Tribes - Baby [2012]

Debiuty z Wysp Brytyjskich są najfajniejsze. Łatwo się o nich pisze - bo najczęściej zespół składa się z kilku chłopców zafascynowanych klasyką brytyjskiego rocka i brit-popu. Wyrastających z indie-estetyki, ale z zamiarem osiągnięcia wielkiego sukcesu. To takie pewne siebie, lekko naiwne i urocze, bo umówmy się - większość tych, którzy przez prasę mianowani są "nowymi Oasis", nigdy nimi nie zostanie. Rok temu w ten sposób hajpowani byli The Vaccines i Brother. I jeśli ci pierwsi jeszcze jako-tako dali radę i znaleźli się na listach przebojów, drudzy przepadli, w dużej mierze przez swoją pychę i pewność siebie właśnie. A sytuacja w UK jest krytyczna - nie ma zespołu, który mógłby ustanowić nowy kanon współczesnego, brytyjskiego rocka. Wyspiarze wpadli w zamknięte koło - wytwórnie wypuszczają na rynek mnóstwo debiutujących zespołów, powielających schemat opisany na początku tego tekstu. Wydadzą jedną płytę, pojadą w trasę koncertową po klubach Wielkiej Brytanii, zaliczą parę letnich festiwali, może któryś z bardziej zaprawionych w bojach zespołów zabierze ich na koncerty do Europy w roli supportu. Potem są skończeni. Czasem oficjalnie - jak Cajun Dance Party czy The Rascals, czasem o nich zapominamy - The Pigeon Detectives, The Holloways, The View. Tylko nieliczni nagrają kolejne albumy i będzie można o nich powiedzieć, że są "sławni": za najlepszy przykład posłużą chyba The Kooks i Arctic Monkeys. W to zamieszanie wkraczają Tribes. I nie wnoszą innowacji jeśli idzie o schemat "zespołu z Wysp". Ale jest w nich coś, dzięki czemu przyznanie "Baby" dziewięciu na dziesięć punktów przez New Musical Express przestaje dziwić.

Muzyka Tribes ma kilka wielkich zalet: największą zdaje się być cudowna zdolność pisania piosenek. Mają ją bardzo wykształconą jak na debiutujący zespół. Potrafią ułożyć utwór w ten sposób, że wzbudzi wielkie emocje. Każdy dźwięk użyty przez nich sprawia wrażenie idealnego, żaden z nich nie znajduje się na płycie bez powodu. Świetnie lawirują między spokojem a gitarowym zgiełkiem - nie wiem, od kogo się tego uczyli, ale właśnie to najbardziej zauroczyło mnie w "Baby". Po drugie: wokal. Oddaje klimat muzyki, doskonale z nią współgrając. Poza tym jest niezwykle plastyczny, przy pierwszym przesłuchaniu tego albumu zastanawiałam się, czy oby na pewno zespół posiada tylko jednego wokalistę. I to nic, że czasem zabrzmi jak głos braci Jonas - ja to kupuję. No i te chórki! Na każdym kroku chórki, brzmiące nawet czasem jak te z albumu "This Is War" 30 Seconds To Mars - posłuchajcie "Himalaya", które przywodzi mi na myśl Frankie & the Heartstrings. 

To nie jest album, w którym uda się Wam zakochać od pierwszego odsłuchania. Ta muzyka potrzebuje czasu, ale warto go poświęcić, aby w całości ją odkryć i czerpać z niej radość. "Baby" to kopalnia hitów, na jakie Wielka Brytania czekała - rozpoczynając od pierwszego na płycie, "Whenever", który brzmi na początku troszkę jak Warpaint, ale to zmyłka, bo następnie całość przybiera formę świetnie skrojonej indie piosenki, z doskonałym do podśpiewywania refrenem. I w utworach tego typu wypadają najlepiej: "Sappho", "When My Days Comes" - są świetne, choć proste, a zawarta w nich energia spodoba się każdemu. 
Co ważne, Tribes na "Baby" odkrywają przed nami również swoją wrażliwą stronę. Mnie najbardziej urzekło "Alone or with Friends", oparte na prostym motywie bębnów i brzmieniu gitary akustycznej. Ponadto to jeden z tych utworów, w którym wokal odgrywa pierwszoplanową rolę, jest świetnie wyeksponowany i sprawia piorunujące wrażenie. I oczywiście chórki, dodające całości uroku. 

Choć jak dla mnie jest to niezwykle emocjonalny album i w dużej mierze uważam, że obyłoby się bez chłodnej analizy, jaką zaprezentowałam powyżej. Według mnie, ich muzyka pachnie wakacjami, letnią burzą, ciepłym deszczem, słońcem, zbożem, festiwalami, przyjaźnią, przytulaniem się, pierwszą miłością, albo którąś z kolei, lecz taką, która smakuje jak ta pierwsza, to synonim beztroski, odpalania papierosa, soundtrack do najlepszych wspomnień życia. 

Wydaje mi się, że wiele zespołów oddałoby duszę diabłu, byleby nagrać drugi album choć w małej części podobny do debiutanckiej płyty Tribes. Nie dziwię się, że w Wielkiej Brytanii zapanowała euforia z powodu pojawienia się tego zespołu. Muszę przyznać: jest niezły. Miejmy nadzieję, że Tribes zachowają tak dobrą formę na długo, oraz że ich pierwszy album zapowiada interesujące płyty reszty tegorocznych debiutantów.

I przyznajcie się w komentarzach, kto widział ich jako support przy okazji warszawskiego koncertu Kaiser Chiefs.

Natalia 

1 komentarz:

  1. Ja widziałam ich w klubie MOJO w liverpoolu, uważam ze to jeden z najlepszych zespołów jaki słyszałam! Gdy słucham himalaya mam ciary, za każdym razem. Ich teksty są świetne i prawdziwe, z którymi myślę że większość z nas mogłaby się utożsamić,muzyka niesamowicie przyjemna i rzeczywiście czuje się lato:) A tak przy okazji są prze miłymi i normalnymi ludźmi, ich zwyczajność i brak arogancji sprawia, że uwielbiam ich jeszcze bardziej. <3

    OdpowiedzUsuń