OFF Festival 2013 - relacja [Natalia]

Kolejne trzy dni w objęciach wujka Rojka. Nie wiem jak dla was, ale dla mnie to kulminacyjny punkt wakacji, od czterech lat w pierwszy weekend sierpnia każdy wie, że zmieniłam adres na Katowice i ogólnie jestem na innej planecie. Do tego OFFa, w myśl zasady "jestem media, nie muszę znać tych wykonawców" nie przygotowywałam się tak sumiennie jak do poprzednich i może faktycznie nie czułam tego lineupu tak bardzo jak większość moich znajomych. A, znajomi! Tych po raz pierwszy miałam na OFFie pod dostatkiem. Co chwila na kogoś wpadałam, na upartego nawet nie trzeba było się zdzwaniać, wystarczyło rzucić w powietrze pytanie "gdzie on może być?" i czekać, aż po trzech minutach zmaterializuje się przed tobą - typowy OFF. Na Open'erze wam to nie wyjdzie. Dlatego też, wybaczcie - czasem wygrywała rozmowa przy yerbacie niż koncerty. Tak bywa. Przestałam być już chyba dziewczynką, która biega od koncertu do koncertu starając się zobaczyć ich jak najwięcej wręcz na siłę. Pozwólmy sobie na trochę luzu. Złapanie festiwalowej atmosfery. A jest niezwykła. Bo trzeba przyznać, ze trafiając tydzień później na jeden wielki festiwal innego organizatora w innym wielkim mieście można się poczuć traumatycznie i jak w klatce, ale to już inna historia... A w Dolinie Trzech Stawów panuje perfekcyjny klimat, są leżaczki, plaża, piasek w butach, jeziorka, teren wydzielono tak, że znów znajdowały się na nim huśtawki, zawsze można położyć się pod drzewkiem i chwilkę odpocząć/pospać.
Mija kolejny tydzień, odkąd wybrałam się na ten festiwal i wypadałoby wreszcie podzielić się jakimiś przemyśleniami, co właściwie nie ma za wiele sensu, bo: a - nie przyłożyłam się do zadania "chodzę dwanaście godzin bez przerwy na koncerty", b - i tak wyjdzie na to, że jestem zachwycona. A poza tym, sporo czasu bujaliśmy się z Michałem i Tomaszem razem, więc wiecie - pewnie troszkę się powielimy, choć zdania odmienne też mieliśmy. A że każdy ma swoje, to już koniec tych tłumaczeń, przejdźmy do rzeczy troszkę bardziej zbliżonych do festiwalowych.
MIKAL CRONIN
Wszyscy ostro jarali się jego drugim albumem, który wleciał mi jednym uchem, a drugim wyleciał i ani śladu po nim nie zostało. Tym samym, Michał zawędrował pod barierkę, a ja zajęłam miejsce siedzące przed namiocikiem, gdzie z żywym zainteresowaniem przeglądałam księgę informacji offowej i troszkę potupałam nóżką. Do końca jednak nie zostałam, z kolegą zwinęliśmy się w bliżej nieokreślonym celu.
WOODS
Na Woods z kolei poszliśmy jeść, ale od specjalnego wysłannika themagicbeats mogę powiedzieć, że koncert woods stał na wysokim poziomie. Wszystko brzmiało dobrze, jednak całość koncertu polegała na tym, że muzycy wyszli, zagrali - fakt, ładnie, ale bez życia - i tyle po nich. Szczerze mówiąc, z tego co słyszałam ze strefy gastronomicznej, uważam, że mi samej ten koncert mógłby się spodobać, bo melodie brzmiały obiecująco. Ale cóż zrobić, jeść też kiedyś trzeba, ale uroki OFFa - idziesz jeść, i tak coś słyszysz. Gorzej, gdy gra wtedy Brutal Truth. A co do gastro - propsy za fritze, yerbaty i wostoki za piątaka - mega sprawa. Frytki na korzyść Open'era, ale widocznie Gruba Fryta ma monopol na ten produkt jedynie w Gdyni, naleśniczki też fajne, nawet jeśli stoi się przed dylematem, czy nie zjeść pół naleśnika, czy zjeść pół naleśnika z kartonikiem, w którym został podany.
CLOUD NOTHINGS
Ja tam chciałam iść na The Soft Moon, ale że całość ekipy szła na Cloud Nothings, poddałam się. Postałam chwilkę, usłyszałam "No Future/No Past", a potem ktoś powiedział "Ej, idźmy się napić" i bez wyrzutów sumienia opuściłam mBankową scenę. A przy piciu rozmawiało się tak dobrze, że o The Soft Moon zapomniałam, a słuchając komentarzy, ciężko jest mi to sobie wybaczyć.
ZBIGNIEW WODECKI with MITCH&MITCH
Już wiem, co robiłam jak grał Mikal, a ja sobie poszłam! Mówiłam panu Zbigniewowi "dzień dobry" jak przystało na kulturalnego młodego człowieka, pan Zbigniew mi odpowiedział, jak przystało na dżentelmena, a później słałam esemeski do mamy, że "MAMOOOO, POWIEDZIAŁAM PANU ZBIGNIEWOWI DZIEŃ DOBRY". Samym koncertem jednak trochę wzgardziłam i nie dałam się porwać Michałowi i Tomkowi, którzy zdecydowanym krokiem wbijali pod scenę, a ja robiłam sobie przechadzki po terenie. Idę raz obok maina - pan Zbigniew gra na trąbce. Idę drugi - pan Zbigniew gra na fortepianie. Przechodzę kolejny - pan Zbigniew gra na skrzypkach. I trzeba przyznać, że niektóre teksty tych starszych niż dinozaury piosenek były najzwyczajniej w świecie urocze. Dobry oldskul, ale całego koncertu raczej bym nie pociągnęła.
THE POP GROUP
Byłam chwilę, nie podeszło, Tomek został na placu boju i chyba nie było mu tam źle.
ALUNAGEORGE
Trochę beka, bo mają taką nazwę, że wszystko się skupia na Alunie. Mówisz "Aluna" i wszystko jasne, już wiesz, że chodzi o AlunaGeorge. Poza tym, mają taką Alunę, że wszystko skupia się na Alunie. Bo Aluna, moi drodzy, jest dupeczką. Wyszła w zwykłym kucyku i z gołym brzuchem, a ja rozejrzałam się wtedy po namiociku i już wiedziałam - przyszli głównie panowie. Ale szczęście dla tych, których znam - wiem, że jarają się też muzyką tego duetu. Ja na samym początku, jeszcze dawno dawno, na etapie pojawienia się w czeluściach internetu "Your Drums, Your Love" byłam opcją hejterską, przeszło mi po "Attracting Files", a album jest dla mnie dość, że tak powiem, letni. Sam koncert był nawet spoko, Aluna fajnie ruszała bioderkami, okazało się, że właściwie więcej "rapuje" niż śpiewa, że wolę White Noise w wersji Disclosure, a i tak cały koncert czekałam na "Bad Idea", choć wiedziałam, że go nie grają. Fajnie było. Nawet dzień później chłopcy powtarzali "Noooo, Aluuuunaaaa", więc wiecie, coś na rzeczy JEST.
BLONDES
Późno już było, zimno się zrobiło, okazało się, że nowe namiociki z merczem strasznie odbijają dźwięki z Leśnej i ogólnie to postójmy chwilę i zwijajmy się do spanka, bo było fajnie, ale nie dałam się wkręcić w taką wiksę, jaką zaplanowałam dla tego występu. Choć całkiem fajna, solidna elektronika i w sumie dobrze, że pojawili się na OFFie, bo nigdy nie myślałam, że usłyszę ich na żywo.
 W tym miejscu chciałam pozdrowić zespół Kamp!, który lubi pizzę, bary sałatkowe i wie, co to znaczy jeździć windami hotelu Katowice.
UL/KR
Było za gorącoooo. Siedziałam sobie w cieniu, dochodząc do wniosku, że i tak odbiję ich sobie w przyszłości. Po troszku tego, co usłyszałam, jestem dość zdeterminowana, aby całość przeżyć świadomie.
GLASS ANIMALS
Zlot dziwnych ludzi, jeden pan miał widelec w tylnej kieszeni spodni, drugi pan wymachiwał szczoteczką do zębów, a trzeci pan miał torbę z Unsounda z Future Shock i to akurat było fajne. I dalej było za gorąco, właściwie na początku mi to nie przeszkadzało, bo myślałam, że koncert tychże młodych ludzi będzie należał do tych krótszych, po każdej piosence myślałam, że to już ostatnia, a oni trochę tego materiału jednak wysupłali. I też tak stałam w tym namiocie, co piosenkę myśląc "ta ostatnia" i starając się nie mdleć, bo do czego dążę: to był świetny koncert. Boję się pomyśleć, co będzie za jakiś czas, kiedy oni nagrają troszkę poważniejsze rzeczy niż epka. Uwierzcie mi - nie brzmiało to jak koncert debiutantów, co ja mówię! - Zespołu bez albumu na koncie. Było bardzo ambitnie, rytmicznie, zdecydowanie niebanalnie i całość miała w sobie dużo uroku. Glass Animals to pięknie skrojone piosenki. Przemyślane, jednocześnie przecież nie szybkie, a do bujania się. Czasem brzmią jak Alt-J. A ja nie lubię Alt-J, jednak w takim wydaniu jedyne, co można zrobić, to się zakochać. I starać się wytrzymać jeszcze jedną piosenkę, nie mdlejąc z gorąca. I wrażenia.
MERCHANDISE
Poszliśmy po napój. Usiedliśmy na trawie w strefie gastronomicznej, po czym usłyszałam pierwsze takty Anxiety's Door i przypomniało mi się, że przecież teraz grają oni. Co więcej, grają moją ulubioną piosenkę. Nie dałam towarzystwu długo posiedzieć, zagoniłam nas pod leśną. Bardzo lubię Anxiety's Door, usłyszałam to dawno temu przypadkowo, to jedna z lepszych piosenek jakie przewinęły się przez moje uszka przez dłuższy czas. Gdy Rojek ich ogłosił, to za bardzo nikt nie rozkminił, że oni to oni, poza tym mają beznadziejną nazwę, weźcie to wpiszcie w google. No ale koniec końców, usłyszałam Anxiety's Door na żywo. I można się zastanawiać, czy to wada, czy zaleta, że zagrali to jako pierwsze. Z jednej strony, straciłam zainteresowanie dalszą częścią koncertu, bo swój ulubiony fragment już usłyszałam, z drugiej strony, wiedziałam już na przykładzie tego utworu, że będzie to solidny występ. I taki był. Zdecydowanie nie należał do wybitnych, ale był to idealny wybór na tą porę dnia, a całość brzmiała niezwykle przyjemnie dla ucha. I wciąż nie czaję ekscentrycznej konferansjerki wokalisty.
JENS LEKMAN
Jakieś niewydarzone to było. I brzmiało jak piosenki dla dziewczynek z dobrych domów. #tomek
THE PARADISE BANKOK MOLAN INTERNATIONAL BAND
Połowa dobrych koncertów na OFFie to koncerty bez ładu i składu, artystów wyciągniętych nie wiadomo skąd. A ci panowie są z Bankoku i udawali Soląż, która, bookując trasę koncertową po europejskich festach najpierw wylała się na syna nie chcąc towarzyszyć mu w rozpoczynaniu edukacji, a potem stwierdziła, że tak nie zachowuje się matka i olała swoich fanów, odwołując koncerty. I dostaliśmy oto taki zespół. ONI SERIO BRZMIELI JAK METRONOMY. Mam świadków. Nie uroiłam sobie tego. To było jednocześnie fajne, a z drugiej komiczne, ale świetnie było widzieć, jak bardzo granie muzyki sprawia tym ludziom przyjemność. A dawka egzotyki przecież nie jest czymś codziennym. I taki jest właśnie ten festiwal - nie jest płaski, jest wielowymiarowy. W zasadzie nigdy nie wiesz, co zdarzy się za chwilę. A nam w Katowicach trafił się Bankok. I dobrze!
BRUTAL TRUTH
Nie byłam, lecz słyszałam. Zawsze zdarzy się trochę Woodstocka na OFFie, ale jak ubiegłoroczna Meszuga nie kojarzy mi się dramatycznie źle, a nawet od niej nie uciekałam, tak siedząc na klopsztangach i będąc w zasięgu twórczości Brutal Truth (bo chyba wszyscy byli) na przemian wybuchałam śmiechem i wyrażałam swój niesmak. Ale trzeba być wyrozumiałym, każdy ma swoją muzykę, a ja się cieszę, że jestem już po tym doświadczeniu.
THE WALKMEN
Moja jedyna styczność z The Walkmen to jeden jedyny raz, gdy zobaczyłam ich na stronach z zapowiedziami koncertów w NME jakieś milion lat temu. Nigdy nie słuchałam, wiedziałam, że The Rat gniecie, tyle mi wystarczało. Na początku kontynuowaliśmy siedzenie na klopsztangach, gdzie doszło do mnie, że The Walkmen to serio genialna i mocna perkusja, a pan wokalista to elegancik, bo wyszedł w do nas w garniturze i śpiewanie wychodzi mu bardzo dobrze. Potem poszłam na jakieś 5 minut Julii Holter, która wypadła tak źle, że nawet nie chcę o tym pisać, a The Walkmen właśnie wtedy zagrali The Rat. Zasmucona, resztę koncertu stałam sobie na tyłach i bujałam się w rytm utworów, które, choć nieznane, a końcowe o dziwo kojarzone, niezwykle przypadły mi do gustu. Nie wiem, czy ktoś się ze mną zgodzi, ale The Walkmen mają coś z estetyki i ducha Arcade Fire. I choć wiem, że niektórych ten koncert nieźle uśpił, mi spodobał się bardzo i wracałam do domu z postanowieniem, że porządnie zapoznam się z tym zespołem.
RUDI ZYGADLO
Kojarzyłam go sprzed OFFowych ogłoszeń i miałam jakieś takie przeświadczenie, że mi się nie podoba. Nie pamiętałam dokładnie, co Rudi gra, ale wiedziałam, że to nie jest to. Zdecydowałam się dać mu szansę, bo młodziak i w ogóle, a może ja źle pamiętam... Po chwili już wiedziałam, że pamięć mnie nie zawiodła. Na placu boju został tym razem Michał, ja poszłam słuchać wirujących pralek.
GODSPEED YOU! BLACK EMPEROR
Ponoć dopiero w niedzielę mieliśmy usłyszeć wachlarz dźwięków generowanych przez różnorakie sprzęty gospodarstwa domowego, przedsmak dostaliśmy już dzień wcześniej. Nie lubię post-rocków. Nie rozumiem ich. Więc siedziałam sobie na trawce (oddajmy zadość historii - następnie leżałam) i postanowiłam się skupić na tej muzyce. Cały koncert brzmiał niezwykle podobne, ale hej, to nie było aż takie złe. Było specyficzne i w ogóle, w domu tego nie posłucham, ale było to ciekawe doświadczenie i jestem za nie wdzięczna.
AUSTRA
Nie wiem po co Rojo ją sprowadził, ale jak jest, to przecież nie oleję. Lubię aż całe trzy piosenki Austry. Jednak o nie, to nie było tak, że byłam negatywnie nastawiona, wprost przeciwnie, szłam raczej bez żadnych obiekcji. Ależ się przejechałam. Ja rozumiem, że panienka jest szkolona, ma widowiskowy głos, ale okazało się, że coś często jej się załamuje, a po drugie połowa tej widowiskowości tkwi w podkręconym na maksa mikrofonie. Poza tym, nie wyciągała charakterystycznych dźwięków w Lose It, które tak bardzo lubię. The Beat and the Pulse zabrzmiało nawet okej, a trzecia piosenka? Nawet nie pamiętam, która to. Całość ratowały całkiem porządne miejscami syntezatorki. A na dj secie puszczali Azari & III, więc za to dodatkowy plusik, bo zbyt wiele ich nie ma.
HOLY OTHER
To było całkiem zabawne, to znaczy, początek. Jednostajny podkład i co jakiś czas parę pisknięć w różnym natężeniu. Lecz wybaczcie, było zbyt późno na żarty.
REBEKA
Widziałam ich piąty raz i średnio co drugi mi się nudzi, ale tym razem było bardzo spoczko. Helladę dotychczas słuchałam jedynie na żywo i zdążyłam dorobić się swoich ulubionych fragmentów, a starsze numery też dają radę. Czy jest jeszcze ktoś, kto nie słyszał ich na żywo? Więc wiecie, o czym mówię. Poza tym: Bartek to ciasteczko, Iwona jest cudowna.
TRES.B
Przekonałam się do Tres.B, gdy supportowali Dry the River we Wrocławiu, a że Autre Ne Veut bardzo nie lubię, wiedziałam, że tym razem to oni będą stanowić tło do rozmowy. Wiedząc, że na wokalu jest Misia, wydawać by się mogło, że poleci jakaś słodycz, a Tres.B nie dają sobie w kaszę dmuchać i tworzą bardzo porządny kawałek muzyki, o bardzo zagranicznym zabarwieniu, gdzie na pewno spodobaliby się bardziej, niż pożal się Boże Brodka.
JAPANDROIDS
Scenka rodzajowa z serii: kręcę się po terenie, bo jednak poszłam na sekundę na Autre Ne Veut, moje uszy zwiędły i dokonałam prędkiej ewakuacji: za jakieś piętnaście minut mieli zacząć grać Japandroids. Pod leśną siedzi sobie trochę ludu, głównie tyłem do sceny. Podchodzimy bliżej i nagle pada pytanie: ej, oni sami sobie robią soundcheck? Ano, robili. A ludzie czekający pod nich na barierką mieli to gdzieś. Zabawne. Tego dnia Japandroids kończyli trasę, więc mieli wyjątkowo dobry humor, bo kto by nie miał, kiedy można zejść ze sceny i zrelaksować się, wreszcie porządnie się upijając. Od samej Miz można było usłyszeć, że ten zespół koncerty daje świetne, jednak nie byliśmy w klubie, a na festiwalu, więc panowie ograniczyli się do skakania po scenie i jej, jakże było energicznie! Porządnych gitar nigdy za wiele, poza tym można było dostrzec, że granie sprawia Japandroids czystą przyjemność i nie robią tego na odwal się. Na pewno jeszcze kiedyś przejdę się na ich koncert, bo brzmieli zdecydowanie dobrze, i właśnie straciłam puentę. Nie pamiętam. W każdym razie: jestem na tak.
MOLESTA
- Ej, co robimy?
- A co gra?
- Molesta.
- No bez kitu, nie pójdziemy przecież na Molestę.
- Usiądziemy sobie, niby co mamy robić.
Okazało się, że dobre rapsy, ta Molesta. Widzieliście kiedyś pogo na rapsach? A ja tak! Leciały staniki, leciały przekleństwa, teksty o policji i inne takie, a wcale nie czuję się winna, że bawiłam się dobrze, bo każdy kogo znam na Moleście bawił się po prostu dobrze. I śpiewanie kawałka Myslovitz, świetny ukłon w stronę organizatora, nawet jeśli z tym zespołem łączy go tylko przeszłość. Bardzo miło spędzona godzinka.
DEERHUNTER
Powyższą relację napisałam w jeden wieczór. Zatrzymałam się przy Deerhunterze. No bo co ja mam o nich napisać?
Nie jestem największą fanką tego zespołu na świecie. Znam przynajmniej jedną osobę, która jest w stanie swoim uwielbieniem do nich przebić chyba dosłownie każdego. Tak się trafiło, że to właśnie przez tą osobę zaczęłam w ogóle słuchać Deerhunter, a też nie jakoś znacznie obsesyjnie, bo zaznajomiłam się z nimi dopiero przy Halycon Digest, do teraz znając jedynie wyrywki z ich wcześniejszej dyskografii. Nie zmienia to tego, że są jednym z zespołów, które darzę ogromnym uczuciem i uważam za muzycznych geniuszy.
Pamiętam dobrze wieczór ogłoszeń, w który padła nazwa "Deerhunter". Nie mówiło się wtedy jeszcze chyba o Monomanii, o Halycon Digest również, bo zbyt dużo czasu upłynęło, żeby było o czym mówić. Jednak: stało się. Deerhunter na OFFie. Ich pojawienie się w Katowicach stało się faktem, a ja zastanawiałam się, czy da się zreanimować kogoś na odległość, bo nie tylko mnie zabiła ta informacja: prawdopodobnie największego fana tej grupy na świecie również.
I tak mijały sobie miesiące, do festiwalu pozostawało coraz mniej dni, w którejś chwili światło dzienne ujrzała Monomania, najnowszy album zespołu. Posłuchałam, stwierdziłam, że płyta ma parę dobrych fragmentów, jednak nie wstrząsnęła mną tak jak jej poprzedniczka.
I gdzieś w tym wszystkim, w kolejnych mijających miesiącach, udało mi się zapomnieć, że Deerhunter, jeden z moich tak czy siak ulubionych zespołów, wystąpi na OFFie.
Średnio docierało to do mnie nawet na etapie jechania do Katowic, pomijając to, że był taki moment przy ogłaszaniu timetable, że "deerhunter przed mbv, wow, piękna noc". Iście oszalałam dopiero na jakieś parę godzin przed koncertem Amerykanów. Bo przypomniało mi się, że przecież jej, to Deerhunter.
I tym oto sposobem, olałam Thee Oh Sees i w chwili, gdy kończyła się Molesta, zaczęłam delikatnie, acz stanowczo przemieszczać się w kierunku barierki. I dopadłam ją, a wraz z nią - soundcheck zespołu.
A nie było to zwykłe sprawdzanie instrumentów. Na dobre nie wiem ile - pół godziny, czterdzieści minut? - przed koncertem na scenie pojawili się wszyscy członkowie zespołu, łącznie z Bradfordem, każdy złapał za swój instrument i już samo ich zachowanie na scenie podczas tego procesu było niezwykle ciekawe. Ale cóż, tak mają psychofani. Trzeba jednak przyznać, że było coś niezwykłego w tym, że z soundchecku gładko przeszli do samego koncertu - nie wychodzili się już skupić, zmienić stylówy, nie potrzebowali wielkiego wejścia, zbędne jest dla nich błaganie tłumu o to, żeby wreszcie się przed nim pojawili. To bardzo nietypowe zachowanie, które nie jest zbyt częste, właściwie chyba nie przypominam sobie, czy byłam kiedyś na koncercie, na którym muzycy tak by zrobili. Deerhunter zatarli gdzieś tę granicę, rozpoczynając koncert w sposób, że wielu pewnie nie połapało się, że to już teraz. Że to się dzieje.
Deerhunter to bardzo zgrany organizm, wszyscy zawsze piszą "Bradford i koledzy z zespołu", moim zdaniem niesłusznie. Moimi faworytami są jeszcze skromny Lockett, który na soundchecku stojąc na scenie głównie ziewał, oraz ochrzczony przez nas mianem "młodego", dzierżący gitarę chłoptaś stojący najbardziej po lewej stronie. Świetnie oburzał się, gdy podczas koncertu stojący obok Bradford opieprzał go za coś, na przykład za to, że w złej chwili zaczął... grać na gitarze.
To była najkrótsza godzina w moim życiu. Przysięgam. Mogłabym wymieniać, co i jak zagrali, ale nie wiem, czy ma to większy sens. Pojawiło się troszkę Halycon Digest, było troszeńkę starszych od niej rzeczy, ale głównie poleciała Monomania. I wiecie co? Dopiero na żywo odkryłam, jak bardzo ta płyta jest dobra. Ma wielką moc, jest świetnie piosenkowa, ale także energiczna i drapieżna. Niby nie łatwa, ale jednak przystępna. Jestem pewna, że gdybym trafiła na ten koncert z przypadku i stała na tyłach, również by mi się podobało.
Okazało się, że Bradfort jest gadatliwy, komplementował nasz kraj, drażnił się z Lockettem, słodko przedstawił cały skład, oraz przyjął kwiatka, którego ktoś wrzucił dla niego na scenę. Nie usłyszałam The Missing, usłyszałam jednak Desire Lines.
A na koniec, kiedy zagrali tytułowa Monomanię, wiadomo było, że to już wszystko. Że to już ostatnie chwile, które możemy współdzielić z tymi wspaniałymi muzykami. Ale okazało się, że udało się im nas zaskoczyć. Deerhunter chyba wzięli sobie do serca, kto gra po nich, i uraczyli nas dużą dawką gitarowego hałasu, zrobionego jednak z rozsądkiem i robiącym wrażenie. Kto był spostrzegawczy, mógł zobaczyć, że z boku sceny tą laurkę dla My Bloody Valentine oglądają sami muzycy My Bloody Valentine. Debbie zakrywała usta dłonią. Coś jest na rzeczy, coś jest.
Nie było wielkiego bum, końca show, zejścia ze sceny - oni skończyli i zaczęli zwijać kable. A ja jedyne na co miałam ochotę, to przytulać się do ludzi. Ten koncert zgniótł, choć nie poczujecie tego czytając moją relację. Ale gdyby ktoś jeszcze spytał mnie, jak było na Deerhunter, zrobiłabym właśnie to. Przytuliła go.
Ewidentnie koniec, Bradfort zabrał swój sprzęt i również usunął się ze sceny, wjeżdżają na nią wzmacniacze MBV. Na barierkach cztery sztuki nas, którzy przyszli na Deerhunter. Szybka kalkulacja: mamy  zatyczki, My Bloody Valentine większość z nas darzy ogromnym uczuciem, mamy wymarzone miejsce milionów na świecie, jednakże, decyzja: wychodzimy. Do dziś nie wiem, jak mi się to udało, bo rzucił się na moje miejsce dziki tłum, krzycząc "o tak, barierki!". Jak jednak miałam oddać im to miejsce, skoro na mnie nacierają? Wreszcie udało się, wszyscy zadowoleni, każdy z nas w amoku po tym, jakie wrażenie zrobili na nas Deerhunter. Cassa McCombsa nie ma, Goat nie lubię, jeden z nas nie zna, jeden lubi, ale wszyscy udajemy się po coś do picia. I przegadaliśmy godzinę, w niezwykle miłej atmosferze, siedząc w stawie. Jeden z najfajniejszych momentów tegorocznego OFFa.
MY BLOODY VALENTINE
Pierwszą część tego koncertu słyszałam siedząc w stawie, bo stwierdziliśmy, że lepiej jest podchodzić bliżej niż się cofać. Potem podeszliśmy bliżej, stojąc już nie na głównym OFFowym trakcie, lecz już na trawce. Potem byłam w toitoiu, gdzie, uwaga, było słychać wokale! Potem, wracając na trawę, zdecydowałam się na zatyczki, ale w nich nie było słychać ani wokalu, ani nic innego, więc poszły w odstawkę, choć do końca życia pamiętać będę, jak tłumaczyłam pani w aptece na czym polega ściana dźwięku, bo spytała mnie, że co to za koncert się dzieje, że ludzie wykupują cały nakład stoperów, jakim dysponują apteki. Potem byłam na Mykki Blanco, potem siedziałam w strefie gastronomicznej. Było nas cztery osoby, które w mniejszym, lecz w większości większym stopniu jarają się My Bloody Valentine. Ja osobiście jestem fanką Isn't Anything, lecz opuściło mnie sporo miłości po mbv, które średnio mi podeszło. Miałam kiedyś plan, żeby być na barierce. I tak, czytałam recenzję Warny z Berlina, w której stwierdził, że My Bloody Valentine nie są tak dobrzy na żywo, jak wszyscy ich malują. I muszę mu oddać rację. Bardzo mi się nie podobało. Może zgadywanie w "jaka to melodia, a chociaż z którego albumu" była bekowa do momentu, gdy nie zaczęła boleć mnie głowa od jednego wielkiego huku. Ja rozumiem, że tak sobie zespół zażyczył i tak się prezentuje na żywo, rozumiem też Tomka, który po koncercie przyleciał do nas będąc w o wiele większym amoku i zachwycie, niż ja po Deerhunter, rozumiem też jednego z moich znajomych, przepadającego za tym zespołem, który spytany o to, gdzie stał na MBV, odpowiedział, że na Mykki Blanco. Inni z kolei przyznają się, że są nieobiektywni, bo są fanami My Bloody Valentine do bólu i cokolwiek i jakkolwiek by nie zaprezentowali, i tak by się im podobało. Ja mogę ich lubić, ale nie jestem bezkrytyczna. Drugi raz na ich koncert się nie wybiorę, pomijając to, że raczej nie będę miała już okazji.
JOHN TALABOT
Byłam, pobujałam się, nie pytajcie mnie jak było, bo ciężko mi powiedzieć. Mam troszkę w pamięci czarną dziurę.
FATIMA AL QUADIRI
Była trzecia w nocy, a panienka puszcza numery z laptopa i co jakiś czas darzy nas nieśmiałym uśmiechem. Serio, Fatima? Ja dalej nie bardzo ogarniam, bo byłam na Unsoundzie i kojarzę kawałek z jej występu jako bardzo energiczny, wtedy sama Fatima skakała i widać było, że jej się chce, tutaj się chyba nie chciało, zmęczenie we mnie wygrało.
Koniec. To już wszystko. To był OFF 2013. I wszyscy wiedzą, że i tak teraz napiszę, że było wspaniale, że i tak napiszę, że przyjadę za rok i za dwa i za pięć. Bo OFF jest magią. Na żadnym festiwalu nie czuję się tak dobrze, każdy inny festiwal powoduje u mnie nudę, a to coś, czego w Katowicach nie doświadczyłam. To najlepszy piknik roku i kropka. Czy ktoś się z tym zgadza, czy nie.

2 komentarze:

  1. hej, co z Wami? mam nadzieję, że nie porzuciliście themagicbeats na dobre :C

    OdpowiedzUsuń
  2. hejka!
    będzie się coś jeszcze pojawiało na tmb? mam nadzieję, że tak :) czekam z niecierpliwością po prawie roku przerwy ;)

    OdpowiedzUsuń