
DP: Każdy artysta, którego cenię – od Bruce’a Springsteena, Abnera Jay‘a, Otisa Reddinga, the Replacements do Fugazi – oni wszyscy tworzą muzykę, o którą się naprawdę troszczą, grają ją z pasją oraz traktują ją niezwykle poważnie. Cenię to bardzizej niż cokolwiek innego w każdej muzyce. 
tmb: Powiedzieliście, że obaj wiecie, jak ten zespół powinien funkcjonować. Zatem co stanowi kwintesencję Japandroids? 
DP: Myślę, że sercem zespołu jest to, że jesteśmy po prostu dwojgiem ludzi, którzy naprawdę kochają tworzyć muzykę i grać ją z taką pasją oraz energią, jak to tylko możliwe.
tmb: I ostatnie pytanie: Jakie są wasze wrażenia po drugiej wizycie w Polsce? 
DP: Mieliśmy duże oczekiwania w związku z przyjazdem do Polski, ponieważ tak świetnie bawiliśmy się za pierwszym razem. Szczerze, to druga wizyta być może była jeszcze lepsza. Mieliśmy świetną publiczność na obu występach i poznawaliśmy niewiarygodnie przyjaznych, szczerych, zabawnych ludzi wszędzie, dokąd poszliśmy. Ogólnie odkryliśmy, że Europa Wschodnia jest naprawdę ekscytującym miejscem do grania. W tej części świata jest po prostu świetna atmosfera podczas wszystkich naszych koncertów i dlatego zawsze chętnie będziemy tu wracać. 

Rozmawiała: Miz

Grizzly Bear - Shields [2012]

To naprawdę zaskakujące, jak dużo fajnych kawałków i jak wiele ciekawych kapel można wyhaczyć z reklam. Chwytliwe kilkusekundowe dżingle, będące tłem do nowej samochodowej/telefonicznej/żywnościowej oferty potrafią, wbrew naszej woli, chodzić za nami przez całe dnie. Ja taką sytuację miałam między innymi z singlem "Two Weeks" Grizzly Bear. Nie dam głowy, w jakiej reklamie utwór się przewinął, ale na pewno było to moje pierwsze zderzenie z nowojorską formacją. "Two Weeks" było czymś, co opisałabym po prostu jako damn catchy song. Nuta nostalgii mieszała się z niemal folkową lekkością i dawką zaraźliwego optymizmu. Od tej piosenki niedaleko było do poznania pełnego albumu grupy "Veckatimest", który ogromnie mnie wciągnął. Z "Shields" sytuacja ma się nieco inaczej...

Nowe dzieło jest intrygujące, bogato zaaranżowane i... dwuwymiarowe. Strasznie długo szło mi pisanie tej recenzji, gdyż podczas słuchania krążka doświadczałam skrajnie różnych emocji, od pełnej aprobaty i zachwytu do bardziej sceptycznego podejścia. Z jednej strony utwory są niezwykłe. Zespół eksperymentuje - momenty, w których na piedestał wkracza psychodeliczna abstrakcja ocierają się o granice geniuszu! Tak dzieje się chociażby w zdominowanym przez gitary "Sleeping Ute", czy we frapującym rozwiązaniu singla "Yet Again" (który jednak sam w sobie jest ładny, prosty i nic więcej). Ponadto Grizzly Bear są szalenie emocjonalni i słychać to nie tylko w tekstach o relacjach międzyludzkich, samotności i potrzebie bliskości. Ostatnie dwie piosenki, jakimi są "Half Gate" i "Sun In Your Eyes" stanowią monumentalne zakończenie wydawnictwa. To utwory z pompą, wręcz wzniosłe. Oba wyrastają z początkowo przygaszonych melodii - kolejno wiolonczeli i pianina - by przejść w mocne uderzenie, które ciarami rozchodzi się po ciele słuchacza. Cały ten patetyzm zespół przełamuje dwoma utworami bardziej rozrywkowymi. Jednym z nich jest "Speak in Rounds", przy którym dosłownie nie da się usiedzieć w miejscu. Wraz z nadejściem energicznego refrenu czujesz porażającą potrzebę, by wstać i zacząć tańczyć. Drugą propozycją jest delikatnie elektroniczne "Gun-Shy" z przepięknym basem, mój faworyt, mimo swojej skromności. Jednakże mam pewien dość znaczący problem z tym albumem - co, oprócz dwóch pozycji wymienionych powyżej, będę zapętlać z uporem maniaka? Czy płyta wystarczająco wpada w ucho? Przecież nie ma tu tradycyjnych hitów. Kiedy więc zacznie się nudzić? Psychodelia jest świetna, ale na jak długo?

Wiele muzycznych serwisów rozpatruje "Shields" w kategorii najlepszych albumów tego roku. Zgadzam się, że jest on bardzo dobry, oryginalny i z potencjałem, ale chyba pierwszy raz od dawna jestem aż tak pełna wątpliwości (wybaczcie!) i sama nie mam pojęcia, jak będę odbierać go pod koniec grudnia. Czas pokaże.

Kasia