Lana del Rey - Born to Die [2012]

Lana Del Rey to najgłośniejsze nazwisko ostatnich miesięcy. Z impetem wdarła się do świadomości słuchaczy kawałkiem "Video Games". O tej piosence nie trzeba chyba nic pisać, ponieważ każdy ją już słyszał. Utwór w jednej chwili stał się wielkim hitem - leciał średnio raz na pół godziny w BBC Radio 1, znalazł się w telewizyjnych reklamach, ale co najważniejsze królował w internecie. To właśnie tam Lana znalazła fanów i  tam też zdobyła pokaźną grupę hejterów. Antyfani czepiali się jej o wszystko. O usta wyglądające na chirurgicznie poprawiane, o tatę milionera i o płytę wydaną jako Lizzy Grant, o której nikt nawet nie słyszał. Zarzucają jej także brak autentyczności i bycie nastawionym na zysk produktem komercyjnym. Jedno jest pewne, Lana Del Rey wzbudza emocje i właśnie to czyni "Born to Die" najbardziej pożądaną płytą roku 2012.

Bałem się tego albumu. Pokazywane przed premierą utwory wywoływały we mnie różne emocje. Pokochałem "Video Games", udało mi się polubić "Blue Jeans" i "Born to Die", do którego nakręcono trochę kiczowaty, ale na pewno bardzo ładny teledysk. Natomiast wypuszczone później "Off to the Races" czy demo "This Is What Makes Us Girl"s sprawiły, że zacząłem się niepokoić o jakość tej płyty. Po przesłuchaniu całego materiału ma się wrażenie, że to bardzo spójna płyta. Każdy utwór został umieszczony z jakiegoś powodu. Nie ma na nim niepotrzebnych wypełniaczy. W tekstach Lana porusza tematy, które najbardziej mogą interesować młodą, amerykańską gwiazdę, mianowicie: miłość, chłopaki, imprezy, alkohol, buty, ubrania i pieniądze. Moim ulubionym utworem jest "Milion Dolar Man"- piosenka ze zwrotkami w klimacie filmów o Bondzie i piękną melodią w refrenie. Warto też zwrócić uwagę na bardzo chwytliwe "Summertime Sadness" i "National Anthem". "Dark Paradise" to piosenka pod tytułem ”Uwaga ludzie, ja umiem śpiewać”. Liczne ozdobniki i irytujące teksty o śmierci, typu „I wish I was dead” sprawiają, że to jeden z gorszych utworów na płycie. Słabo na tle reszty wypada też "Radio", i chociaż sposób w jaki Lana śpiewa „ Like a fucking dream” jest uroczy, to całość jest trochę przesłodzona i miałka. Album zamyka wspomniane wcześniej "This Is What Makes Us Girls", które w wersji finalnej brzmi bardzo dobrze.

Lana Del Rey musi się postarać by nie zostać tak zwaną „one-hit wonder”, ponieważ "Born to Die", chociaż bardzo przebojowe, nie zawiera drugiego wymiatacza na miarę "Video Games". Nie oznacza to oczywiście, że to zła płyta. Wręcz przeciwnie, zapowiada się na najlepszą płytę popową tego roku. O Lizzie Grant jest teraz bardzo głośno. Codziennie pojawiają się dziesiątki artykułów na jej temat, liczby odtworzeń na youtube wciąż rosną, a album na pewno dobrze się sprzeda. Korzystając z tego hajpu latem Lana wyda ponownie swój „zaginiony album”, tłumacząc to tym, że jest z niego dumna i chciałaby się nim podzielić z fanami, lecz z góry widać, że to działania czysto komercyjne. Nadchodzą ciężkie czasy dla antyfanów Lany, ponieważ teraz będzie jej w mediach jeszcze więcej i nie zanosi się na to by ten szum ustał. 

Michał

Enter Shikari - A Flash Flood of Colour [2012]

W niedzielę, dwudziestego drugiego stycznia, całe Wyspy Brytyjskie zamarły w oczekiwaniu na kolejną odsłonę listy najchętniej kupowanych albumów w UK. Wszystko to dlatego, że wiele wskazywało na to, że pierwszą lokatę zajmie nowość od Enter Shikari, album zatytułowany "A Flash Flood of Colour". Rząd Zjednoczonego Królestwa może odetchnąć jednak z ulgą - jego mieszkańcy poszli po rozum do głowy i ostatecznie to Adele znalazła się na zaszczytnym, pierwszym miejscu. Krążek Enter Shikari zadebiutował na czwartej pozycji. Jest co najmniej kilka powodów, przez które "A Flash Flood of Colour" nie sprzedało się tak dobrze jak propozycja Adele.
Enter Shikari są zespołem, który teoretycznie nie miał prawa pojawić się w takim zestawieniu. Grają muzykę, której nie udało się podrobić jeszcze nikomu - to dość trudna do zaakceptowania przez niewprawionego słuchacza mieszanka ciężkich, metalcore'owych brzmień połączona z ostrymi elektronicznymi bitami. Całość, owszem, posiada pewną dozę melodyjności, ale nie na tyle, aby po pierwszym i jedynym odsłuchaniu utworu stwierdzić, że przypada on do gustu. Wyrastają z ruchu DIY - założyli własny label, który wydaje jedynie ich twórczość. "A Flash Flood of Colour" jest trzecim pełnoprawnym albumem studyjnym Enter Shikari. Są zaprawieni w bojach, już dawno dorobili się własnej publiki, która składa się zarówno z słuchaczy metalu, jak i fanów elektroniki, ale żeby od razu UK Official Albums Chart? A jednak, bo za nazwą Enter Shikari stoi coś istotnego dla młodych pokoleń - przesłanie. A mają je dość mocne, na nowo wydanym longplayu chyba najmocniejsze w ich historii. 
Nie każdy zespół odważy się na wykrzykiwanie, że nie szanuje systemu, odpowiedzialnych za niego ludzi, nie będzie twierdził, że "kraje to jedynie linie, narysowane patykiem na piasku". Nie będzie prowokował młodych ludzi do zmian, śpiewając "nasza generacja będzie walczyć o przetrwanie, to wszystko jest w naszych rękach, to nasza przyszłość, to twoja przyszłość". Całość tekstów nawołuje do rewolucji, a kto wie, czy za niedługo niektóre z nich nie staną się hymnami. Enter Shikari trzeba przyznać - idealnie wpisują się w nastroje młodych ludzi, którzy po studiach nie są w stanie znaleźć pracy, nie mają perspektyw na przyszłość. To nie tylko problem Polski, a to w naszych mediach ostatnio przeczytałam, że "młodzi spokornieli. Przyjmują oferty pracy za średnio 1600 złotych brutto". To nas czeka, moi drodzy. Jak wobec tego nie traktować tekstów Enter Shikari w wymiarze czysto osobistym? W wielkim uproszczeniu, traktują one po prostu o wzięciu sprawy w swoje ręce. Może właśnie dlatego tak dużo osób sięgnęło po "A Flash Flood of Colour". Lecz czy wyobrażacie sobie płytę lądującą na pierwszym miejscu oficjalnej listy sprzedaży, w której występuje kierowane do władzy "fuck you"? Ja nie. Nie oszukujmy się - nie pozwolono by na to, a przynajmniej nie wydaje mi się. 

Muzycznie dostajemy jak zwykle niezłego kopa - tylko tym razem ta elektronika trochę bardziej dubstepowa, w "Arguing with Thermometers" wybitny gitarowy indie motyw, świetnie rozwiązane "Meltdown", "Sssnakepit" z electro wstawkami, które brzmią jak ze ścieżki dźwiękowej serialu Skins, pięknie rozwijające się z upływem czasu "Search Party", genialne "Warm Smiles Do Not Make You Welcome Here", pojawiają się również motywy akustyczne  ("Stalemate"), a słuchając "Constellations" zastanawialam się, czy oby na pewno Anglicy nie zaprosili do współpracy Mike'a Skinnera. Lecz najmocniejszym momentem albumu niezaprzeczalnie jest "Gandhi Mate, Gandhi", który daje nam pewność, że chłopaki z zespołu naprawdę wierzą w swoje racje, a siła ich przekazu jest na tyle silna, że za niedługo wszyscy będziemy krzyczeć "we're sick of this shit".

Mocna muzyka i dosadne słowa tworzą mieszankę wybuchową, lecz niezależnie od przesłania tej muzyki, chce się jej zwyczajnie słuchać. Świetnie skrojone dźwięki i idealnie zrealizowane pomysły dały nam już na początku roku jeden z albumów, który może mocno zamieszać pod jego koniec. Jedno jest pewne - Enter Shikari mają nas wszystkich w garści. Ciekawe, co zrobią z nami dalej. 

Natalia

Ladyhawke - Black, White & Blue [2012]

Ladyhawke to ciekawa dziewczyna, a raczej pani, bo ma już 33 lata (według last.fm 30). Ktoś ją jeszcze pamięta, z 2008 roku, z debiutanckiej płyty zatytułowanej po prostu "Ladyhawke"? Jeśli nie, to warto przypomnieć sobie o tej Nowozelandce, bo w tym roku wydaje drugą z kolei płytę -"Anxiety". Do pobrania 20 lutego, na sklepowych półkach 19 marca. Ma być zdecydowanie bardziej rockowo i gitarowo, a zamiast syntezatorów usłyszymy... organy. 

"Ladyhawke" okiem potencjalnego słuchacza była płytą ciekawą i miłą dla ucha. Do tej pory potrafię zanucić "Paris Is Burning" czy "My Delirium", znałam ten album bardzo dobrze. Zżyłam się z tą muzyką na dobre kilka miesięcy, po czym zupełnie o niej zapomniałam. Dlatego otworzyłam szeroko oczy ze zdziwienia, widząc całkowicie nowy utwór, udostępniony 23 stycznia. "Black, White & Blue".
Hej, Ladyhawke, jesteś, powróciłaś! - piszą fani. Także się cieszę i z uśmiechem na twarzy wysłuchuję pierwszych dźwięków z nowego singla.


„Black, White & Blue” ukazuje kompletny kontrast debiutu. To rzeczywiście jest odmieniona Ladyhawke. Nie całkiem mroczna, ale inna, na swój sposób. Nadal trochę elektronicznie, ale i instrumentalnie. Podobnie jak w przypadku Florence + the Machine i Lykke Li, Nowozelandka wraz z wydaniem drugiego albumu jest gotowa na zmiany w stylu tworzenia muzyki, postępuje rozważniej, ale i z większym rozmachem. Ladyhawke ochoczo zabrała się do pracy nad nowym wydawnictwem, świadomie zmienia kierunek drogi, jaką obrała przy wydawaniu debiutu – poszerza możliwości, nie ogranicza się do samej elektroniki.
Ten utwór doskonale to obrazuje.

Chwytliwy refren, wyraźna perkusja i niebanalny tekst sprawia, że jestem w stanie odtwarzać „Black, White & Blue” na okrągło. Nie sposób się uwolnić. I za każdym razem czekam na moment, gdzie Philippa śpiewa "Waking from a strange dream...". Bo przenosi mnie w zupełnie inny wymiar, rzeczywistość, właśnie w ten dziwny sen. Dziwny, ale i niesamowity. Przyciągający.
Ladyhawke przyznała, że inspirowała się latami ’80, Nirvaną i Electric Light Orchestra, co gdzieniegdzie słychać. Przez to pojawiają się obawy, czy „Anxiety” będzie albumem stworzonym przez wyobraźnię
i umiejętności Ladyhawke, a nie tylko poprawną kopią muzyki legend rocka i grunge z domieszką elektroniki.

Nabrałam ochoty na nową płytę Ladyhawke. Czekam zupełnie jak dziecko, które ma dostać niespodziankę, ciekawe i niepewne tego, co otrzyma.

Dominika

Howler - America Give Up [2012]

Początek roku w muzycznym przemyśle zawsze oznacza przewidywanie. Wszystkie serwisy prześcigają się w układaniu rankingów nowych wykonawców, którzy mogą zatrząść muzycznym światem w najbliższych dwunastu miesiącach. Niestety, okazuje się, że w większości tych list znajdują się te same twarze, dlatego też większość internautów już ich nie otwiera, aby nie zobaczyć po raz tysięczny zdjęcia Lany Del Rey, myszki Mickey na koszulce Azealii Banks lub dziwnej fryzury Skrillexa. Na szczęście są też portale, które stycznia 2012  nie traktują wyłącznie jako miesiąca, w którym zostanie wydane "Born to Die", lecz widzą w nim także miesiąc debiutu amerykańskiego zespołu Howler.

Najważniejszą postacią Howler jest wokalista, Jordan Gatesmith, i nawet perkusista, którego posądza się o bycie synem Prince'a, tak, TEGO Prince'a, nie próbuje zmienić tej sytuacji. To Jordan pisze piosenki i to on wybrał muzyków z którymi chciał grać. 

Siłą Howler jest to, że pomimo kontraktu ze słynną wytwórnia Rough Trade, dla której nagrywali między innymi The Smiths i The Libertines, pozostali zespołem garażowym. Można by machnąć ręką i powiedzieć, że taka grupa gra w co drugim klubie w USA, ale ile z tych zespołów zyskało rozgłos? Niewiele.
A Howlerowi się udało. Kocha ich NME. Poświęcili im długi artykuł w specjalnym wydaniu o nowych zespołach, a ich debiut ocenili na ósemkę. Nic w tym dziwnego, ponieważ Gatesmith ma niesamowitą zdolność do pisania świetnych piosenek.
Utwory są bardzo proste w budowie, ale przez to jeszcze bardziej znakomite. Do wyjątkowo chwytliwych należą surf-rockowe "Back Of Your Neck", ocierające się o punk "Black Lagoon" i "Told You Ones", które znalazło się na wydanej w tamtym roku epce i już wtedy robiło niezłą furorę. Właściwie, to mógłbym wpisać każdy utwór w poprzednim zdaniu, ponieważ album wypełniony jest genialnymi melodiami. Oprócz energicznych kawałków, na albumie są także spokojniejsze, takie jak "Too Much Blood" czy "Free Drunk".

America Give Up to pierwsza od wielu miesięcy, a może nawet lat płyta młodego, gitarowego zespołu z USA, która mnie zachwyciła. Poddaj się Ameryko, poddaj się świecie, nie opierajcie się i dajcie się porwać muzyce Howler, bo rok 2012 będzie należał do nich.

Michał

Apparatjik - We Are Here [2010]

Apparatjik to dziwny zespół – ciężko go określić. Składa się on z czterech szeroko uznanych na scenie światowej muzyków – wokalisty i gitarzysty prowadzącego Jonasa Bjerre z duńskiego Mew, gitarzysty rytmicznego i klawiszowca Magne Furuholmena z norweskiego A-ha, basisty Guya Berrymana z brytyjskiego Coldplay oraz producenta odpowiadającego za brzmienie i image zespołu – Martina Terefe. Terefe dodatkowo jest perkusistą kwartetu. Zespół początkowo powstał by nagrać piosenkę na charytatywny album Songs for Survival. Współpraca jednak tak się muzykom spodobała, że nagrali więcej piosenek – wydanych właśnie na tym LP.

Pewnie kilkoro z was zada sobie pytanie – co do $*#* znaczy apparatjik?. Słowo to jest niderlandzką wersją rosyjskiego słowa аппара́тчик (apparatchiki) i oznacza ono agenta partii lub rządu który ma jakąkolwiek odpowiedzialność nad zwierzchnikami za działanie systemu. Teraz często określa się tym słowem ludzi który przeszkadzają w działaniu organu władzy – ot, jakie życie jest przewrotne.

Mimo że chciałbym przejść już do tego co najważniejsze, czyli muzyki tworzonej przez ekstrawagancki kwartet, nie da się ominąć swoistej aury dookoła niej, tworzonej przez wiele składowych, poczynając od okładki do samego zachowania muzyków. Na stronie Apparatjik nie znajdziemy czystej angielszczyzny – prawie wszystkie słowa mają wtrącenia słowiańskie albo nordyckie, ew. całkowite zniekształcenia słów, np.: „If you wantings to…”, sam język jest dosyć podniosły (przypomina właśnie PRL-owskie przemowy polityków. Takie back to 60’).

Koniec o otoczce. Zostaje muzyka. Sama płyta nie należy do długich – longplay trwa ok. 42 min. W tekstach przewija się polityka (i to wielokrotnie). Widoczna jest również inspiracja fizyką – rzuca się to na pierwszy rzut oka przy okładce, gdzie mamy schemat możliwych wymiarów rzeczywistości. "We Are Here" czyli tytuł płyty znajduje się w kratce z trzema wymiarami przestrzennymi i jednym czasu – w tym którym żyjemy. Sprytna gra, która wiele razy będzie się powtarzała.

Zaczynamy – płyta zaczyna się ciężkimi elektronicznymi brzmieniami, przypominającymi grunge’owy rock, jednak tuż potem pojawiają się łagodne, wręcz anielskie wciąż elektroniczne dźwięki. Cały motyw powtarza się kilkakrotnie, aż do włączenia się delikatnego głosu Bjerre. Taka przeplatanka delikatnych dźwięków z ciężkimi trwa przez cały "Deatbeat" – wręcz protestu politycznego, swoistą ironią na coraz śmielsze zabieranie nam podstawowego prawa do wolności (jak to pasuje do teraźniejszych przepychanek o SOPA, ACTA i PIPA!) "Datascroller" to lata .80 – 8-bitowe dźwięki, szybki, niepewny wokal oraz elektroniczna perkusja – to wszystko na swój sposób buduje nastrój nieszczęśliwej miłości zniszczonej przez wojnę. Mimo wszystko każdy może podłożyć swoją historię do tego utworu. "Snow Crystals" to doskonały przykład całkowitej abstrakcji, która przeplata się przez twórczość Apparatjik – jednostajna, wręcz mechaniczna perkusja, wyrazisty bas, dalsze elektroniczne brzmienia przypominające trance, tworzące mimo to całość, którą słucha się z przyjemnością – ot, odmóżdżacz, którego w jakimkolwiek radiu pełno. Jednak tekst już taki radosny nie jest – mimo 3 wersów, powtarzających się przez cały utwór nie jest optymistyczny, jakby wynikało z muzyki – dla kogoś, kto nie umie sobie tego wyobrazić, doskonałym przykładem będzie znane, oklepane i rozchwytywane w mediach "Pumped Up Kicks" amerykańskiego trio Foster The People – chłopaki opowiedzieli historię rozkapryszonego chłopaka, który dla rzeczy zabił ojca, wszystko z wesołym indie. Szkoda, że ¾ ludzi jarających się (nie powiem że nie!) radosnym bitem nie wie o czym jest piosenka – tru story, badanie przeprowadzone przeze mnie w jednym z opolskich liceów na niezbyt reprezentatywnej grupie uczniów. "Snow Crystals" kończy się organowo-chóralną przyśpiewką, totalnie niepasującą do klimatu całej płyty. Anyway, kolejna piosenka – kolejna zmiana klimatu – kolejna piosenka o miłości. "Supersonic Sound" wzorem "Datascroller" to mnóstwo elektroniki przypominającej (znowu!) 8-bitowe melodie z Amigi czy Pegasusa z dodatkiem organów. Nie sposób jednak ominąć tutaj nietuzinkowego wokalu Duńczyka – zarówno w Apparatjik jak i w Mew wykazuje się najwyższą klasą. "Arrow and Bow" to kolejna piosenka z podtekstem moralno-romantycznym, rozpoczynająca się jednak przemową Magne o teorii splątania cząstek – nawiązuje tym do związków, że tak samo jak te cząstki, związki raz rozpoczęte (zawiązane) powinny być do końca jednością. Ten utwór jednak odróżnia się od wcześniejszych szybkością – jest wyraźnie żywszy, a swoim falsetem popisuje się Bjerre. In a Quiet Corner  to smutna ballada o odrzuceniu, oparta jedynie na przesterowanym śpiewie i pojedynczych dźwiękach gitary wzbogaconych od czasu do czasu pianinem, a w tle słychać instrumenty dęte. Następny utwór brzmi totalnie inaczej – jest się wręcz przytłumionym wszechobecnym basem, oprócz niego znowu jest jedynie wokal oraz pojedyncze dźwięki keyboardu – widać całkowity minimalizm w Josie. Dopiero w przejściach mamy odpoczynek od basu. Pod koniec utworu jest wyraźny wzrost znaczenia keyboardu, koniec z minimalizmem, słychać lepiej inne instrumenty. "Antlers" pod względem muzycznym będzie chyba jednym z najbardziej złożonych utworów – na pierwszy plan wychodzi schematyczna perkusja, wreszcie wyraźnie słychać gitary i jest znacznie mniej brzmienia typowo elektronicznego. Mimo to, tekst znowu jest ograniczony do czterech wersów, którym każdy może nadać swoje znaczenie – przypomina to trochę muzykę Bloc Party, którą uwielbia Berryman. "Electric Eye" rozpoczyna się przygrywką na pianinie z nutą gitary, potem dźwięki przeobrażają się w keyboardowe „fale” oraz ostrzejsze riffy gitarowe. Wokal Bjerre jest tu najniższy na całej płycie. Z czasem keyboard znowu przejmuje kontrolę nad brzmieniem – wyłania się z tła i stanowi równorzędnego partnera dla gitary. Gdy utwór się kończy, znowu ostre brzmienia przeistaczają się w wysokie, delikatne dźwięki gitary, które są urozmaicone abstrakcyjnymi głosami. W "Look Kids" wreszcie wybija się perkusja – nadal silnie elektroniczna, ale ciągle przypominająca prawdziwą, akustyczną. Ten utwór pokazuje również, że przeciwieństwa mogą brzmieć naprawdę dobrze – w poprzedniej piosence perkusja nie występowała prawie wcale, wokal był niski, a gitarowych brzmień było (patrząc przez pryzmat całości) całkiem sporo. Tu jest odwrotnie. Końcowy utwór to znowu całkowicie coś innego - najwięcej jest tu czystego pianina, najmniej elektroniki.

Ta płyta to całkiem ciekawa odskocznia od tego czym bombardują nas radio i telewizja – będzie to również świetna uczta dla każdego fana elektroniki i muzyki synthpopowej – o ile tylko weźmie pod uwagę to, że nie jest to synthpop z lat, gdzie na dyskotekach się tylko tańczyło. Składa się na nią mnóstwo przeciwieństw, od prostych, kilkuwersowych tekstów do całkiem rozbudowanych poematów, od prostego języka zakochanych, do skomplikowanych fizycznych nawiązań.

Kogucik

The Big Pink - Future This [2012]

The Big Pink to taaaaki smutny zespół. Zawsze pod górkę. Przebój: sztuk jeden, "Dominos", to tylko na nim ożywia się tłum na festiwalach, na których grają, gdy jeszcze jest jasno. Ale przynajmniej na głównej scenie. Po wydaniu jednego albumu. Pamiętacie jego nazwę? "A Brief History of Love". Przesłuchałam go jakieś pół roku od jego premiery, wcześniej wkurzał mnie wspominany "przebój", ale coś mnie tknęło. A szkoda, bo tak sobie myślę, słuchając "Future This", że równie dobrze mogłabym ich spokojnie wtedy ominąć, przynajmniej teraz nie musiałabym tego tutaj pisać, a chyba wszystkim - i mi, i Wam, i zespołowi - wyszłoby to na lepsze. Ale oczywiście, przesłuchałam debiut, napisałam o nim nawet płaczliwy artykuł utrzymany w tonie "omg jak mogłam za nimi nie przepadać, wybaczcie, to taki piękny album, fajny zespół, jeeeeeej <3".
Ale to się już więcej nie powtórzy. 

The Big Pink, przy okazji drugiego albumu zadziałały na nich ambicje. Tą najważniejszą było "przegonić w zestawieniu oficjalnej sprzedaży płyt w UK The Vaccines". Nie wyszło ani trochę. Ubiegłoroczni debiutanci znajdują się w tej chwili na miejscu siódmym, The Big Pink... na dziewięćdziesiątym szóstym. Nie wydaje mi się, że o to im chodziło. Ale mieszkańcy Wysp Brytyjskich w tym tygodniu przeszli sami siebie, jeśli chodzi o kupowanie płyt - porozmawiamy o tym jeszcze w innym artykule, który przeczytać będziecie mogli za niedługo. 

Lecz zajmijmy się samą muzyką. Debiut The Big Pink był różnorodny, choć to wszystko opierało się na zgadywaniu, z kogo ściągają w danej chwili, a robili to niezwykle ochoczo, ale przynajmniej się do tego przyznawali. Ostatecznie był to całkiem dobry album, dużą cześć z niego zanucę do dziś, a NME stwierdziło nawet, że to siódmy najlepszy longplay roku 2010. "Future This" nie jest jakoś dramatycznie gorszy, może to ja go nie doceniam, ale wizja zaprezentowanej przez Brytyjczyków muzyki przy okazji ich drugiego krążka ma jeden ogromny minus: refreny. Jedyne, co zapamiętałam z pierwszego zapoznawania się z tym albumem były właśnie one, skonstruowane identycznie jak ten w "Dominos": krzykniemy kilka razy tytuł piosenki i dodamy do niego jedno zdanie. Tak samo jest w "Stay Gold", "77" czy "Give It Up". I to pokazuje nam, że teraz to trochę bardziej The Big Pink Dominos, nie samo Big Pink znane nam z pierwszego krążka. Chłopcy doskonale wyczuli, że taka wizja ich zespołu spodoba się publice, ale jak widać, z tym też może być ciężko. 
Głównym atutem tej płyty jest rozgrywanie piosenek na dobrych motywach. Niezwykle oryginalny i zaczepny w "Hit the Ground (Superman)", ten z "Give It Up", w pierwszej fazie przywodzący na myśl lekki orient, rozwija się w typową melodię z czołówki programów dla kobiet. I "Future This", w którym początek brzmi bardzo podobnie do "New Lands" Justice, jest tylko trochę spowolniony, ale dźwięk jest ten sam. 

Najjaśniejszym punktem drugiego albumu The Big Pink pozostaje "Rubbernecking": rozpoczyna się refrenem (dwa długie wersy, sukces!), dzięki któremu ta dość miałka piosenka zyskuje na singlowym potencjale i zostaje w głowie na bardzo długo. Warto wspomnieć jeszcze o "1313", które trwa prawie sześć minut i jest całkiem niezłą próbą, jeśli idzie o pisanie dłuższych utworów.

Reszta? Wypełniacze, w których może od czasu do czasu znajdziemy ciekawy dźwięki, ale ich możliwości nie zostały wykorzystane na tyle, aby warto było o nich mówić. Teksty tym razem również nie zachwycają, choć dzięki "Brief History of Love" wiemy, że zespół ma potencjał, aby tworzyć bardzo ładne piosenki również od strony słownej. Tutaj tego nie pokazali. 

A kiedyś opowiem Wam, jak wyglądają maile od Robbiego, wokalisty. Dajcie mu tylko jeszcze chwilkę.

Natalia

City Girls - For Kate Moss [2012]

Do posłuchania dzisiaj w nocy.

Bardzo świeże, bo wydane dzisiaj. Album w wersji cyfrowej do pobrania za darmo z facebooka City Girls.
Nie chcę zdradzać zbyt wiele, więc jedyne, czego dowiecie się ode mnie to: wokal Izy Lach i samplowanie PJ Harvey, Black Rebel Motorcycle Club, Sleigh Bells, Radiohead, Tori Amos, oraz kilku innych ważnych nazwisk i zespołów. 
Emocje odkryjcie na własną rękę. Gorąco do tego zachęcam.

Tribes - Baby [2012]

Debiuty z Wysp Brytyjskich są najfajniejsze. Łatwo się o nich pisze - bo najczęściej zespół składa się z kilku chłopców zafascynowanych klasyką brytyjskiego rocka i brit-popu. Wyrastających z indie-estetyki, ale z zamiarem osiągnięcia wielkiego sukcesu. To takie pewne siebie, lekko naiwne i urocze, bo umówmy się - większość tych, którzy przez prasę mianowani są "nowymi Oasis", nigdy nimi nie zostanie. Rok temu w ten sposób hajpowani byli The Vaccines i Brother. I jeśli ci pierwsi jeszcze jako-tako dali radę i znaleźli się na listach przebojów, drudzy przepadli, w dużej mierze przez swoją pychę i pewność siebie właśnie. A sytuacja w UK jest krytyczna - nie ma zespołu, który mógłby ustanowić nowy kanon współczesnego, brytyjskiego rocka. Wyspiarze wpadli w zamknięte koło - wytwórnie wypuszczają na rynek mnóstwo debiutujących zespołów, powielających schemat opisany na początku tego tekstu. Wydadzą jedną płytę, pojadą w trasę koncertową po klubach Wielkiej Brytanii, zaliczą parę letnich festiwali, może któryś z bardziej zaprawionych w bojach zespołów zabierze ich na koncerty do Europy w roli supportu. Potem są skończeni. Czasem oficjalnie - jak Cajun Dance Party czy The Rascals, czasem o nich zapominamy - The Pigeon Detectives, The Holloways, The View. Tylko nieliczni nagrają kolejne albumy i będzie można o nich powiedzieć, że są "sławni": za najlepszy przykład posłużą chyba The Kooks i Arctic Monkeys. W to zamieszanie wkraczają Tribes. I nie wnoszą innowacji jeśli idzie o schemat "zespołu z Wysp". Ale jest w nich coś, dzięki czemu przyznanie "Baby" dziewięciu na dziesięć punktów przez New Musical Express przestaje dziwić.

Muzyka Tribes ma kilka wielkich zalet: największą zdaje się być cudowna zdolność pisania piosenek. Mają ją bardzo wykształconą jak na debiutujący zespół. Potrafią ułożyć utwór w ten sposób, że wzbudzi wielkie emocje. Każdy dźwięk użyty przez nich sprawia wrażenie idealnego, żaden z nich nie znajduje się na płycie bez powodu. Świetnie lawirują między spokojem a gitarowym zgiełkiem - nie wiem, od kogo się tego uczyli, ale właśnie to najbardziej zauroczyło mnie w "Baby". Po drugie: wokal. Oddaje klimat muzyki, doskonale z nią współgrając. Poza tym jest niezwykle plastyczny, przy pierwszym przesłuchaniu tego albumu zastanawiałam się, czy oby na pewno zespół posiada tylko jednego wokalistę. I to nic, że czasem zabrzmi jak głos braci Jonas - ja to kupuję. No i te chórki! Na każdym kroku chórki, brzmiące nawet czasem jak te z albumu "This Is War" 30 Seconds To Mars - posłuchajcie "Himalaya", które przywodzi mi na myśl Frankie & the Heartstrings. 

To nie jest album, w którym uda się Wam zakochać od pierwszego odsłuchania. Ta muzyka potrzebuje czasu, ale warto go poświęcić, aby w całości ją odkryć i czerpać z niej radość. "Baby" to kopalnia hitów, na jakie Wielka Brytania czekała - rozpoczynając od pierwszego na płycie, "Whenever", który brzmi na początku troszkę jak Warpaint, ale to zmyłka, bo następnie całość przybiera formę świetnie skrojonej indie piosenki, z doskonałym do podśpiewywania refrenem. I w utworach tego typu wypadają najlepiej: "Sappho", "When My Days Comes" - są świetne, choć proste, a zawarta w nich energia spodoba się każdemu. 
Co ważne, Tribes na "Baby" odkrywają przed nami również swoją wrażliwą stronę. Mnie najbardziej urzekło "Alone or with Friends", oparte na prostym motywie bębnów i brzmieniu gitary akustycznej. Ponadto to jeden z tych utworów, w którym wokal odgrywa pierwszoplanową rolę, jest świetnie wyeksponowany i sprawia piorunujące wrażenie. I oczywiście chórki, dodające całości uroku. 

Choć jak dla mnie jest to niezwykle emocjonalny album i w dużej mierze uważam, że obyłoby się bez chłodnej analizy, jaką zaprezentowałam powyżej. Według mnie, ich muzyka pachnie wakacjami, letnią burzą, ciepłym deszczem, słońcem, zbożem, festiwalami, przyjaźnią, przytulaniem się, pierwszą miłością, albo którąś z kolei, lecz taką, która smakuje jak ta pierwsza, to synonim beztroski, odpalania papierosa, soundtrack do najlepszych wspomnień życia. 

Wydaje mi się, że wiele zespołów oddałoby duszę diabłu, byleby nagrać drugi album choć w małej części podobny do debiutanckiej płyty Tribes. Nie dziwię się, że w Wielkiej Brytanii zapanowała euforia z powodu pojawienia się tego zespołu. Muszę przyznać: jest niezły. Miejmy nadzieję, że Tribes zachowają tak dobrą formę na długo, oraz że ich pierwszy album zapowiada interesujące płyty reszty tegorocznych debiutantów.

I przyznajcie się w komentarzach, kto widział ich jako support przy okazji warszawskiego koncertu Kaiser Chiefs.

Natalia 

The Maccabees - Given to the Wild [2012]

Jeszcze przed wysłuchaniem zastanawiałem się, co będę mógł napisać o trzeciej płycie The Maccabees. "Given to The Wild" to bardzo dobra płyta. Zdecydowanie pierwsze wielkie dzieło roku 2012". Mimo że trzecie dziecko Brytyjczyków nie spełniło do końca moich oczekiwań, na pewno nie jest złym albumem.

Debiut zespołu, zatytułowany "Colour It On", nie zwiastował wiele dobrego. Przeciętne, indie rockowe piosenki, brzmiące jak bardziej alternatywne The Kooks. Druga płyta The Maccabees, "Wall of Arms", to już inna bajka. Jest na niej jedenaście utworów, z czego każdy znakomity. Chwytliwe melodie, monumentalność i histeria a la Arcade Fire. To właśnie progres jakiego Brytyjczycy dokonali między dwoma płytami sprawił, że moje nastawienie do "Given To The Wild" było tak pozytywne.

Podczas pierwszego słuchania miałem ochotę wyłączyć odtwarzacz i nie wracać więcej do tej muzyki. Nie wzbudziła we mnie żadnych emocji. Ani to dobre, ani to złe. Przy kolejnych podejściach zacząłem odkrywać ciekawe momenty albumu, na przykład singlowy "Pelican". Wesoła piosenka, która zabiera nas na sawannę, gdzie tańczymy pośród kolorowego ptactwa. Okazuje się, że "Given To The Wild" wcale nie jest złą płytą i znajduje się na niej kilka bardzo dobrych utworów, jak oparty na prostym pianinie i ciężkiej gitarze "Ayla", liryczny "Forever I've Known", "Go" w stylu drugiej płyty, czy pełne niepokoju "Unknown". Nieźle wypadają także psychodeliczne końcówki w "Child" i "Slowly One". Obok dobrych piosenek na albumie znajdują się także mdłe wypełniacze, jak zbyt długi i monotonny "Glimmer" lub kończący "Given Up at Midnight".

Należy docenić dojrzałość oraz chęć odkrywania nowych rejonów przez Brytyjczyków. Trzeciej płycie brakuje jednak chwytliwości "Wall Of Arms". Nie ma na niej utworów, które z impetem wdarłyby się do twojej świadomości i na długo w niej pozostały.

The Maccabees mają teraz swoje pięć minut. Płyta dobrze się sprzedaje i zdobywa pozytywne recenzje w najważniejszych muzycznych serwisach. Czy tak będzie brzmiał rok 2012? Na pewno spotkamy się z Anglikami przy okazji końcoworocznych podsumowań.

Michał Strój

Lana del Rey - National Anthem / This Is What Makes Us Girls [2012]

Lana del Rey ocieka kontrowersją. Dziennikarze prześcigają się w opisywaniu jej przeszłości, kłamstewek, domniemanych operacji plastycznych, starych dokonań muzycznych, nie mogą dojść do tego, czy faktycznie jest artystką, na jaką się kreuje, czy stoi za nią ogromny sztab ludzi kierujących jej karierą. Na koniec rozmyślań na te tematy, zazwyczaj dodają, że jej album na rynku pojawi się 30 stycznia.
I to by było na tyle o muzyce.

W chwili, kiedy piszę ten artykuł, na stronie głównej portalu onet.pl jeden z polecanych artykułów traktuje właśnie o Lanie. Niczym nie różni się od powyższego schematu. Jego autorka po nastawieniu Polaków przeciwko tej dziewczynie stwierdza, że kogo obchodzi botoks czy jego brak, skoro może ma po prostu niezły głos. Za późno. Pod piosenkami jej autorstwa na YouTube zdążyła ruszyć lawina komentarzy zadowolonych z siebie obywateli Rzeczypospolitej, użytkowników onetu, dokopujących Lanie del Rey, że ma "twarz jak kaczka i zero talentu". 

A tyle mówi się w dzisiejszych czasach, że Adele pomimo tego, że nie wpisuje się w kanon współczesnego piękna osiągnęła sukces, że przestaliśmy zwracać uwagę na wygląd wykonawców, a doceniać ich talent. Jasne. Na the xx też wołali "brzydale", pokażcie fanowi Adele Beth Ditto - nie ma szans na akceptację.
Chcesz przekonać koleżankę, że Lana jest fajna? Przepis jest prosty: puść utwór, za nic nie pokazuj teledysku. I niech nie będzie to jedna z dwóch piosenek, które właśnie wyciekły do sieci, a znajdą się na płycie zatytułowanej "Born to Die".

To już nie jest dobrze znana nam, poważna, smutna Lana, w barokowej oprawie bądź własnoręcznie zrobionym klipie. To Lana "pokolenie Gossip Girl".
"National Anthem" jest jeszcze całkiem okej - oparte na niezłym bicie, skutecznie zapadającym w pamięć. Zwrotka jest przez Lanę zadziornie rapowana, refren to jej przeciwieństwo: jest niezwykle klasyczny dzięki uroczym chórkom. Klimatu dodaje mu także lekko spóźniony wokal Amerykanki. Poza tym, uwielbiam sposób w jaki śpiewa "heaven's in your eyes". 
To utwór, który może narobić sporego zamieszania we wszystkich wiodących stacjach radiowych, także w Polsce. Jest prosty, lekki, łatwy do zanucenia. W dodatku ma naiwny tekst - wypadkową pomiędzy "The Fear" Lily Allen, a "Beautiful, Dirty, Rich" Lady Gagi. Lana śpiewa o alkoholu, chłopakach, pieniądzach, sławie, imprezach, miłości, wakacjach, diamentach, rozprawiając się jednocześnie z niedowiarkami, którzy zarzucają jej sztuczność: mówisz "stań się prawdziwa" / chyba nie wiesz, z kim zadzierasz. 
W pamięci został mi jeszcze jeden wers: put on your mascara and your party dress, i to nie tylko dlatego, że za dwa miesiące co druga dziewczyna będzie go miała jako opis na gadu. Panienka del Rey chyba lubi mascarę: przewija się ona również w "This Is What Makes Us Girls".

Jak słodko! Kto by pomyślał, że ona jest w stanie nagrać taki utwór. Całość "This Is..." traktuje o tym, że dziewczyny mają w zwyczaju przedkładać swoje miłości nad przyjaciółki, choć to z nimi mają fascynujące przygody. Jakie? Posłuchajcie "This Is What Makes Us Girls" na własną rękę. Jeśli chodzi o ten utwór, nie mam nic do dodania. To nie Lana, której oczekiwaliśmy. To potwierdzenie obaw, że może być produktem wykreowanym tylko dla pieniędzy. 

Pamiętacie o swojej koleżance, która nie zna Lany? Puśćcie jej "Video Games", oczywiście bez video. To ta piosenka pozostaje chyba najlepszą w dorobku tej dziewczyny, a przynajmniej najbardziej neutralną - zawsze lepiej brzmi śpiewanie o niespełnionej miłości niż o podrywaniu policjantów pijąc bacardi, prawda?

I choć zawsze ją wspierałam, teraz boję się, co może przynieść nam "Born to Die". Rozwiązanie zagadki już trzydziestego stycznia. 

"National Anthem" i "This Is What Makes Us Girls" możecie posłuchać na stronie Niezalu Codziennego.


Aktualizacja, 07.01.2012:
Dziś na profilu Lany del Rey na facebooku czytamy, że zarówno "National Anthem" jak i "This Is What Makes Us Girls" są wersjami demo, które nie mają nic wspólnego z tymi, które pojawią się na albumie "Born to Die". 

Miracles of Modern Science - Dog Year [2011]

Wyobraź sobie przeciętny indie zespół. Jest gitarzysta, basista, klawiszowiec, perkusista i czasem koleś od elektroniki. Teraz zapomnij o tym wszystkim, bo nadchodzą Miracles of Modern Science, zespół założony przez piątkę kolegów w amerykańskim Princeton University. Tu frontman ukrywa się za dwumetrowym kontrabasem, a jego towarzysze grają na mandolinie, skrzypcach i wiolonczeli. Czy muzyka popularna zagrana na takich instrumentach może być fajna? W tym przypadku odpowiedź nie może być inna niż twierdząca.

Debiutancki album chłopaków z Princetone, zatytułowany "Dog Year", wypełniony jest rytmicznymi, melodyjnymi piosenkami. Chwytliwe melodie krążą po twojej głowie, i wychodzą na zewnątrz w postaci radosnego mruczenia. Mocną stroną jest też wokalista, sprawnie poruszający się po różnych rodzajach ekspresji. Od spokojnego szeptu, przez pełne emocji recytowanie, radosny śpiew, aż do wykrzyczanych refrenów. Na klasycznych instrumentach można nie tylko pokazać tyle samo co na tych nowoczesnych, ale można wycisnąć z nich o wiele więcej.

Najlepszym utworem na płycie jest "I Found Space" - barwny opis lotu kosmicznego, ze spokojnymi zwrotkami i szalonym refrenem. Dobrze wypadają także "Luminol" i "Friend Of The Animals". Należy także zwrócić uwagę na kawałek "Quantum Of Solace", który nie bez powodu ma tytuł taki sam jak ostatni film z Jamesem Bondem. Na tle reszty najsłabiej wypada krótkie "The Moon & Australia", a album zamyka "Secret Track", czyli tragi-komiczna opowieść z gangreną i amputacją kończyn na czele.

To takie ironiczne, że używając "starych" instrumentów można zostać jednym z najbardziej innowacyjnych zespołów. "Dog Year" to najlepsza po debiucie Foster The People płyta pop roku 2011. Czy zdobędą sławę? Tego nie wiem. Ich utwory mogłyby być wybawieniem dla komercyjnych stacji radiowych. Niestety krajowe rozgłośnie błędnie szufladkują zespoły takie jak Miracles of Modern Science jako alternatywę, za czym idzie nie promowanie ich. Należy zapamiętać nazwę tej formacji, ponieważ w przyszłości mogą poważnie zamieszać w świecie dobrej muzyki popularnej.

Michał Strój

Kasabian - Velociraptor! [2011]

Nigdy nie przywiązywałam do Kasabian zbyt wielkiej wagi. Nie przepadałam za nimi w czasach "Empire", "The West Ryder Pauper Lunatic Asylum" poniekąd dobrowolnie olałam, sugerując się nieprzychylnymi opiniami recenzentów, a gdy Anglicy ogłosili, że wydają nowy album, nic nie zapowiadało, że ma się to zmienić.

Jednak los bywa przewrotny. Nowy rok przywitałam z Kasabian, streamując jedynie dwie piosenki z ich gigu w Londynie: dobrze znane mi "Empire", i mniej znane "La Fee Verte". To właśnie ta piosenka zachęciła mnie do kolejnego sięgnięcia po album "Velociraptor!", który w momencie premiery i zapoznaniu się z nim nie wzbudził we mnie większych emocji. Teraz jest kompletnie inaczej.

Sam zespół zapowiadał, że "ta płyta zmieni wasze życie". I mają rację. Zmieniła tego bloga. Nie miałam zamiaru wracać do wydawnictw wydanych przed bieżącym rokiem. Kasabian mnie do tego zmusili. Lecz uznajmy tą pseudo-recenzję za jednorazowy wyskok i jedną wielką prywatę, bo moja fascynacja tym zespołem jest w tej chwili totalnie irracjonalna. Lecz ma pewne podstawy.

Przy "The West..." mówiło się, że prawdopodobnie osiągnęli swoje wyżyny sławy. To prawda, dzięki świetnym singlom, które i mi się podobały - bo dla mnie ten zespół był od zawsze zespołem singli - wybili się dość mocno. Nie sprawiło im to jednak kłopotu, bo dostali to, o czym zawsze marzyli - sławę. To jeden z niewielu zespołów, który w swoim składzie może pochwalić się dwoma frontmanami, posiadającymi w dodatku niebanalną osobowość. Tom Meighan (ten, który obraża wszystkich dookoła) i Sergio "Serge" Pizzorno (ten, który ładnie wygląda, a z gitarą to już w ogóle). To on pisze te wszystkie świetne melodie, których pełno na albumach Kasabian - a Tom nie ma nic przeciwko. Mówił: "Nie wiem jak, nie wiem dlaczego, ale z jakiegoś powodu Serge jest dobry w pisaniu melodii". Gdyby nie one, Kasabian nie pociągnęliby za długo, bo to one są prawdopodobnie ich najsilniejszą bronią, a całość tworzonej przez nich muzyki można zdefiniować jednym zdaniem: ładne piosenki, w gitarowej oprawie, z rock'n'rollową zadziornością i fajnym, męskim wokalem. A wokal to ich druga specjalność: śpiewają obaj, zarówno Tom, jak i Serge. Ten pierwszy użycza swojego głosu zdecydowanie mocniejszym piosenkom, bardziej rockowym. Do takiej muzyki pasuje jego barwa - buńczuczna, typowo brytyjska. Serge to chłopak od utworów marzycielskich, spokojnych i stonowanych. Jego głos jest klimatyczny, co nie znaczy, że nie potrafi dorównać w ekspresji Tomowi. Panowie doskonale uzupełniają siebie nawzajem. Świetnie słucha się tego, co mają do wyśpiewania.
A troszkę mają. Zespół sam przyznał, że nie jest mroczniej niż przy okazji "The West...", lecz muszą potwierdzić, że nie wyzbyli się krwi i kości ze swoich tekstów. Do tego piosenka o absyncie ("La Fee Verte"), miłości ("Goodbye Kiss" - brzmiące mega retro) i oczywiście o dinozaurze ("Velociraptor!"). I choć może wydaje się to banalne, teksty Kasabian są całkiem niezłe - każdy znajdzie swój ulubiony wers wśród wielu znajdujących się na "Velociraptor!".
To wszystko prowadzi nas do niezwykle prostej konkluzji: wokal, teksty i dobre melodie sprawiają, że Kasabian pozostają bez konkurencji w swojej kategorii, którą, zdaniem zespołu, zdecydowanie nie jest indie rock. Chcą reprezentować sobą prawdziwy rock'n'roll, lecz czy im się to udaje, to już kwestia indywidualnej oceny. Mimo to niezależnie od etykietek, Kasabian pozostają mistrzami w pisaniu solidnych, rockowych piosenek.

Jeśli podobnie do mnie ominęliście ich album w ubiegłym roku, jak najszybciej nadróbcie zaległości. Ja muszę przyznać, że przez spóźnione poznanie najnowszego krążka Anglików zdecydowanie zmieniło się moje top 10 albumów 2011 roku. Jeśli nie przyjadą do nas w tym roku, uznam, że agencje koncertowe przegrały życie i totalnie nie mają wyczucia, kogo i kiedy warto zaprosić. A tymczasem, Kasabian pojawią się czwartego marca w Berlinie. Poważnie zastanawiam się, czy nie zrobić sobie wycieczki do stolicy Niemiec... Tak, to prawda. Czas zmienia ludzi i ich upodobania. Chciałoby się rzec: na szczęście!

Początek

Witajcie na blogu, który powstał z chęci znalezienia dla siebie własnego miejsca w świecie dziennikarstwa muzycznego. I choć w sieci jest ich tysiące, mam nadzieję, że i the magic beats znajdzie swoich czytelników.
Idea jest prosta - pokazywać Wam to, co najistotniejsze w danej chwili w muzyce. Muzyce różnej - od popu do alternatywy, od rocka do electro. Nie zamykamy się na żaden z gatunków, wyznając zasadę, że muzyka z reguły jest świetna, zawsze może nas zaskoczyć pozytywnie i każdemu wykonawcy należy dać szansę.


Znajdziecie tutaj mnóstwo recenzji, które będą stanowiły główną treść the magic beats. Nie zabraknie jednak informacji z muzycznego świata, artykułów na tematy okołomuzyczne, jak i relacji z koncertów 
i festiwali - zarówno tych mniejszego formatu, jak i tych liczących się najbardziej na naszej krajowej arenie. Mamy nadzieję, że wszystko to i jeszcze więcej sprawi, że the magic beats stanie się jednym z waszych ulubionych źródeł poznawania muzyki.

Sprawczynią tego zamieszania jest Natalia, ukrywająca się swego czasu pod pseudonimem jane - stażystka portalu tuba.pl, współpracująca ze stroną kotek.pl. Chyba wreszcie dorosłam do tego, aby pod własnym nazwiskiem i biorąc na siebie całą odpowiedzialność, publikować teksty w sieci. Jednak oprócz moich artykułów będziecie mogli przeczytać również teksty moich przyjaciół. A do współpracy już teraz zapraszam wszystkich, którzy chcieliby spróbować swoich sił w pisaniu, w luźnej atmosferze i dla czystej przyjemności. Piszcie na adres themagicbeats@gmail.com.

Pierwszy stycznia, wkraczamy w Nowy Rok. Niech będzie dobry zarówno dla Was, jak i dla the magic beats. Odwiedzajcie nas - już za niedługo ruszamy na dobre z tym, co najważniejsze - muzyką.