OFF Festival 2013 - relacja [Natalia]

Kolejne trzy dni w objęciach wujka Rojka. Nie wiem jak dla was, ale dla mnie to kulminacyjny punkt wakacji, od czterech lat w pierwszy weekend sierpnia każdy wie, że zmieniłam adres na Katowice i ogólnie jestem na innej planecie. Do tego OFFa, w myśl zasady "jestem media, nie muszę znać tych wykonawców" nie przygotowywałam się tak sumiennie jak do poprzednich i może faktycznie nie czułam tego lineupu tak bardzo jak większość moich znajomych. A, znajomi! Tych po raz pierwszy miałam na OFFie pod dostatkiem. Co chwila na kogoś wpadałam, na upartego nawet nie trzeba było się zdzwaniać, wystarczyło rzucić w powietrze pytanie "gdzie on może być?" i czekać, aż po trzech minutach zmaterializuje się przed tobą - typowy OFF. Na Open'erze wam to nie wyjdzie. Dlatego też, wybaczcie - czasem wygrywała rozmowa przy yerbacie niż koncerty. Tak bywa. Przestałam być już chyba dziewczynką, która biega od koncertu do koncertu starając się zobaczyć ich jak najwięcej wręcz na siłę. Pozwólmy sobie na trochę luzu. Złapanie festiwalowej atmosfery. A jest niezwykła. Bo trzeba przyznać, ze trafiając tydzień później na jeden wielki festiwal innego organizatora w innym wielkim mieście można się poczuć traumatycznie i jak w klatce, ale to już inna historia... A w Dolinie Trzech Stawów panuje perfekcyjny klimat, są leżaczki, plaża, piasek w butach, jeziorka, teren wydzielono tak, że znów znajdowały się na nim huśtawki, zawsze można położyć się pod drzewkiem i chwilkę odpocząć/pospać.
Mija kolejny tydzień, odkąd wybrałam się na ten festiwal i wypadałoby wreszcie podzielić się jakimiś przemyśleniami, co właściwie nie ma za wiele sensu, bo: a - nie przyłożyłam się do zadania "chodzę dwanaście godzin bez przerwy na koncerty", b - i tak wyjdzie na to, że jestem zachwycona. A poza tym, sporo czasu bujaliśmy się z Michałem i Tomaszem razem, więc wiecie - pewnie troszkę się powielimy, choć zdania odmienne też mieliśmy. A że każdy ma swoje, to już koniec tych tłumaczeń, przejdźmy do rzeczy troszkę bardziej zbliżonych do festiwalowych.
MIKAL CRONIN
Wszyscy ostro jarali się jego drugim albumem, który wleciał mi jednym uchem, a drugim wyleciał i ani śladu po nim nie zostało. Tym samym, Michał zawędrował pod barierkę, a ja zajęłam miejsce siedzące przed namiocikiem, gdzie z żywym zainteresowaniem przeglądałam księgę informacji offowej i troszkę potupałam nóżką. Do końca jednak nie zostałam, z kolegą zwinęliśmy się w bliżej nieokreślonym celu.
WOODS
Na Woods z kolei poszliśmy jeść, ale od specjalnego wysłannika themagicbeats mogę powiedzieć, że koncert woods stał na wysokim poziomie. Wszystko brzmiało dobrze, jednak całość koncertu polegała na tym, że muzycy wyszli, zagrali - fakt, ładnie, ale bez życia - i tyle po nich. Szczerze mówiąc, z tego co słyszałam ze strefy gastronomicznej, uważam, że mi samej ten koncert mógłby się spodobać, bo melodie brzmiały obiecująco. Ale cóż zrobić, jeść też kiedyś trzeba, ale uroki OFFa - idziesz jeść, i tak coś słyszysz. Gorzej, gdy gra wtedy Brutal Truth. A co do gastro - propsy za fritze, yerbaty i wostoki za piątaka - mega sprawa. Frytki na korzyść Open'era, ale widocznie Gruba Fryta ma monopol na ten produkt jedynie w Gdyni, naleśniczki też fajne, nawet jeśli stoi się przed dylematem, czy nie zjeść pół naleśnika, czy zjeść pół naleśnika z kartonikiem, w którym został podany.
CLOUD NOTHINGS
Ja tam chciałam iść na The Soft Moon, ale że całość ekipy szła na Cloud Nothings, poddałam się. Postałam chwilkę, usłyszałam "No Future/No Past", a potem ktoś powiedział "Ej, idźmy się napić" i bez wyrzutów sumienia opuściłam mBankową scenę. A przy piciu rozmawiało się tak dobrze, że o The Soft Moon zapomniałam, a słuchając komentarzy, ciężko jest mi to sobie wybaczyć.
ZBIGNIEW WODECKI with MITCH&MITCH
Już wiem, co robiłam jak grał Mikal, a ja sobie poszłam! Mówiłam panu Zbigniewowi "dzień dobry" jak przystało na kulturalnego młodego człowieka, pan Zbigniew mi odpowiedział, jak przystało na dżentelmena, a później słałam esemeski do mamy, że "MAMOOOO, POWIEDZIAŁAM PANU ZBIGNIEWOWI DZIEŃ DOBRY". Samym koncertem jednak trochę wzgardziłam i nie dałam się porwać Michałowi i Tomkowi, którzy zdecydowanym krokiem wbijali pod scenę, a ja robiłam sobie przechadzki po terenie. Idę raz obok maina - pan Zbigniew gra na trąbce. Idę drugi - pan Zbigniew gra na fortepianie. Przechodzę kolejny - pan Zbigniew gra na skrzypkach. I trzeba przyznać, że niektóre teksty tych starszych niż dinozaury piosenek były najzwyczajniej w świecie urocze. Dobry oldskul, ale całego koncertu raczej bym nie pociągnęła.
THE POP GROUP
Byłam chwilę, nie podeszło, Tomek został na placu boju i chyba nie było mu tam źle.
ALUNAGEORGE
Trochę beka, bo mają taką nazwę, że wszystko się skupia na Alunie. Mówisz "Aluna" i wszystko jasne, już wiesz, że chodzi o AlunaGeorge. Poza tym, mają taką Alunę, że wszystko skupia się na Alunie. Bo Aluna, moi drodzy, jest dupeczką. Wyszła w zwykłym kucyku i z gołym brzuchem, a ja rozejrzałam się wtedy po namiociku i już wiedziałam - przyszli głównie panowie. Ale szczęście dla tych, których znam - wiem, że jarają się też muzyką tego duetu. Ja na samym początku, jeszcze dawno dawno, na etapie pojawienia się w czeluściach internetu "Your Drums, Your Love" byłam opcją hejterską, przeszło mi po "Attracting Files", a album jest dla mnie dość, że tak powiem, letni. Sam koncert był nawet spoko, Aluna fajnie ruszała bioderkami, okazało się, że właściwie więcej "rapuje" niż śpiewa, że wolę White Noise w wersji Disclosure, a i tak cały koncert czekałam na "Bad Idea", choć wiedziałam, że go nie grają. Fajnie było. Nawet dzień później chłopcy powtarzali "Noooo, Aluuuunaaaa", więc wiecie, coś na rzeczy JEST.
BLONDES
Późno już było, zimno się zrobiło, okazało się, że nowe namiociki z merczem strasznie odbijają dźwięki z Leśnej i ogólnie to postójmy chwilę i zwijajmy się do spanka, bo było fajnie, ale nie dałam się wkręcić w taką wiksę, jaką zaplanowałam dla tego występu. Choć całkiem fajna, solidna elektronika i w sumie dobrze, że pojawili się na OFFie, bo nigdy nie myślałam, że usłyszę ich na żywo.
 W tym miejscu chciałam pozdrowić zespół Kamp!, który lubi pizzę, bary sałatkowe i wie, co to znaczy jeździć windami hotelu Katowice.
UL/KR
Było za gorącoooo. Siedziałam sobie w cieniu, dochodząc do wniosku, że i tak odbiję ich sobie w przyszłości. Po troszku tego, co usłyszałam, jestem dość zdeterminowana, aby całość przeżyć świadomie.
GLASS ANIMALS
Zlot dziwnych ludzi, jeden pan miał widelec w tylnej kieszeni spodni, drugi pan wymachiwał szczoteczką do zębów, a trzeci pan miał torbę z Unsounda z Future Shock i to akurat było fajne. I dalej było za gorąco, właściwie na początku mi to nie przeszkadzało, bo myślałam, że koncert tychże młodych ludzi będzie należał do tych krótszych, po każdej piosence myślałam, że to już ostatnia, a oni trochę tego materiału jednak wysupłali. I też tak stałam w tym namiocie, co piosenkę myśląc "ta ostatnia" i starając się nie mdleć, bo do czego dążę: to był świetny koncert. Boję się pomyśleć, co będzie za jakiś czas, kiedy oni nagrają troszkę poważniejsze rzeczy niż epka. Uwierzcie mi - nie brzmiało to jak koncert debiutantów, co ja mówię! - Zespołu bez albumu na koncie. Było bardzo ambitnie, rytmicznie, zdecydowanie niebanalnie i całość miała w sobie dużo uroku. Glass Animals to pięknie skrojone piosenki. Przemyślane, jednocześnie przecież nie szybkie, a do bujania się. Czasem brzmią jak Alt-J. A ja nie lubię Alt-J, jednak w takim wydaniu jedyne, co można zrobić, to się zakochać. I starać się wytrzymać jeszcze jedną piosenkę, nie mdlejąc z gorąca. I wrażenia.
MERCHANDISE
Poszliśmy po napój. Usiedliśmy na trawie w strefie gastronomicznej, po czym usłyszałam pierwsze takty Anxiety's Door i przypomniało mi się, że przecież teraz grają oni. Co więcej, grają moją ulubioną piosenkę. Nie dałam towarzystwu długo posiedzieć, zagoniłam nas pod leśną. Bardzo lubię Anxiety's Door, usłyszałam to dawno temu przypadkowo, to jedna z lepszych piosenek jakie przewinęły się przez moje uszka przez dłuższy czas. Gdy Rojek ich ogłosił, to za bardzo nikt nie rozkminił, że oni to oni, poza tym mają beznadziejną nazwę, weźcie to wpiszcie w google. No ale koniec końców, usłyszałam Anxiety's Door na żywo. I można się zastanawiać, czy to wada, czy zaleta, że zagrali to jako pierwsze. Z jednej strony, straciłam zainteresowanie dalszą częścią koncertu, bo swój ulubiony fragment już usłyszałam, z drugiej strony, wiedziałam już na przykładzie tego utworu, że będzie to solidny występ. I taki był. Zdecydowanie nie należał do wybitnych, ale był to idealny wybór na tą porę dnia, a całość brzmiała niezwykle przyjemnie dla ucha. I wciąż nie czaję ekscentrycznej konferansjerki wokalisty.
JENS LEKMAN
Jakieś niewydarzone to było. I brzmiało jak piosenki dla dziewczynek z dobrych domów. #tomek
THE PARADISE BANKOK MOLAN INTERNATIONAL BAND
Połowa dobrych koncertów na OFFie to koncerty bez ładu i składu, artystów wyciągniętych nie wiadomo skąd. A ci panowie są z Bankoku i udawali Soląż, która, bookując trasę koncertową po europejskich festach najpierw wylała się na syna nie chcąc towarzyszyć mu w rozpoczynaniu edukacji, a potem stwierdziła, że tak nie zachowuje się matka i olała swoich fanów, odwołując koncerty. I dostaliśmy oto taki zespół. ONI SERIO BRZMIELI JAK METRONOMY. Mam świadków. Nie uroiłam sobie tego. To było jednocześnie fajne, a z drugiej komiczne, ale świetnie było widzieć, jak bardzo granie muzyki sprawia tym ludziom przyjemność. A dawka egzotyki przecież nie jest czymś codziennym. I taki jest właśnie ten festiwal - nie jest płaski, jest wielowymiarowy. W zasadzie nigdy nie wiesz, co zdarzy się za chwilę. A nam w Katowicach trafił się Bankok. I dobrze!
BRUTAL TRUTH
Nie byłam, lecz słyszałam. Zawsze zdarzy się trochę Woodstocka na OFFie, ale jak ubiegłoroczna Meszuga nie kojarzy mi się dramatycznie źle, a nawet od niej nie uciekałam, tak siedząc na klopsztangach i będąc w zasięgu twórczości Brutal Truth (bo chyba wszyscy byli) na przemian wybuchałam śmiechem i wyrażałam swój niesmak. Ale trzeba być wyrozumiałym, każdy ma swoją muzykę, a ja się cieszę, że jestem już po tym doświadczeniu.
THE WALKMEN
Moja jedyna styczność z The Walkmen to jeden jedyny raz, gdy zobaczyłam ich na stronach z zapowiedziami koncertów w NME jakieś milion lat temu. Nigdy nie słuchałam, wiedziałam, że The Rat gniecie, tyle mi wystarczało. Na początku kontynuowaliśmy siedzenie na klopsztangach, gdzie doszło do mnie, że The Walkmen to serio genialna i mocna perkusja, a pan wokalista to elegancik, bo wyszedł w do nas w garniturze i śpiewanie wychodzi mu bardzo dobrze. Potem poszłam na jakieś 5 minut Julii Holter, która wypadła tak źle, że nawet nie chcę o tym pisać, a The Walkmen właśnie wtedy zagrali The Rat. Zasmucona, resztę koncertu stałam sobie na tyłach i bujałam się w rytm utworów, które, choć nieznane, a końcowe o dziwo kojarzone, niezwykle przypadły mi do gustu. Nie wiem, czy ktoś się ze mną zgodzi, ale The Walkmen mają coś z estetyki i ducha Arcade Fire. I choć wiem, że niektórych ten koncert nieźle uśpił, mi spodobał się bardzo i wracałam do domu z postanowieniem, że porządnie zapoznam się z tym zespołem.
RUDI ZYGADLO
Kojarzyłam go sprzed OFFowych ogłoszeń i miałam jakieś takie przeświadczenie, że mi się nie podoba. Nie pamiętałam dokładnie, co Rudi gra, ale wiedziałam, że to nie jest to. Zdecydowałam się dać mu szansę, bo młodziak i w ogóle, a może ja źle pamiętam... Po chwili już wiedziałam, że pamięć mnie nie zawiodła. Na placu boju został tym razem Michał, ja poszłam słuchać wirujących pralek.
GODSPEED YOU! BLACK EMPEROR
Ponoć dopiero w niedzielę mieliśmy usłyszeć wachlarz dźwięków generowanych przez różnorakie sprzęty gospodarstwa domowego, przedsmak dostaliśmy już dzień wcześniej. Nie lubię post-rocków. Nie rozumiem ich. Więc siedziałam sobie na trawce (oddajmy zadość historii - następnie leżałam) i postanowiłam się skupić na tej muzyce. Cały koncert brzmiał niezwykle podobne, ale hej, to nie było aż takie złe. Było specyficzne i w ogóle, w domu tego nie posłucham, ale było to ciekawe doświadczenie i jestem za nie wdzięczna.
AUSTRA
Nie wiem po co Rojo ją sprowadził, ale jak jest, to przecież nie oleję. Lubię aż całe trzy piosenki Austry. Jednak o nie, to nie było tak, że byłam negatywnie nastawiona, wprost przeciwnie, szłam raczej bez żadnych obiekcji. Ależ się przejechałam. Ja rozumiem, że panienka jest szkolona, ma widowiskowy głos, ale okazało się, że coś często jej się załamuje, a po drugie połowa tej widowiskowości tkwi w podkręconym na maksa mikrofonie. Poza tym, nie wyciągała charakterystycznych dźwięków w Lose It, które tak bardzo lubię. The Beat and the Pulse zabrzmiało nawet okej, a trzecia piosenka? Nawet nie pamiętam, która to. Całość ratowały całkiem porządne miejscami syntezatorki. A na dj secie puszczali Azari & III, więc za to dodatkowy plusik, bo zbyt wiele ich nie ma.
HOLY OTHER
To było całkiem zabawne, to znaczy, początek. Jednostajny podkład i co jakiś czas parę pisknięć w różnym natężeniu. Lecz wybaczcie, było zbyt późno na żarty.
REBEKA
Widziałam ich piąty raz i średnio co drugi mi się nudzi, ale tym razem było bardzo spoczko. Helladę dotychczas słuchałam jedynie na żywo i zdążyłam dorobić się swoich ulubionych fragmentów, a starsze numery też dają radę. Czy jest jeszcze ktoś, kto nie słyszał ich na żywo? Więc wiecie, o czym mówię. Poza tym: Bartek to ciasteczko, Iwona jest cudowna.
TRES.B
Przekonałam się do Tres.B, gdy supportowali Dry the River we Wrocławiu, a że Autre Ne Veut bardzo nie lubię, wiedziałam, że tym razem to oni będą stanowić tło do rozmowy. Wiedząc, że na wokalu jest Misia, wydawać by się mogło, że poleci jakaś słodycz, a Tres.B nie dają sobie w kaszę dmuchać i tworzą bardzo porządny kawałek muzyki, o bardzo zagranicznym zabarwieniu, gdzie na pewno spodobaliby się bardziej, niż pożal się Boże Brodka.
JAPANDROIDS
Scenka rodzajowa z serii: kręcę się po terenie, bo jednak poszłam na sekundę na Autre Ne Veut, moje uszy zwiędły i dokonałam prędkiej ewakuacji: za jakieś piętnaście minut mieli zacząć grać Japandroids. Pod leśną siedzi sobie trochę ludu, głównie tyłem do sceny. Podchodzimy bliżej i nagle pada pytanie: ej, oni sami sobie robią soundcheck? Ano, robili. A ludzie czekający pod nich na barierką mieli to gdzieś. Zabawne. Tego dnia Japandroids kończyli trasę, więc mieli wyjątkowo dobry humor, bo kto by nie miał, kiedy można zejść ze sceny i zrelaksować się, wreszcie porządnie się upijając. Od samej Miz można było usłyszeć, że ten zespół koncerty daje świetne, jednak nie byliśmy w klubie, a na festiwalu, więc panowie ograniczyli się do skakania po scenie i jej, jakże było energicznie! Porządnych gitar nigdy za wiele, poza tym można było dostrzec, że granie sprawia Japandroids czystą przyjemność i nie robią tego na odwal się. Na pewno jeszcze kiedyś przejdę się na ich koncert, bo brzmieli zdecydowanie dobrze, i właśnie straciłam puentę. Nie pamiętam. W każdym razie: jestem na tak.
MOLESTA
- Ej, co robimy?
- A co gra?
- Molesta.
- No bez kitu, nie pójdziemy przecież na Molestę.
- Usiądziemy sobie, niby co mamy robić.
Okazało się, że dobre rapsy, ta Molesta. Widzieliście kiedyś pogo na rapsach? A ja tak! Leciały staniki, leciały przekleństwa, teksty o policji i inne takie, a wcale nie czuję się winna, że bawiłam się dobrze, bo każdy kogo znam na Moleście bawił się po prostu dobrze. I śpiewanie kawałka Myslovitz, świetny ukłon w stronę organizatora, nawet jeśli z tym zespołem łączy go tylko przeszłość. Bardzo miło spędzona godzinka.
DEERHUNTER
Powyższą relację napisałam w jeden wieczór. Zatrzymałam się przy Deerhunterze. No bo co ja mam o nich napisać?
Nie jestem największą fanką tego zespołu na świecie. Znam przynajmniej jedną osobę, która jest w stanie swoim uwielbieniem do nich przebić chyba dosłownie każdego. Tak się trafiło, że to właśnie przez tą osobę zaczęłam w ogóle słuchać Deerhunter, a też nie jakoś znacznie obsesyjnie, bo zaznajomiłam się z nimi dopiero przy Halycon Digest, do teraz znając jedynie wyrywki z ich wcześniejszej dyskografii. Nie zmienia to tego, że są jednym z zespołów, które darzę ogromnym uczuciem i uważam za muzycznych geniuszy.
Pamiętam dobrze wieczór ogłoszeń, w który padła nazwa "Deerhunter". Nie mówiło się wtedy jeszcze chyba o Monomanii, o Halycon Digest również, bo zbyt dużo czasu upłynęło, żeby było o czym mówić. Jednak: stało się. Deerhunter na OFFie. Ich pojawienie się w Katowicach stało się faktem, a ja zastanawiałam się, czy da się zreanimować kogoś na odległość, bo nie tylko mnie zabiła ta informacja: prawdopodobnie największego fana tej grupy na świecie również.
I tak mijały sobie miesiące, do festiwalu pozostawało coraz mniej dni, w którejś chwili światło dzienne ujrzała Monomania, najnowszy album zespołu. Posłuchałam, stwierdziłam, że płyta ma parę dobrych fragmentów, jednak nie wstrząsnęła mną tak jak jej poprzedniczka.
I gdzieś w tym wszystkim, w kolejnych mijających miesiącach, udało mi się zapomnieć, że Deerhunter, jeden z moich tak czy siak ulubionych zespołów, wystąpi na OFFie.
Średnio docierało to do mnie nawet na etapie jechania do Katowic, pomijając to, że był taki moment przy ogłaszaniu timetable, że "deerhunter przed mbv, wow, piękna noc". Iście oszalałam dopiero na jakieś parę godzin przed koncertem Amerykanów. Bo przypomniało mi się, że przecież jej, to Deerhunter.
I tym oto sposobem, olałam Thee Oh Sees i w chwili, gdy kończyła się Molesta, zaczęłam delikatnie, acz stanowczo przemieszczać się w kierunku barierki. I dopadłam ją, a wraz z nią - soundcheck zespołu.
A nie było to zwykłe sprawdzanie instrumentów. Na dobre nie wiem ile - pół godziny, czterdzieści minut? - przed koncertem na scenie pojawili się wszyscy członkowie zespołu, łącznie z Bradfordem, każdy złapał za swój instrument i już samo ich zachowanie na scenie podczas tego procesu było niezwykle ciekawe. Ale cóż, tak mają psychofani. Trzeba jednak przyznać, że było coś niezwykłego w tym, że z soundchecku gładko przeszli do samego koncertu - nie wychodzili się już skupić, zmienić stylówy, nie potrzebowali wielkiego wejścia, zbędne jest dla nich błaganie tłumu o to, żeby wreszcie się przed nim pojawili. To bardzo nietypowe zachowanie, które nie jest zbyt częste, właściwie chyba nie przypominam sobie, czy byłam kiedyś na koncercie, na którym muzycy tak by zrobili. Deerhunter zatarli gdzieś tę granicę, rozpoczynając koncert w sposób, że wielu pewnie nie połapało się, że to już teraz. Że to się dzieje.
Deerhunter to bardzo zgrany organizm, wszyscy zawsze piszą "Bradford i koledzy z zespołu", moim zdaniem niesłusznie. Moimi faworytami są jeszcze skromny Lockett, który na soundchecku stojąc na scenie głównie ziewał, oraz ochrzczony przez nas mianem "młodego", dzierżący gitarę chłoptaś stojący najbardziej po lewej stronie. Świetnie oburzał się, gdy podczas koncertu stojący obok Bradford opieprzał go za coś, na przykład za to, że w złej chwili zaczął... grać na gitarze.
To była najkrótsza godzina w moim życiu. Przysięgam. Mogłabym wymieniać, co i jak zagrali, ale nie wiem, czy ma to większy sens. Pojawiło się troszkę Halycon Digest, było troszeńkę starszych od niej rzeczy, ale głównie poleciała Monomania. I wiecie co? Dopiero na żywo odkryłam, jak bardzo ta płyta jest dobra. Ma wielką moc, jest świetnie piosenkowa, ale także energiczna i drapieżna. Niby nie łatwa, ale jednak przystępna. Jestem pewna, że gdybym trafiła na ten koncert z przypadku i stała na tyłach, również by mi się podobało.
Okazało się, że Bradfort jest gadatliwy, komplementował nasz kraj, drażnił się z Lockettem, słodko przedstawił cały skład, oraz przyjął kwiatka, którego ktoś wrzucił dla niego na scenę. Nie usłyszałam The Missing, usłyszałam jednak Desire Lines.
A na koniec, kiedy zagrali tytułowa Monomanię, wiadomo było, że to już wszystko. Że to już ostatnie chwile, które możemy współdzielić z tymi wspaniałymi muzykami. Ale okazało się, że udało się im nas zaskoczyć. Deerhunter chyba wzięli sobie do serca, kto gra po nich, i uraczyli nas dużą dawką gitarowego hałasu, zrobionego jednak z rozsądkiem i robiącym wrażenie. Kto był spostrzegawczy, mógł zobaczyć, że z boku sceny tą laurkę dla My Bloody Valentine oglądają sami muzycy My Bloody Valentine. Debbie zakrywała usta dłonią. Coś jest na rzeczy, coś jest.
Nie było wielkiego bum, końca show, zejścia ze sceny - oni skończyli i zaczęli zwijać kable. A ja jedyne na co miałam ochotę, to przytulać się do ludzi. Ten koncert zgniótł, choć nie poczujecie tego czytając moją relację. Ale gdyby ktoś jeszcze spytał mnie, jak było na Deerhunter, zrobiłabym właśnie to. Przytuliła go.
Ewidentnie koniec, Bradfort zabrał swój sprzęt i również usunął się ze sceny, wjeżdżają na nią wzmacniacze MBV. Na barierkach cztery sztuki nas, którzy przyszli na Deerhunter. Szybka kalkulacja: mamy  zatyczki, My Bloody Valentine większość z nas darzy ogromnym uczuciem, mamy wymarzone miejsce milionów na świecie, jednakże, decyzja: wychodzimy. Do dziś nie wiem, jak mi się to udało, bo rzucił się na moje miejsce dziki tłum, krzycząc "o tak, barierki!". Jak jednak miałam oddać im to miejsce, skoro na mnie nacierają? Wreszcie udało się, wszyscy zadowoleni, każdy z nas w amoku po tym, jakie wrażenie zrobili na nas Deerhunter. Cassa McCombsa nie ma, Goat nie lubię, jeden z nas nie zna, jeden lubi, ale wszyscy udajemy się po coś do picia. I przegadaliśmy godzinę, w niezwykle miłej atmosferze, siedząc w stawie. Jeden z najfajniejszych momentów tegorocznego OFFa.
MY BLOODY VALENTINE
Pierwszą część tego koncertu słyszałam siedząc w stawie, bo stwierdziliśmy, że lepiej jest podchodzić bliżej niż się cofać. Potem podeszliśmy bliżej, stojąc już nie na głównym OFFowym trakcie, lecz już na trawce. Potem byłam w toitoiu, gdzie, uwaga, było słychać wokale! Potem, wracając na trawę, zdecydowałam się na zatyczki, ale w nich nie było słychać ani wokalu, ani nic innego, więc poszły w odstawkę, choć do końca życia pamiętać będę, jak tłumaczyłam pani w aptece na czym polega ściana dźwięku, bo spytała mnie, że co to za koncert się dzieje, że ludzie wykupują cały nakład stoperów, jakim dysponują apteki. Potem byłam na Mykki Blanco, potem siedziałam w strefie gastronomicznej. Było nas cztery osoby, które w mniejszym, lecz w większości większym stopniu jarają się My Bloody Valentine. Ja osobiście jestem fanką Isn't Anything, lecz opuściło mnie sporo miłości po mbv, które średnio mi podeszło. Miałam kiedyś plan, żeby być na barierce. I tak, czytałam recenzję Warny z Berlina, w której stwierdził, że My Bloody Valentine nie są tak dobrzy na żywo, jak wszyscy ich malują. I muszę mu oddać rację. Bardzo mi się nie podobało. Może zgadywanie w "jaka to melodia, a chociaż z którego albumu" była bekowa do momentu, gdy nie zaczęła boleć mnie głowa od jednego wielkiego huku. Ja rozumiem, że tak sobie zespół zażyczył i tak się prezentuje na żywo, rozumiem też Tomka, który po koncercie przyleciał do nas będąc w o wiele większym amoku i zachwycie, niż ja po Deerhunter, rozumiem też jednego z moich znajomych, przepadającego za tym zespołem, który spytany o to, gdzie stał na MBV, odpowiedział, że na Mykki Blanco. Inni z kolei przyznają się, że są nieobiektywni, bo są fanami My Bloody Valentine do bólu i cokolwiek i jakkolwiek by nie zaprezentowali, i tak by się im podobało. Ja mogę ich lubić, ale nie jestem bezkrytyczna. Drugi raz na ich koncert się nie wybiorę, pomijając to, że raczej nie będę miała już okazji.
JOHN TALABOT
Byłam, pobujałam się, nie pytajcie mnie jak było, bo ciężko mi powiedzieć. Mam troszkę w pamięci czarną dziurę.
FATIMA AL QUADIRI
Była trzecia w nocy, a panienka puszcza numery z laptopa i co jakiś czas darzy nas nieśmiałym uśmiechem. Serio, Fatima? Ja dalej nie bardzo ogarniam, bo byłam na Unsoundzie i kojarzę kawałek z jej występu jako bardzo energiczny, wtedy sama Fatima skakała i widać było, że jej się chce, tutaj się chyba nie chciało, zmęczenie we mnie wygrało.
Koniec. To już wszystko. To był OFF 2013. I wszyscy wiedzą, że i tak teraz napiszę, że było wspaniale, że i tak napiszę, że przyjadę za rok i za dwa i za pięć. Bo OFF jest magią. Na żadnym festiwalu nie czuję się tak dobrze, każdy inny festiwal powoduje u mnie nudę, a to coś, czego w Katowicach nie doświadczyłam. To najlepszy piknik roku i kropka. Czy ktoś się z tym zgadza, czy nie.

Off Festival 2013 - relacja [Tomek]

           OFF FESTIVAL 2013 KATOWICE 2-4 SIERPNIA 2013
DLA CIEBIE WSZYSTKO MÓGŁBYM ZROBIĆ, NAPRAWDĘ NA DUŻO MNIE STAĆ (INTRO)
Ach, festiwale! Każdy, kto nazywa siebie jakimś fanem muzyki, prędzej czy później zapragnie zobaczyć występ na żywo. Na początku może to być nawet jakiś kiepski band, nawet jakiś lokalny grajek do kotleta. Dla kogoś takiego to będzie początek przygody. Dopiero po tym wydarzeniu młody miłośnik muzyki zaczyna bardziej orientować się w terenach tej niezwykłej sztuki. Zaczyna sprawdzać gdzie najbliżej gra jego ulubiony band, sprawdza codziennie jego stroną internetową (dziś sprawdza się Facebooka – cóż, „czasy się zmieniają, jak nawijał Jajo”) w poszukiwaniu potrzebnego info, czy też wysłuchuje cyklicznych audycji radiowych, w których ogłaszani są kolejni wykonawcy na największych festiwalach. I przyznam wam, że właśnie tego roku (dla mnie to jakiś „najlepszy rok w historii świata” czy coś), znowu poczułem się jak taki nieopierzony dzieciak, który po tylu latach wyczekiwania wreszcie będzie mógł zobaczyć swoich ulubieńców, bo nie ukrywam, że tak NAPRAWDĘ dla mnie Off Festival mógł mieć jednego wykonawcę – jedną lśniącą nazwę nie potrzebującą żadnej pomocy czy wsparcia. Byłem pewien, że wystąpią no Openerze, dlatego ucieszyłem się, jak ogłosili, że do Gdyni przyjedzie kapela Kevina Parkera. Niestety los chciał, że kapele zostały rozdzielone i będę musiał trochę poczekać, żeby zobaczyć Tame Impala na żywo, ale coś czuję, że to stanie się całkiem niebawem.
Już wiecie o kogo chodzi, więc przejdę dalej, a jeśli nie wiecie, to odpowiedź padnie w dalszej części tekstu. Zatem STEJ TJUNED. Oczywiście Rojek ani myślał rezygnować z festiwalowego trybu i do Doliny Trzech Stawów zaprosił wielu wartych zobaczenia zawodników. Nie będę wymieniał w tym miejscu kogo chciałem zobaczyć bardziej, a kogo mniej, bo wszystko wyjdzie przy opisach. O moim przyjeździe do Katowic też nie ma co się rozwodzić. Nocna podróż była dość uciążliwa i męcząca, w zasadzie nie było w niej nic przyjemnego (oprócz pogawędek z festiwalowiczką Olgą, którą tu pozdrawiam!). Tak czy inaczej udało mi się dojechać do miasta, znaleźć moją noclegownię i zasnąć choć na 3-4 godziny. Dopiero wtedy na dobre zaczęła się operacja „Off Festival”.
Tylko zaznaczę, że nie było mnie na czwartkowym beforze, ale do rzeczy. Już w drodze do parku, a nawet wcześniej było wiadomo, że warunki nie będą łatwe. Potężne słońce niemal codziennie atakowało zgromadzone tłumy przy scenach, w namiotach czy przeróżnych strefach. Na polu namiotowym też musiało być niewesoło, pod tym względem (z relacji innych wiem, że można było przespać góra 5-6 godzin, bo gorąco było nieznośne!). Organizatorzy pomyśleli i o tym – każdy mógł wnieść jedną półlitrową butelkę wody, na miejscu pozbawianą korka. Trochę to śmieszne i absurdalne, ale takie są reguły tej gry i nic się nie poradzi. W sukurs poszły też lejące się co jakiś czas węże z wodą – zawsze to jakaś idea. Tradycyjnie można też chwilę ponarzekać na ceny w gastro, ale w zasadzie nie ma co, bo to było wiadome. Kto bywał już na wcześniejszych edycjach czy innych festach ten wie, że tak to musi wyglądać. Kolejne minusy? Proszę bardzo: odwołujący się artyści. Po dezercji Solange była pewność, że zestaw już nie ulegnie zmianom. Niestety wykruszył się The Haxan Cloak, na którego w sumie mocno czekałem – to spokojnie mógłby być jeden z najznamienitszych wykonów na Offie (do tego wymarzona godzina 3:00!). I jeszcze w kwestii miasta – czemu w weekend prawie wszystkie kioski, sklepy i knajpy, w których można coś zjeść, są tak bezpardonowo zamykane? Kato to w końcu duże miasto, a nie prowincjonalna mieścina. Ech, co poradzić, utrudnienia są wliczone. Na tym finiszuję wstępne refleksje i powoli przechodzę do meritum sprawy.
WIEM, WYBACZYSZ MI, ŻE WSZYSTKO PRZEZE MNIE (NIE WIDZIANI)
W tym miejscu przedstawię siedemnastkę (bo tak!) wykonawców, na których z różnych przyczyn nie udało mi się trafić (dylematy, wizyta w strefie gastro, zagadanie się ze znajomymi itd.). Ułatwi mi to późniejsze opisy i tłumaczenie się czemu akurat wybrałem to, a nie tamto. Zatem wygląda to mniej więcej tak:
17 Merchandise
Akurat sobota tak mi się ułożyła, że na Merchandise zakończył się limit gitarowego łojenia więc zwyczajnie musiałem od tego odpocząć i wybrałem KTL. Usłyszałem tylko dwa ostatnie numery i muszę przyznać, że brzmiało to nieźle. Całkiem fajna kapelka.
16 Glass Animals
Podczas koncertu Rebeki Michał uświadomił mnie, że to całkiem nieźli grajkowie. Sprawdziłem ich kilka kawałków i rzeczywiście muszę przyznać, że live mogło to brzmieć dobrze. No cóż…
15 Woods
W ostatniej chwili zrezygnowałem z tego gigu, bo w sumie przez cały czas byłem pewien, że to właśnie ich zobaczę. Wyszło inaczej, a podobno też dali radę (to chyba oni grali ostatni kawałek dwadzieścia minut, c’nie?)
14 Sam Amidon
Bardzo lubię debiut tego chłopaczka i dla mnie to zawsze będzie taki islandzki Nick Drake, ale zwyczajnie przegrał z porą koncertu (17.00 na taki intymny pokaz, co to ma być?) Gdyby był później nasz spotkanie byłoby pewne.
13 Julia Holter
Muzycznie pani Julia mnie nie jara, choć coś mi mówi, że trzeba było ją sprawdzić (ba, nawet powinienem zważywszy na jej rywala). Zwłaszcza, że za moment albo już teraz ukazała się jej nowa płyta. No trudno, tak wyszło…
12 Stara Rzeka
Nie wiem dlaczego nie poszedłem na ich koncert, musiałem chyba gdzieś się zagubić. Z opinii różnych znajomych wyszło na to, że zdecydowanie za krótko i za wcześnie ustawili tych niepokornych krajanów. Myślę, że to prawda, ale i tak nic nie mogę powiedzieć.
11 Mark Fell
Dużo ciepłych słów usłyszałem o tym występie, dla niektórych to był nawet koncert Offa, a przynajmniej podium. Spoko, mogę sobie to wyobrazić, bo na sam koncert nie dotarłem.
10 Thee Oh Sees
Tak szczerze to nie zaskakują mnie ich kawałki i nie widzę w nich niczego szczególnego. Owszem, radosny, wyluzowany garage rock i nic więcej. Jednak tyle ludzi mówiło mi, że to jeden z najlepszych performance’ów, jakie widzieli podczas długiego weeku w Katowicach, że trochę zacząłem się obawiać.
09 Piotr Kurek
Czyli kosmiczny marzyciel z Polski. Bardzo chciałem wpaść i sprawdzić choćby końcówkę, ale było tak gorąco (przy czym koncert trwał tylko pół godziny) i tak daleko do Sceny Eksperymentalnej, że zwyczajnie zabrakło mi sił. Mam zapisane w zeszyciku, że to jeden z tych, których muszę zobaczyć przed śmiercią.
08 Fucked Up
Jeden z największych (najgrubszych?) odstrzałów tego Offa. No szkoda mi, co mam powiedzieć. Też chciałem zobaczyć co będzie się działo, gdy cały tłum wraz z wokalista będzie rozwalał festiwal. Tym razem nie wyszło.
07 Mykki Blanco
Niestety ten czarny anioł był dla mnie najbardziej skazanym na porażkę artystą tego eventu (wiadomo z KIM rywalizował). Sprawdziłem via YouTube jego harce i muszę przyznać, że było całkiem nieźle. Wiem, że dziwne, ale takie miało być!
06 Laurel Halo
Wydaje mi się, że postąpiłem słusznie wybierając oponenta Laurel, ale doszły mnie słuchy, że też całkiem nieźle zarządzała w Eksperymentalnej. I jeszcze z nią związany jest jeden z żartów z tego Offa – gdy wychodziłem bodaj ze Zbiga lub The Pop Group jacyś goście zastanawiali się przed strefą gastro: „to co, idziemy na blondynki czy na tego Laurela?”
05 Goat
Dzięki Internetowi teraz już wiem co straciłem. Trochę usprawiedliwia mnie to, że uzupełniałem wtedy towarzyskie aspekty festiwalu i wcale nie się nie nudziłem. Ale oczywiście, że bardzo żałuję.
04 Bohren Und Der Club Of Gore
Słyszałem tylko pierwsze dźwięki i podobało mi się, jednak zrezygnowałem i skierowałem się w stronę Sceny Leśnej. Kto wie, to może był jeden z najbardziej emocjonalnych pokazów w Katowicach?
03 The Smashing Pumpkins
Wiem, że dzisiejsze Dynie można skwitować prostym: „emeryci”, „ich czas się skończył” czy „Corgan jest wolny na szybkość”, ale to w końcu jeden z najbardziej kozacki zespołów lat dziewięćdziesiątych, prawda? Słuchałem i oglądałem ich teledyski w MTV (w tym prawdziwym!), więc sentyment jest. Mimo że większość hejtowała, to i tak mi szkoda, że nie widziałem nawet minuty.
02 Nite Jewel And Peanut Butter Wolf
Smutno, że nawet nie zobaczyłem jak wygląda Ramona Gonzalez. To był podobno super koncert, niestety znam tylko opinie. Gdyby Nite grała solo, to bankowo zobaczyłbym chociaż połowę, bo na płaszczyźnie albumowej jeszcze mnie nie zawiodła.
01 Fire!
Podobno koncert festiwalu i to z dużym zapasem nad resztą stawki. Co niektórzy mówili: kto nie widział, ten pała. Hmm… może i tak, choć przyznam, że o ich rywalach z głównej mógłbym powiedzieć to samo. Niemniej jednak zdecydowanie najbardziej żałuję, że nie było mnie gdy rozpalali swoje ognisko.
***
Zatem kiedy już wiecie gdzie mnie nie było, czas przekazać info o koncertach, na których pojawiła się moja skromna osoba. Było tego całkiem sporo, więc nie będę się wdawał w jakieś głębokie, dosadne analizy, a postawię na wciąż rozgorączkowane chwilą emocje, widziane przez pryzmat chłodniejszego przemyślania i ułożenia. Sam jestem ciekawy jak to wyjdzie, a jeżeli wy też jesteście, to czytajcie dalej. Zapraszam!
Aha, pozwolę sobie na dokonanie małej oceny każdego z występów. Ustaliłem sobie, że trochę na wzór RYM-owych gwiazdek będę przyznawał tzw. „Rojki”, czyli festiwalowe bony o wartości 2,5 zł za jeden. Ranking „Rojków” wygląda mniej więcej tak:
1: Kubek zimnej wody w gastro wydawał się ciekawszym rozwiązaniem.
2: Lepsze niż zimne piwo w takie gorąco, ale i tak nic wielkiego.
3: „Starają się i nawet coś wychodzi, tylko raczej mało mnie to obchodzi”.
4: Przyzwoicie i miło spędzony czas, ale do mistrzostwa daleeeeeeko.
5: Gdyby każdy na festiwalu utrzymywał taki poziom było by świetnie.
6: Spoko granie, choć czegoś brakuje.
7: Mimo tego i tamtego czołówka na legalu.
8: Jeden z najlepszych występów na Offie.
9: Prawdziwa uczta dla wybranych. Ziemski Ideał.
10: Kosmos i sprawy ostateczne
 NOC, A NOCĄ GDY NIE ŚPIĘ (DZIEŃ PIERWSZY: PIĄTEK)
Fuka Lata Scena Trójki 6 Rojków
Ledwo człowiek wszedł na zielony teren, założył opaskę i się trochę rozejrzał, a już dopadł go bardzo sympatyczny koncert. Bardzo lubię taką odmianę elektroniki: szybką, synthową, mocno taneczną, bardzo hedonistyczną i seksowną. I cały ten bagaż dostałem właśnie od Fuki Lata. Wykręcali totalnie rytmiczne pętle i co chwilę atakowali jakimś zaraźliwym ciosem. Plus niezwykle wyluzowana Lee Margot – blondyna w różowej bluzce demolowała całą scenę z dziewczęcą gracją aż czasami nie można się było skupić na samej muzyce! W ogóle się nie dziwię, że na Primaverze też rozkręcili niezłą dancefloorową imprezę. Na offowym terytorium wyszło chyba podobnie – ludzi było całkiem sporo jak na pierwszy koncert i wydawało się, że wszyscy bawili się świetnie. Ja zresztą też nie narzekam (gdybym wiedział, to nawet kawy bym nie wypił przed wyjściem). Życzę dalszych sukcesów, bo zdecydowanie duet na nie zasługuje.
Drekoty Scena mBank 4 Rojki
Jak wspominałem wcześniej, po koncercie Fuki zagubiłem się w czasoprzestrzeni i dziwnym trafem przegapiłem Starą Rzekę. Dopiero po jakimś czasie zebrałem się w sobie i uderzyłem pod główną. A tam już czekał na mnie zespół Drekoty. Nie porwało mnie, było kilka wyrazistych momentów, ale przeważnie trochę się nudziłem. Tu chyba trzeba być fanem takiego grania, bo na pewno jest w tym jakaś metoda. Jedyne co mocno utkwiło mi w pamięci, to ostatni kawałek z powtarzającymi się jak mantra słowami: „oczy widzą snem”. Ale jeszcze wtedy nie chciało mi się aż tak bardzo spać.
Hokei Scena Leśna 5 Rojków
Bez żadnych kompleksów Hokei bombardował krążkiem stołeczną publikę. Co z tego, że +35 w cieniu? Kilka smacznych riffów w duchu Fugazi, Les Savy Fav czy nawet Queens Of The Stone Age udało się kapeli wykręcić. Wokalne i drumowo też wszystko cacy. Nie mam wielu zastrzeżeń, poza tym, że nie uświadczyłem jakiegoś wyraźniejszego przebłysku rozrywającego mózg. Tak czy inaczej krążek jest po ich stronie.
Dope Body Scena Eksperymentalna 6 Rojków
Tu też się działo. Ciężko mi tylko odkryć, czemu ten iście punkowy skład został umiejscowiony w eksperymentalnym namiocie (?), ale to tylko takie czepianie się. Ogólne wrażenie pozytywne: wokalista ganiał po scenie bez koszulki, zgrywał się trochę na jakiegoś Iggy Popa, ale było dobrze. Ożywcza dawka punkowej miazgi mogła przydać się każdemu („punka nigdy za wiele jak mówią przyjaciele”). Szczególnie końcówka wypadła fajnie, bo miałem wrażenie, że przy pierwszych numerach kolesie dopiero się zagrzewali do akcji. Ale i tak wymietli.
The Soft Moon Scena Eksperymentalna 7 Rojków
Zacząłem od przygody na Cloud Nothings. Panowie zgodnie z oczekiwaniami: pełna profeska, bardzo lotni i cięci. Mimo wszystko trochę nudzili i niczym nie zaskakiwali. Dlatego po kilku numerach zwiałem do namiotu obczaić Soft Moon. I po kilku chwilach nasunęła się myśl: czemu od razu tu nie przyszedłem? Luis Vasquez wraz z kompanami odstawiali iście psychodeliczny trip. Walili we wszystko wokół siebie jak młotami, rozpędzali gorące strumienie syntezatorów i kruszyli umysły zebranych wokół. Słuchając płyty Zeros nie można natknąć się na taką siłę i witalność, choć to bardzo dobra rzecz. Zapamiętam sobie tych gamoni, bo choć widziałem zaledwie połowę, to mocno mnie chwyciło. Brawo!
Zbigniew Wodecki With Mitch & Mitch Scena mBank 8 Rojków
Bez zbędnego perorowania: Zbigu i ekipa Mitchy porządzili. Słyszałem przed Offem, że pan Wodecki się bał i obawiał się tremy (?), ale to był pewnie tylko chwyt marketingowy. Na scenie szło płynnie: mistrzowskie aranżacje, humorystyczne efekty, oprawa i cała reszta – wszystko to było dograne. Ale i tak najlepszym czynnikiem występu były same kawałki. Debiut Zbiga to jedna z najlepszych polskich płyt w ogóle (tak drodzy, nie Kamp! czy Brodka), dlatego nie dziwota, że ekipa dość gładko pozamiatała.
Cały set piosenek pozostał mi w pamięci – to jedno. Nie chodzi tylko o to, że znałem je wcześniej, bo wiele osób potem mówiło mi, że pierwszy raz spotkali się z tą muzyką i już są kupieni. I super, bo ta inspirowana sophisti-bucharachowskim popem płyta rządzi do dziś, a na żywo brzmi jeszcze lepiej. Cóż mogę więcej powiedzieć? Wszyscy zapamiętamy już chyba na wieki wykony „Panny mego dziadka”, „Dziewczynę z konwaliami” (to tam była partia „i ta ballada”), „Rzuć to wszystko”, itd. A już końcowe „La la la” niejednemu będzie śniło się po nocach. No i pamiętajmy o pięknym kobiecym chórze! Zbierając wszystko w całość – to było bezprecedensowy pokaz. Szacun panie Zbigniewie! I Mitche też!
The Pop Group Scena Leśna 6 Rojków
Off Festival zawsze oferuje kilka legendarnych składów. The Pop Group z łatwością wpisuje się w to grono. Podobało mi się bardzo luzackie i ludzkie podejście zespołu. Zagrali bez spiny i wieśniactwa, dlatego zostali obdarzeni należytym respektem. Nie padłem przed nimi na kolana, ale i tak kilka znamienitych momentów z gigu wyniosłem. Myślałem, że set będzie opiewał w bardziej nie-dance’owe klimaty, a jednak Mark Stewart postawił na funk i ruchowe szlagiery. Było skocznie, tanecznie i radośnie. Nie zabrakło oczywiście żelaznego klasyka bandu, czyli „She Is Beyond Good And Evil” i w ogóle wielu rzeczy nie zabrakło. Przyjemnie się tego słuchało, fajnie było popatrzeć na ten zespół – jeszcze wciąż sprawi i nadający tempo goście. Nie rozczarowałem się.
AlunaGeorge Scena Trójki 8 Rojków
Miałem jeszcze w pamięci koncert Mitchów i Zbiga, po którym trochę odpadłem, więc trochę obawiałem się tego, co szykują Aluna z George’em. Znam dobrze Body Music i uważam, że to jedna z najlepszych tegorocznych płyt (jaka nierówna?), ale nie byłem pewien, że brytyjski duet będzie w stanie pobić piruety widziane niedawno na dużej scenie. Wbiłem się jak najbliżej potrafiłem (drugi rząd, ale widziałem wszystko) i obserwowałem zajętego samplerem George’a. Trwało to chwilę, ale wreszcie wszyscy zwinęli się ze sceny i zrobiło się ciemno. Potem znowu rozbłysło światło, a na scenę wparowała wyczekiwana dwójka. Show się rozpoczął.
Publika została zastrzelona potężnymi, na wskroś popowymi songami. Tak pysznej, bajkowej sekwencji chwytliwych tune’ów nie było ani na wcześniejszych, ani na późniejszych offowych koncertach. Byli bezlitośni i bezwzględni, nie można było uciec od tej kanonady. Poleciały niemal wszystkie single, dlatego chwil pozwalających złapać oddech było niewiele. Może poza tą, gdzie duet wspólnie zajął się samplerem i pianinkiem, wygrywając dziwne beaty. A poza tym ze sceny leciały same bomby. „You Know You Like It”, „Body Music”, „Attrackting Flies” – przy wszystkich publiczność szalała, skakała i tańczyła. Ale dopiero od „Lost & Found”, który na płycie nie powala, zabrzmiał z prawidłową mocą i rozbujał. Po tym kawałku George wystukał beat do „White Noise” i to był najbardziej ekstatyczny moment całego Offa – trzęsienie ziemi, horror, masakra – tak mogę to określić. Dołożyli jeszcze „Your Drums, Your Love” i to już zupełnie odjęło mowę. Miażdżyca! Nawet brak bisów dałem radę przełknąć. Czekam na jakiś osobny, trwający dłużej niż godzinę gig. Oby to stało się szybko!
Blondes Scena Leśna 7 Rojków
W tych okolicznościach marzyłem już o poduszce i o butelce z jakimś dającym się wypić płynem. Ale nie mogłem opuścić Blondes, no bo jak? Chłopaki wydobyli ze stojących maszynek całą gamę kosmicznych dźwięków, zabarwionych pokaźną dawką techno i ciężkiego house’u. Od tej tęczowej pigułki można było się uzależnić. A dodatkowo duet nie pozwalał nikomu zasnąć (tak, mi też nie) i co jakiś czas podkręcał tempo i wzmacniał tkankę basu. Na końcu nie czułem już nóg, ba, nic już nie czułem. Zostałem zwyciężony i składam hołd tym dwóm kolesiom. Jeśli chcecie wiedzieć, to gdzieś tak w połowie mnie pokonali, znaczy to, że przez prawie pół godziny byłem umarlakiem czy innym zombie. Potem wpadłem jeszcze (a jakże!) na kilka pętli od Shackletona, ale po jakimś czasie musiałem dać za wygraną, bo organizm domagał się dosłownie wszystkiego. Sam grał bardzo miłe bity, ale po prostu nie miałem już sił. Udało mi się złapać miejski gdzieś po piątej rano i już przed szóstą ułożyłem się bezpiecznie w łóżeczku, gdzie zasnąłem spokojnie. Przede mną były jeszcze dwa dni, więc musiałem zbierać siły!  
BO WIECZORAMI NIE WIDAĆ SZAROŚCI (DZIEŃ DRUGI: SOBOTA)
Trupa Trupa Scena Leśna 6 Rojków
Podobała mi się płyta Trupy, więc było więcej niż pewne, że i koncert mi się spodoba. Ukryty w koronach drzew doglądałem występu kapeli. Było więcej niż dobrze – kawałki fajnie zaaranżowane, żądające zwrócenia uwagi i prawdziwego wejścia w koncert. Najbardziej czekałem na „Over” i właśnie ten utwór najbardziej mnie przygwoździł. Reszta też spoko, dlatego nie waham się nazwać tego gigu mocnym.
Furia Scena Eksperymentalna 5 Rojków
Spodziewałem się igraszek z diabłem, a wyszło trochę łagodniej. Ale tylko trochę, bo solidny łomot w menu został podany. I niby było fajnie, nawet chwilami pomyślałem, że mam na sobie czarne, skórzane ubranie, ale jednak wszystko psuła słoneczna pogoda, która jest ZŁA. Furia walczyła dzielnie i chyba nawet nie było remisu ze wskazaniem na band, tylko po prostu zwycięstwo. Może i nie byli tak groźni jak Brutal Truth, ale i tak swoje zrobili.
Metz Scena mBank 7 Rojków
Co tu kryć: koncertowy pewniak. Bez cienia (akurat o ten było trudno tego dnia) pozy atakowali bezbłędną punkową rękawicą, a nokaut przychodził dosłownie co kilka chwil. Pałker wybijał cudownie drillujące figury, a pozostali dźgali i miotali swoimi gitami. Płyta nie dała mi tylu rozdzierających momentów, a trzeba przyznać, że jest świetna. Zatem dodatkowe punkty wpadają do kieszeni Metz, choć już sporo się w niej znajdowało. To było dobre!
KTL Scena Eksperymentalna 6 Rojków
Gdyby meeting point został wyznaczony na godzinę, powiedzmy 23, to nie miałbym pytań. Ten wczesny termin raczej nie okazał się trafiony. Tu potrzebny jest odpowiedni nastrój. Nie da rady załapać o co chodzi duetowi, jeśli jest tak jasno. Szkoda, bo to, co prezentowali było godne uwagi i zdecydowanie przyciągało. Znalazła się też spora grupa, która zupełnie nie trafiła z wyborem (kolejki wychodzących z namiotu co 2-3 minuty), a tak to nie mam się do czego przyczepić. Chciałbym kiedyś zobaczyć tę dwójkę w mroczniejszych i bardziej hermetycznych warunkach. Może jeszcze się uda.
Jens Lekman Scena Trójki 8 Rojków
Czy to ja mam jakąś paranoję na punkcie tego gościa czy to świat jakoś nie może załapać o co biega. Dla mnie Jens to absolutny boss, wypuszczający jedynie rzeczy pozbawione słabizn i gniotów. Jego koncert powinien być napastowany i oblegany przez cały tłum zgromadzony w Dolinie Trzech Stawów. Na przeciwległym biegunie nie miał nawet godnego zawodnika (no offence, ale błagam – jak można było pójść pod główną?). Ludzie wciąż mnie zaskakują. No ale nic to, trzeba żyć dalej i cieszyć się tym, co się ma. A już w kwestii samego występu: zgodnie z moimi oczekiwaniami Szwed w doborowym towarzystwie dwóch pań i dwóch panów wymiótł. Wszystkie mocne punkty programu błyszczały (od singli z Night Falls Over Kortedala, po „singlowe” numery z epek, aż po najnowszy krążek I Know What Love Isn’t). Było i melancholijnie-smutno (czuły wykon „Black Cab”) i taneczno-radośnie („Into Eternity” pogasiło światła!). Anegdoty przy „Kirsten” długo nie zapomnę. A już tej przy „Postcard To Nina” chyba nigdy. Uwierzycie czy nie, ale gdy zespół Jensa wrócił na scenę aby odegrać bisy, wszyscy zastanawialiśmy się co też za chwilę usłyszymy. Jakiś głos z tyłu rzucił: „Your Arms Around Me!”, na co ja szybko rzuciłem „NINA!”, i zgromadzony przy mnie tłum niewiast (Jens ma mnóstwo fanek w PL!) szybko podchwycił moje słowo i zaczął krzyczeć. Chyba nie miało to już wielkiego znaczenia, bo szwedzki Morrissey raczej już dawno ustalił, że po przyjściu odpalą długą, okraszoną fenomenalną anegdotą, wersję „Niny”. Tak czy inaczej, jakaś tam satysfakcja zostaje, prawda?
The Walkmen Scena mBank 3 Rojki
Nie wiązałem z tym koncertem żadnych nadziei. To raczej nie jest moja ulubiona kapela i dlatego wiedziałem, że tu niestety mocno się wynudzę i nie doznam olśnienia. Tak też było, dźwięki płynące ze sceny ani mnie grzały, ani ziębiły. Nie wiem, co Rojek widzi w tych gościach, ale to był raczej słaby transfer. Posłuchałem jeszcze chwilę i zmyłem się zregenerować przed kolejną eskapadą.
Skalpel Scena Leśna 6 Rojków
Nie mogłem sobie odmówić zobaczenie tych dwóch kolesi. W programie nowy materiał, pokazujący nowe oblicze naszego chyba wciąż jedynaka w Ninja Tune. Taneczne, nowoczesne beaty (naprawdę nowoczesne!) fajnie sprawdziły się o tej porze. Jak zwykle nie zawiodły vintage’owo-wizjonerskie wizualizacje i wreszcie dobrze znane nu-jazzowe kawałki Skalpela. Mnie to przekonało, choć brakowało większych porywów. Oceniam i tak wysoko.
Godspeed You! Black Emperor Scena mBank 6 Rojków
Ileż ja sobie obiecywałem po tym koncercie! Oczekiwałem epickiego składu instrumentów, miażdżącego kości wyziewu, apokaliptycznych trąb i w konsekwencji końca ostatecznego. Niestety nie dostałem tego wszystkiego. Zacząłem od dość asekuranckiej pozycji wyjściowej – schowany gdzieś na boku, daleko od jądra sceny głównej, śledziłem ruchy tej zacnej formacji. Cały czas mówiłem sobie: jak tylko wrzucą odpowiedni bieg podchodzę bliżej. I wyszło tak, że… zostałem w tym samym miejscu do końca. Jakoś nie czułem tej mocarności i wielkości. Bardzo lubię ostatni longplay, ale odegranie na żywo wcale mnie nie wzruszyło, czy nie wywołało dużych emocji. Tylko momentami czułem ten niebiańsko-piekielny oddech dekadencji. To wystarczyło, żebym uznał koncert za udany, ale patrząc na całość jednak trochę zawód. To jednak nie jest festiwalowy zespół – bardziej sprawdzają się w warunkach, jakie dostali w Poznaniu (tak słyszałem, bo nie było mnie tam). Gdybym wtedy ich zobaczył, prawdopodobnie byłby to jeden z największych gigów mojego życia. Na Offie nie wyszło. Trudno.
Holy Other Scena Trójki 6 Rojków
Zanim znalazłem się na rytualnym obrzędzie w namiocie, rzuciłem okiem na występ Austry. Zaskoczyli mnie całkiem porządnym wykonem wszystkich tych bardzo irytujących i męczących numerów z najnowszej płyty, więc duży pozytyw, ale oceniać się nie odważę. Liczyłem znacznie bardziej na enigmatyczną zjawę za dekami, i nie przeliczyłem się. Pora była idealna, wizualnie też chyba nie mogło być lepiej (wciąż mam przed oczyma te wszystkie ręce i tkaniny!), wreszcie muzyczna oprawa dotrzymywała kroku reszcie. Moje obawy dotyczyły wyłącznie trochę zbyt mechanicznego, chwilami monotonnego setu, ale możliwe, że byłem już mocno zmęczony. Dlatego spokojnie składam gratulację za godne zamknięcie drugiego dnia imprezy.
CHCIAŁBYM UMRZEĆ Z MIŁOŚCI (DZIEŃ TRZECI: NIEDZIELA)
We Draw A Scena mBank 5 Rojków
Ostatni dzień niezalowego święta zacząłem do sprawdzenia ancymonów z We Draw A. Duet miał szczęście, bo pogodowe warunki były niemal perfekcyjne: ciepła, orzeźwiająca aura bez krzty morderczego upału, jedynie niewielkie promyki słońca przebijały się pod główną scenę. Jeśli chodzi o sam występ było przyjemnie. Trochę pochodziłem wokół sceny, trochę postałem i za każdej perspektywy wyglądało to i brzmiało wporzo. Przy „Tears In The Rain” uśmiechnąłem się, bo od początku polubiłem ten numer i uznałem to za mini zaklinacz deszczu, bo sądząc po chmurach, które się pojawiły, deszcz mógł spaść w każdej chwili. Po zakończeniu udałem się na kolejną wycieczkę.
How How Scena Eksperymentalna 6 Rojków
Co martwi, to frekwencja jak na nieobowiązkowym wykładzie w piątek o 18.30. Ale nie ma co się dziwić, to w końcu mocno niszowy zespół o BARDZO wczesnej porze, grający w namiocie eksperymentalnym. No szkoda, tak wyszło. A grali bardzo dziwne, niejednoznaczne, ciężkie do sklasyfikowania jamy. To nie była taneczna muzyka, bardziej coś do rozmyślań, a może nawet marzeń. A cały awangardowy sznyt wcale nie utrudniał dostępu – wręcz przeciwnie. Dodawał kolorytu i czarował.
Gówno Scena mBank 5 Rojków
Przyszedł czas na punkowe uderzenie z Polski. Tu raczej było szybko, prosto i konkretnie. Przekaz był mocny i dogłębny. Chłopaki bez ceregieli wycinali szybkie perkusyjne pętle zaostrzone gitarą i przede wszystkim słowem. Było o miłości, polityce, kulturze, sztuce. To nieprawda, że ta kapela Gówno się zna. O nie!
Rebeka Scena Leśna 5 Rojków
Tu byłem trochę ciekawy, a trochę już przewidziałem, jak to będzie wyglądać. Summa summarum wyszło spoko i nie kaprysiłem ani trochę. Może brakowało mi odrobiny dynamiki i żwawości, ale i tak set oparty głównie na Helladzie dawał radę. Ma też wrażenie, że plener to nie są do końca warunki dla tego duetu. Myślę o nich w kontekście średniej wielkości klubu – gdzieś po 23.00 wychodzą na scenę, nieśmiało witają się z publicznością i rzucają klawiszowe pady okraszone aksamitnymi drumami. Ale jak mówiłem, nie czepiam się, bo było OK.
Autre Ne Veut Scena Trójki 7 Rojków
Już na Rebece negocjowaliśmy, kto idzie na występ Ashina, i wyszło na to, że redakcja pojawiła się tam w składzie ja + Michał. Natalia stanowczo odmówiła, nie dając się przekonać. Okej, ja nie mogłem przegapić okazji i po ciężkim wstaniu z trawy (oj, bardzo ciężkim!) podbiliśmy do namiotu. Zaczęło się od skrajnie przebojowego „Play By Play”. Wybuchowy refren kąsał i wgryzał się coraz mocniej z każdym powtórzeniem. Trochę się nie spodziewałem aż takiego natężenia, ale zdecydowanie było grubo. Arthurowi akompaniowała blondwłosa chórzystka i sprytnie wypuszczane podkłady z komputera, na co mogę machną ręką, bo inna rzecz denerwowała bardziej. Uderzanie w dramatyczną, żałośnie patetyczną tonację wokalną Ashina było momentami nie do zniesienia. Przemienione w pościelowe ballady kawałki były dość ciężkostrawne, choć doszły mnie głosy, że dziewczynom się podobało… Ale zostawmy to i skupmy się na highlightach. Ogólnie wszystkie kawałki, w których postawiono na przebojowość wygrywały – czy był to zamykający „Couting”, czy wściekle zażerający „I Wanna Dance With Somebody” (tu wyróżniła się przyjaciółka głównego protagonisty, brzmiąca jak, hmm… Gwen Stefani za starych czasów? Madonna circa 80s? młoda Cindy Lauper? a może nawet i Britney…). Mimo wszystkich uchybień stawiam dużego plusa i wracam do Anxiety.
Molesta Scena mBank 8 Rojków
Japandroids widziałem głównie ze strefy gastro, więc raczej powstrzymuję się od oceniania, ale to co widziałem, a potem słyszałem mogłoby zasługiwać no wysoką notę. Ale skupiając się już na klasykach rapu – mistrzowski powrót i jeden z najbardziej niecodziennych występów tego eventu. Fajnie było zobaczyć tych trzech gości, zupełnie już w innych miejscach w czasie i przestrzeni. Bo nie wiem, czy piętnaście lat temu byliby tacy mili i radośni. Mimo kłopotów technicznych (majki się psuły co chwila) Włodi, Vienio i Pelson zmolestowali i rozbujali publikę. Było wspólne śpiewanie refrenów, latające biustonosze, zabawne komentarze, był ukłon w stronę dyrektora artystycznego (dwa razy zaśpiewany fragment „Długości dźwięku samotności” – „i nawet kiedy będę sam”). Nie zabrakło też bisów i pogo w końcówce! Ale przede wszystkim najważniejszy był sam Skandal i jego świetne odegranie. Wszystkie jointy w jazzujących aranżacjach gromiły i nie można było ich zhejtować. Będę wspominał ten koncert bardzo dobrze, a nawet będę trochę dumny, że udało mi się ich zobaczyć – dla mnie to było historyczne wydarzenie.
Deerhunter Scena mBank 8 Rojków
Widziałem tylko kilka kawałków Super Girl & Romantic Boys, ale pozostawiam bez oceny, choć wyglądało to i brzmiało bardzo obiecująco. A to ze względu na termin: niedziela, scena główna, dochodziła 22. Myślami byłem już niemal przy innym koncercie (brakowało już tylko dwóch godzin) i to trochę uśpiło mnie przed koncertem Bradforda Coxa i jego ziomów. Miałem w głowie Monomanię, więc cudów się nie spodziewałem, choć z drugiej strony: „to jest Deerhunter dzieciaku, z nim nigdy nie wiadomo!”, dlatego dopchałem się do całkiem dobrego miejsca przy barierkach i czekałem w spokoju na rozwój wydarzeń. Ekipa z Atlanty szybko rozwiała moje wątpliwości. Zaczęli zgrabnie wywijać petardy ze wszystkich albumów (głównie z tych nowszych, ale i tak plan się udał). Potrafili solidnie przyku***ć gitarowym ogniem wspomaganym perką, a wysmażyli też kilka niewiarygodnie iskrzących, gęstych psychodelicznych mgieł, w które dosłownie wkręcałem się jak korek w butelkę. Muszę przyznać, że mocno mnie zaskoczyli muzycznie. Postawa Coxa też była zaskakująca – rozmowny, zadowolony, otwarty. Pewnie Natalia skupi się na tym aspekcie uważniej i głębiej (zresztą pewnie o całym koncercie napisze znaczenie więcej ode mnie), więc w tym momencie urywam transmisję i przechodzę już do najważniejszego…
My Bloody Valentine Scena mBank 9 Rojków (a w zasadzie 10)
Już wszystko jasne, ale jeszcze gwoli ścisłości: NIE OBCHODZI mnie większość opinii o tym wydarzeniu. Mam gdzieś czy komuś podobało się nagłośnienie, czy ktoś narzekał, że jest za głośno lub za cicho, czy ktoś słyszał wokale czy nie, czy ktoś rozpoznawał utwory, czy ktoś się złościł na zespół, bo ten nie pozwolił robić zdjęć i filmować. Nie interesuje mnie to! Mało tego: nie obchodzi mnie też, czy ktoś czyta ten opis. Mam skrytą nadzieję, że wszyscy go przewijają i olewają. To opis jest bardziej dla mnie i tak już zostanie, bo zwyczajnie inaczej być nie może. Jeśli komuś sprawi on przyjemność, to oczywiście nie mam nic przeciwko temu, ale jest tak jak napisałem wyżej. W ogóle to miałem w planach napisać tylko słowa zapożyczone od Jasiu Mickiewicza (ostatnie trzy wersy sonetu Droga nad przepaścią w Czufut-Kale anyone?), ale postanowiłem jednak zbrukać świętość – i tak wszystko biorę na siebie.
Od czego by tu w ogóle zacząć? Może od tego, że jak miałem gdzieś tak siedemnaście-osiemnaście lat, moim marzeniem było zobaczenie trzech rockowych zespołów (ale się zrobiło!), które do dziś niezwykle sobie cenie. Były to Radiohead, The Flaming Lips i MBV. I muszę przyznać, że w zasadzie byłem pewien, że skończy się na marzeniach, bo Thom Yorke z resztą wtedy konsekwentnie milczeli i nawet po wydaniu In Rainbows nie zanosiło się na koncert w Polsce. The Flamnig Lips to w ogóle była abstrakcja, latami czekałem na ogłoszenie na Openerze, ale nic z tego. Ale i tak najgorzej było z MBV ­– od ponad piętnastu lat (stan na rok 2007/2008) nie było żadnego znaku o nowej płycie, a koncerty były tylko sporadycznymi evenatmi na największych festiwalach globu. Innymi słowy – rozdział pod tytułem My Bloody Valentine był zamknięty i prawie pogodziłem się z faktem, że już raczej ich nie zobaczę, bo prędzej czy później Kevin Shields rozwiedzie się z gitarą. Jednak życie to faktycznie pudełko czekoladek. W 2009 w Poznaniu pojawili się goście z Oxfordu i nie musiałem się długo zastanawiać – kupiłem bilety i jedno z marzeń się ziściło. Pamiętam, że mocno to przeżyłem. Za rok emocje opadły, ale przy okazji premiery nowego, znakomitego krążka Embryonic, w Katowicach wylądowała ferajna Wayne’a Coyne’a. Znowu ciężko było w to uwierzyć, ale naprawdę przyjechali i zagrali jeden z najefektowniejszych i najlepszych koncertów jakie widziałem. Może nie poruszyli tak mocno jak Anglicy w Poznańskiej Cytadeli, ale i tak rozłożyli mnie na łopatki. Później trzyletni okres milczenia, ale to, co stało się w 2013 roku…
Pod koniec grudnia MBV zapodali na swoim fejsie, że album jest gotowy, zmasterowany i tylko kwestią czasu jest wypuszczenie go na świat. Okej, wiele razy to słyszeliśmy, ale coś jednak podpowiadało, że tym razem to może być prawda. Dodatkowo trasa po różnych częściach świata spotęgowała całe zamieszania, a jak usłyszeliśmy „Rough Song”, wtedy było już jasne, że nowy album jest już baaaaaaaaardzo blisko. Tak jest – NOWY ALBUM MY BLOODY VALENTINE! I pewnej lutowej nocy, zespół napisał, że za chwilę wrzucą cały materiał do sieci. Oczywiście szok i mega podjadka jak u nastolatka, wiadomo. Po wielogodzinnym oczekiwaniu pojawiła się niebieska grafika i sakramentalny wpis: „The album is now live on www.mybloodyvalentine.org”. Serwery padły momentalnie, udało mi się tylko zobaczyć listę utworów i natychmiast system wyrzucił mnie z upragnionego miejsca. Ale po kilku kwadransach udało mi się nabyć album w wersji CD (został wysłany dopiero 22 lutego, więc trochę musiałem poczekać). Dostałem oczywiście wirtualne pliki i dopiero wtedy załączyłem całość. m b v. Tak to nazwali. Już po drugim odsłuchu wiedziałem, że spędzimy ze sobą dużo czasu. I tak było: kiedy wy jedliście śniadanie, ja słuchałem m b v, kiedy wy biegliście lub jechaliście do szkoły/na zajęcia/do pracy – ja słuchałem m b v. Kiedy wy odpoczywaliście po ciężkim dniu, ja słuchałem m b v. Kiedy oglądaliście telewizję/biegaliście/sprawdzaliście facebooka/czytaliście książki/byliście w kinie – ja słuchałem m b v. Wreszcie kiedy spaliście lub próbowaliście zasnąć, ja słuchałem m b v. Od wydania albumu chyba nie było tygodnia, w którym nie usłyszałbym choćby jednej kompozycji z tej płyty. To jak na razie niezagrożony kandydat na płytę roku i dekady, a także jeden z moich najukochańszych krążków w ogóle.
Wybaczcie emocje i egzaltację, ale w takich przypadkach jestem bezbronny i każde inne podejście byłoby z mojej strony zakłamane i fałszywe. Ale idąc dalej – los był jeszcze łaskawszy, bo pewnego wieczoru (dokładnie był to 4 marca 2013) dostaję od Natalii sms-a: „MBV HA!”. Musicie wiedzieć, że wypatrywałem już koncertu Shieldsa i spółki, ale w kontekście Openera. Natalia wciąż mówiła: „przyjadą na Offa, na pewno przyjadą do Katowic”. Nie chciało mi się w to wierzyć. Ale jednak! Po odczytaniu sms-a (nie słucham tych radiowych zapowiedzi, nudzą mnie, zresztą wtedy nawet nie mogłem) odpisałem pytaniem, czy mnie nie kantuje. Ale potwierdziła szybko (oczywiście pojawiło się potem słynne „nie wierzyłeś mi, a miałam rację <3” – ile razy ja to już słyszałem od dziewczyn? A ile razy to przeczytałem? Nie chce mi się nawet liczyć…) i wtedy się stało. Zacząłem żyć niemal wyłącznie tym wydarzeniem. Wyczekiwałem na nie jak dzieciak czekający na pierwszą gwiazdkę. Wreszcie nadszedł sierpień i nie pozostało nic innego, jak tylko rozpocząć peregrynację.
Co było przed koncertem już wiecie. Pozostaje już tylko („tylko” ­– ha!) opisać jak to wszystko się odbyło. Wiadomo, że jedną z najważniejszych rzeczy było MIEJSCE. Upragnionym było oczywiście to pod barierką, najlepiej na środku, takie miejsce, które pozwalałoby na ogląd całej sceny przy znakomitym rozłożeniu dźwięków buchających się z głośników. Udało się wywalczyć i zająć takie miejsce! Do absolutnego centrum brakowało mi może metra, ale i tak wystarczyło przesunąć głową i wszystko było w zasięgu. Dzięki dobrym ludziom udało mi się zająć złotą miejscówkę i skoczyć na chwilę na Erica Copelanda (do Goat było za daleko!). Niestety nic nie zapamiętałem z kilku minut i szybko wróciłem pod główną, żeby jeszcze chwilę porozmawiać ze znajomymi. Po drodze skoczyłem jeszcze do toalety i pomyślałem o braku tych cholernych zatyczek. Nic to, musiałem sobie radzić bez nich, zresztą... Czas mijał szybko i gdy zobaczyliśmy logo m b v (patrz kochanie zdjęcie na górze), byliśmy pewni że rytuał za chwilę się rozpocznie. Nawet groźny napis zakazujący filmowania i robienia zdjęć nie zirytował mnie, bo mnie już tam nie było („I'm not here / This isn't happening”). A kiedy pojawił się zespół w składzie z Kevinem, Bilindą, Debbie, Colmem i panią za klawiszami świat zatrzymał się w miejscu, planety przestały obracać się wokół własnej osi, ustały wojny i kataklizmy, a ja wstrzymałem oddech – zaczęło się!
Byłem w tej sytuacji, że studiowałem niemal setlisty poprzednich koncertów i wiedziałem, jak to się zacznie, a jak skończy. Nie odebrało mi to zupełnie przyjemności. Zabrzmiały pierwsze takty „I Only Said”, które pełniło rolę swoistego preludium do dalszej części spektaklu, dlatego zostało okrojone z ekstatycznych momentów, co zrozumiałem dopiero po jakimś czasie. Potem nadeszła pora na mój ukochany utwór z repertuaru twórców Loveless  – „When You Sleep”. Ten błogi fragment już na zawsze pozostanie dla mnie ekwiwalentem miłosnego uniesienia, przełożonym na język muzyki. NIKT nie jest w stanie nawet zbliżyć się do takiej postaci, jaką jawi się to cudo. No i oczywiście odleciałem, zostałem pożarty, zgnieciony, zmiażdżony, rozjechany… Ciary na plecach, nirvana, hipnotyczny trans (symultanicznie odbywał się niebiański koncert świateł, nawet gdy zamknęło się oczy, można było odlecieć; i tak przez cały czas trwania koncertu, ogarniacie to!?) – tyle pamiętam. I co najważniejsze: SŁYSZAŁEM wokale! Tak proszę państwa, było słychać jak Kevin podśpiewuje. Wiadomo, że były zatopione w magmowym miksie, ale jeśli znasz My Bloody Valentine i jeśli kochasz ich muzykę, to wiesz, że tak właśnie ma być. Może z tyłu nie było słychać wyraźnie, ale przecież to chyba logiczne, nawet widoczność jest wtedy słabsza. Tyle na temat wokali. Co do zatyczek: było mega głośno, ale stojąc w pierwszym rzędzie zupełnie ich nie potrzebowałem, może co wrażliwszy uczestnik tego misterium powinien je mieć, ale to trochę nie do sprawdzenia, sorawa.
Następnie czekałem już na „New You”. Zaczęli, ale coś nie wyszło („sorry chłopaki, lewa!”), co Kevin spokojnie skomentował, że ostatnio często im nie wychodzi. Tak w ogóle postać Shieldsa – typ jest muzycznym bogiem dla wielu (dla piszącego te słowa chociażby), a wydawał się taki skromny, cichy i nieśmiały, jakby dopiero zaczynał przygodę z wielkimi scenami, wypełnionym całymi masami (tak było w przypadku Katowic, było sporo ludzi). No i jeszcze dochodzi jego charakter perfekcjonisty i despoty… Szacunek. Sam utwór znowu wprowadził ciepło, miękkość i ezoterykę, konsekwentnie mnie roztapiając. W dalszej części wybrzmiały starsze kawałki (circa Isn’t Anything i z okresu epek), przy których ciężko było mi się pozbierać. Zwłaszcza przy wściekłym „Honey Power” (najbardziej agresywny riff w historii rocka?), a na „Cigarette” zagranym na akustyku prawie się rozkleiłem. Wreszcie przyszedł czas na nowiutki, jeszcze gorący i pachnący walec „Only Tomorrow”. Od tego momentu stałem już nieprzytomny z upojenia i czułem, że zespół gra tylko dla mnie, bo nie zauważałem nikogo wokół mnie. Nigdy nie przeżyłem czegoś takiego. A Kevin stał tak blisko, niemal na wyciągnięcie ręki. Ze względu na ustawienie zespołu byłem chyba najbliżej stojącą osobą przy Kevinie – był przesunięty nieco bliżej prawej strony. MOC!
I grali tak, a ja wciąż stałem tam, jakby moja dusza przeniosła się do arkadii. Przy „Only Shallow” zbudziłem się z tego słodkiego snu, ale tylko dlatego, że utwór został odegrany tak AGRESYWNIE i DYNAMICZNIE, że prawie mnie zdmuchnęło. Przykro mi, ale nie jestem w stanie powiedzieć co się wtedy wydarzyło. Nie pomogą opisy typu „tak jak na płycie tylko 30 razy głośniej i ostrzej”. To nie tak, to jest jakaś nieznana, kosmiczna energia, którą potrafi wytworzyć jedynie ten boski kwartet. Nic nie poradzę. Musicie to zwyczajnie zobaczyć i poczuć na sobie.
Potem dostaliśmy jeszcze cudowny zamglony soniczny pejzaż „To Here Knows When”, zagrany nieco inaczej niż na Loveless, ale trajektoria występów live nie pozwala na odegranie go 1:1. I tak kopał niemiłosiernie, stałem wciąż wpatrzony jak w obrazek. Zbrodni dopełniła chora mikro-symfonia „Wonder 2”, gdzie posmak zagłady był aż nazbyt wyczuwalny. Napisałbym coś więcej, ale ile można pisać: błogie, nieskończone, bezbłędne, okrutnie piękne? Daruję sobie więc. Po gromkiej, soczystej burzy z piorunami, magiczna czwórka wyczarowała nagle niespodziewanie ciepłe, ubranie w niemal funkowy feeling (!), słońce w postaci ikonicznego „Soon”. Jak to wyszło! Cała witalność i sielski biologizm natychmiast przeszedł na skupiony i znieruchomiały tłum – wszyscy zaczęli się ruszać. Zbyt piękne, żeby było prawdziwe. A jednak!
I kiedy ta radosna aura się rozpłynęła, MBV przeszli do ostatniego aktu sztuki. Ujawnili swoje najkrwawsze, najbardziej rockowe i najmocniejsze oblicze. Przy „Feed Me With Your Kiss” zaczął się niewiarygodny atak, totalna rzeź i masakra. Widziałem koncerty Metz czy Brutal Truth, ale to co wyrabiała ta świta przechodziło ludzkie pojęcie. Debbie, cicha bohaterka spektaklu, wycinała mięsiste, sprężyste basowe chmury, Bilinda cały czas zachwycała, więc tu nie trzeba komentarza, no i wreszcie Colm – co ten człowiek wyprawiał przy bębnach?! Tego nie można nazwać grą, on nie grał – on KATOWAŁ instrument, wykręcając i NAPIE******ĄC jakieś nieludzkie rytmiczne potwory. W życiu nie widziałem czegoś takiego i już chyba prędko nie zobaczę. To się tyczy całego zespołu: dla mnie to jest definicja „koncertu”. Gdyby dziś na Ziemi wylądował statek UFO i przypadkowo jeden z szaraków („oni nie są zieloni, tylko szarzy” Mulder nadal jest bossem) zapytał mnie (miałby translator ludzkiej mowy, nie czepiać się!), „co to jest koncert”, to kupiłbym bilety na MBV i tam ich wysłał. Ale wracając: wszystko, co było najbardziej majestatyczne i zabójcze, zostało jeszcze nieodegrane. Tak jest, czekaliśmy na „Holocaust”!
Tak jak to było w programie, ostatnim fragmentem, domykającym całość epilogiem był najbardziej wstrząsający w setliście „You Made Me Realise”. Była to kumulacja wszystkich złowrogich pierwiastków z całego koncertu. MBV „po ciemnej stronie mocy”. Mega szybko, hiper głośno, bez wytchnienia i odpoczynku. W połowie przyszła pora na zainicjowanie „Holocaustu” – wszyscy uczestnicy na scenie (oprócz Colma) chwycili za gitary i zaczęli wytwarzać piekielne pokłady hałasu, zredukowane w jakąś niewypowiedzianą, parzącą, kosmiczną energię, domagającą się atencji. To było coś w rodzaju hałaśliwego rewersu słynnego 4:33 Johna Cage’a – o czym przez te 5 minut (czasem ta część jest rozciągana nawet do 10 minut i więcej!) mam myśleć? O czym powinienem? To właśnie tu kwartet nieśmiało sięga absolutu – tworząc, próbuję znaleźć jakiś kontakt, rozpoznać jakiś znak tudzież postawić egzystencjalne pytania. Jasne, że zawsze można sięgnąć po Krytykę czystego rozumu czy Świat jako wolę i przedstawienie i w sterylnych warunkach oraz absolutnej ciszy kontemplować. W przypadku „You Made Me Realise” partycypuje się jednak w całym przedsięwzięciu nie jako oddalony czytelnik, ale jako aktywny uczestnik. Dlatego właśnie dla mnie muzyka zawsze będzie tą najpiękniejszą i najpełniejszą sztuką. Ale dosyć już tych filozoficznych rozważań. Przejdźmy do finału.
Kiedy wszyscy przez jakiś czas zanurzyliśmy się w błogim hałasie, Oni stali tam, wysoko, nawet na nas nie spoglądali. Nagle Kevin podszedł pod mikrofon, dał jakiś znak, który był rozpoznawalny tylko dla reszty załogi i po raz kolejny zaatakowali nas ultra głośnym i ultra dynamicznym ustępem kompozycji. To był jeden z najbardziej niesamowitych końców koncertu jakie dane mi było zobaczyć i usłyszeć. Gdy gitary wybrzmiały, rozległy się brawa i zespół szybko ulotnił się na backstage. Bilinda zabrała ze sobą bukiet kwiatów i nagle czar prysł – skończyło się jedno z najbardziej wstrząsających wydarzeń tego festiwalu. Ale i tak czułem, że przeżyłem coś dużego. W końcu udało mi się zobaczyć trzy ulubione zespoły i w zasadzie mogę już umierać. Choć jeśli jeszcze kiedyś wrócą, na pewno będę gdzieś obok. Yes, I really love you My Bloody Valentine!
John Talabot Scena Leśna 6 Rojków (gdybym był dłużej na luzie 7)
Emocje nie chciały szybko opaść, więc John trochę na tym stracił. Po wymianie kilku uwag o poprzednim koncercie („takie tam na głównej”), wsłuchałem się w rozkręcaną przez Talabota imprezę. Moim zdaniem było super – nogi i ciało same rwało się do tańca i ruchu. Było bardzo przyjemnie i fajnie, najprawdopodobniej najfajniejsze klubowe bity tego Offa, ale musiałem się ulotnić po kilku numerach i zajrzeć na występ Veronica Falls. Owszem, było fajnie, ale nie porywającą, to też po 2-3 kawałkach ponownie przeniosłem się na set hiszpańskiego producenta (propsy za zaproszenie wokalistów!), trochę się pobujałem i z grupą znajomych z redakcji (choć nie tylko) udaliśmy się na ostatni show tej nocy.
Fatima Al Qadiri Scena Trójki 5 Rojków
Ej, nie było źle. Pani za urządzeniami starała się wycisnąć najbardziej pokręcone, a w dodatku nadające się na parkiet loopy jakie miała. Przeszkadzało mi już zmęczenie i wcześniejsze wydarzenia wryte w pamięć, ale chwilę czasu spędziłem w namiocie. Ej no, nie było źle! Potem poszliśmy na chwilę sprawdzić jak sobie radzi Austra za dekami (nie widziałem jej tam, postać już bardziej przypominała… Artura Rojka niż drobną Katie Stelmanis). Ale było bardzo dance’owo, więc myślę, że Off został zamknięty bardzo przyzwoicie. Piona!
MOJA PIERWSZA WIELKA MIŁOŚĆ, ZACZĘŁA SIĘ I NAGLE SKOŃCZYŁA (OUTRO)
Tak, wszystko, co dobre szybko się kończy, jak mawiają Indianie. Dziś już emocje nieco opadły i jest łatwiej pisać o tych wydarzeniach, ale przy wielu wspomnieniach zawsze będzie robiło mi się gorąco na samą myśl. Ten festiwal był też czasem wielu ciekawych rozmów, nowych znajomości i spotkań z ludźmi, których jakiś czas się nie widziało. Fajnie wyszło, nawet bardzo fajnie. No i nie zapomnę powrotu w ostatni dzień do mojego hotelowego łóżka. Nie będę pisał co i jak, może ktoś z redakcji napisze jak to wyglądało. Wygląda więc na to, że ode mnie tyle. Prawdopodobnie widzimy się za rok, prawdopodobnie w tym samym miejscu. Kogo zobaczymy? Nie mam pojęcia, ale po cichu liczę na kogoś z listy: The Field, Violens!, Ariel Pink, Annie!, Au Revoir Simone, Rangers, Jensen Sportag!, Crab Invasion, Sorja Morja, Ducktails!, The Dismemberment Plan!, Phoenix (ile mam jeszcze czekać?), może David Bowie (a co?), Ice Choir, Lone, Joey Bada$$, Sea And Cake!, Grizzly Bear (to samo co Phoenix), Baroness, Melody’s Echo Chamber, Four Tet, Inc!, and many many more. Ciekawe czy kogoś trafię? Ale to dopiero za jakiś czas. Trzymajcie się i pozdrawiam!