Wybranie się na koncert Team Me planowałam w ciemno chwilę po ogłoszeniu ich występu we Wrocławiu. Następnie lekko odeszłam od tego pomysłu, ale ostatecznie dzięki uprzejmości organizatorów Citysounds, czyli wrocławskiego cyklu koncertów, w ramach którego wystąpił zespół ze Skandynawii, miałam okazję udać się wczoraj do stolicy Dolnego Śląska. I bardzo się cieszę, że tak się stało.
Team Me zaczęli trzydzieści pięć minut po czasie. I choć nawet wtedy cała publika zgromadzona w tak niewielkim Łykendzie uparcie siedziała na krzesłach, po pierwszej zagranej piosence i prośbie muzyków, aby podejść pod scenę, ochoczo podniosła się z miejsc. Uf, już myślałam, że będziemy mieli siedzący koncert indie popowy... To prawda, muzyka Team Me często zapuszcza się w melancholijne rejony, gdzie spokojnie można by było sobie posiedzieć, ale po co, gdy w większości przypadków można potupać sobie nóżką, a nawet czasem poskakać?
Przez trochę ponad godzinę Norwegowie przenieśli nas do lepszego świata, pełnego nieskrępowanej zabawy i beztroski. Tak dobrze jest zapomnieć w czwartek o wszystkich przyziemnych problemach...
Team Me posiadają jedynie jeden album studyjny, nie dziwi więc, że to na nim oparli setlistę koncertu. Zastanawiałam się, jak uda im się przenieść bogactwo płyty na żywą muzykę, ale trzeba przyznać, wyszło im to doskonale, a wiele fragmentów brzmi ciekawiej niż na płycie. To prawda, Norwegowie to trochę taki "zespół patchworkowy" - przez pierwsze pół godziny koncertu miałam jakieś milion najdziwniejszych skojarzeń, od stwierdzeń typu "omg, ale szugejzowo", do "hehe, gitara jak foals" po "a może jednak Klaxons?". Wspaniale było patrzeć, jak z każdą piosenką nabierają odwagi, aby pod koniec, podczas grania "Show Me" dać się kompletnie porwać. Co ważne, koncerty Team Me to także bardzo miła konferansjerka - wielokrotnie dziękowano publice za przybycie, odnotowano, że to pierwsza wizyta zespołu w Polsce, był bis i nawet granie wśród widowni pod sceną. W pewnym momencie rzucili nam sporej wielkości balony - znany trik, ale wciąż tak bardzo fajny! - lecz niestety, Łykend jest piwnicą, ma niski strop, zbyt łatwo to się nimi nie odbijało, ale sam fakt jak najbardziej na plus. Poza tym, uwierzcie, można być chłopcem grającym indie pop i malować oczy. Ta stylizacja na Panic! at the Disco polegała nie tylko na wyglądzie, ale także wydaje mi się, że energiczny gitarzysta stoi za długaśną nazwą piosenki "With My Hands Covering Both of My Eyes I Am Too Scared To Have A Look At You Now". Amerykanie też swego czasu przepadali za takimi tytułami, czyż nie?
Team Me wydają się być jedynie niewiele starszymi ode mnie nastolatkami, którzy czerpią dużą zabawę z grania muzyki - choć na początku widać było, że są trochę niepewni przyjęcia, bez żadnego skrępowania przed koncertem spacerowali po klubie, a od Elidy, czyli jedynej dziewczyny w tym sześcioosobowym składzie, można było zaopatrzyć się po koncercie w koszulki, torby czy płyty. Swoją drogą - jest śliczna i bardzo miła. Warto wspomnieć, że w Team Me jest od niedawna, bo od początku bieżącego roku. Ponadto, zespół ma w składzie chłopaka o polskich korzeniach, o czym obowiązkowo zostaliśmy poinformowani - oczywiście aplauz był spory.
Co więcej, wydaje mi się, że "To The Threetops!" lepiej słucha się po pójściu na koncert. Muzyka Team Me jest wielowarstwowa i odnoszę wrażenie, że dopiero obcowanie z nią na żywo pokazało mi, jak dobra jest ta płyta i odkryło przede mną jej kompletnie inne, ciekawsze oblicze. Koniec końców, jeżeli jesteście z Poznania i nie macie planów na sobotni wieczór, wybierzcie się na koncert Team Me. Moim zdaniem nie ma lepszego antidotum na październikowy wieczór niż przeniesienie się na chwilę w świat w którym króluje szczęście, swoboda i świetna muzyka, a to wszystko czeka Was na koncertach Norwegów. Ja na pewno ich występ będę wspominać bardzo ciepło.
Natalia
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz