the magic questionnaire #2: Django Django


Jakbyście opisali swoją muzykę komuś, kto jej nie zna? 
To muzyka, posłuchaj i dowiedz się. 

Jak poznali się członkowie zespołu i kto wpadł na pomysł wspólnego grania?
Poznaliśmy się w college’u artystycznym w Edynburgu. Postanowiliśmy założyć zespół gdy przeprowadziliśmy się do Londynu po skończeniu szkoły w 2008, nie wiedzieliśmy, co innego moglibyśmy robić! 

Jak powstała nazwa waszego zespołu? 
Nazwę wzięliśmy z westernowych filmów. Dużo wcześniej przed jej niedawnym użyciem! 

Jakie są wasze muzyczne marzenia? Kogo chcielibyście supportować, z kim chcielibyście współpracować, jakie jest wasze wymarzone miejsce na zagranie koncertu? 
Chcielibyśmy zagrać koncert na Księżycu, supportując zespół z Planety X. 

Słyszeliście coś o Polsce? 
Tak, miałem tam świetne wakacje 2 lata temu. Kupiłem pełno płyt, książek i plakatów. Piłem też świetny alkohol. Bardzo mi się u was podoba.

Yellowcard [Wiedeń; 19.02.13]

Są takie zespoły, których nie da się traktować poważnie. Tyczy się to na przykład grup indie-rockowych, które nie budzą jakiegoś większego zachwytu. Paradoksalnie nie da się ich nie lubić. Weźmy takie Yellowcard. Słucha się ich fajnie, szczególnie w nastoletnim wieku. Pewnie ktoś jeszcze nieświadomie trzyma w pamięci tekst z „Ocean Avenue“ – piosence zaraz stuknie 9 (!) lat. Sam projekt funkcjonuje na scenie od ponad 16 lat. Do dziś chłopcy, pomimo zmian w składzie, radzą sobie całkiem nieźle. Ich ostatni album zebrał bardzo pozytywne noty, a koncerty wyprzedają się w błyskawicznym tempie. Ale i tak nie zrewolucjonizowali świata muzycznego. Zespół od lat śpiewa o tym, co chcą słyszeć nastolatki, czyli teksty w stylu „Ty i ja“, „Nie poddawaj się“, „Uwierz w siebie“, „Zapomnij o przeszłości, zacznij zmieniać przyszłość“ będące zamknięte w bardzo chwytliwej, tanecznej melodii. Ten patent działa od 1997 roku po dziś dzień. Skoro coś działa, to nie ma sensu tego zmieniać. Jednak takie formacje zawsze będą miały silnego asa w rękawie – dobre występy na żywo. Przy tak prostych tekstach oraz przyjemnych dla ucha piosenkach nie da się nie bawić. Dlatego też z chęcią wybrałam się na koncert Yellowcard w Wiedniu. Może ich muzyki nie spotyka się na themagicbeats, ale jak to Natalia świetnie ujęła: „Nie zamykamy się na żaden z gatunków, wyznając zasadę, że muzyka z reguły jest świetna, zawsze może nas zaskoczyć pozytywnie i każdemu wykonawcy należy dać szansę”. Wreszcie mogłam się przekonać, na co stać muzyków. Występ w Austrii również został wyprzedany. Klub Flex wypełniony był po same brzegi. Jednak zaliczenie sali do dużych byłoby kłamstwem. Powiedziałabym, że jest to większa wersja klubu 1500m2 do wynajęcia z o wiele wyższą sceną. Show głównej gwiazdy poprzedzony był koncertami Like Torches z Sztokholmu oraz Set It Off z Florydy. W obu przypadkach nagłośnienie było bezlitosne, ponieważ ledwie słyszeliśmy wokalistów. Obie grupy jednak dały świetne energiczne show i zrobili to, co rzadko się udaje supportom, czyli rozgrzali publiczność do czerwoności. Szwedzi, jak na takich młodziaków (sam wokalista ma zaledwie 21 lat), bardzo pewnie czuli się na scenie. Co więcej ich repertuar powinien przypaść do gustu fanom Yellowcard, którzy mogą tęsknić za ich młodzieńczą energią. Zgromadzeni dobrze się bawili, ale oszaleli dopiero, gdy Ryan Key wszedł na scenę, by odśpiewać z Jonathan Kärn singiel “Missing It All”. Grali krótko, bo tylko pół godziny, ale to wystarczyło, bym zachciała ich zobaczyć jeszcze raz. Po krótkiej przerwie zaczął nas rozgrzewać bardziej doświadczony zespół – Set It Off. Mimo że zagrali coś zupełnie innego, to udało im się dać bardzo dobry występ. Polecam zapoznanie się z ich twórczością szczególnie fanom My Chemical Romance i Fall Out Boy (jak się znowu rozpadną, to będziecie mieli fajny zamiennik). Plus dla niesamowicie charyzmatycznego wokalisty. To on skradł całe show. Frontman potrafił prawić mądrości życiowe w taki sposób, że zachęciłby setki osób na pójście na jego wykład. Im dłużej wsłuchuję się w “Cinematics”, tym większego ta płyta daje kopa. Takiej mocy nie dostałam od supportów od czasu koncertów Letlive oraz Your Demise grającymi przed Enter Shikari w Stodole. Po odczekaniu jakichś 20 minut na uprzątnięcie sceny, Yellowcard zaczęli grać. O dziwo zaczęli kwadrans przed planowanym wyjściem, które miało się rozpocząć o 21:00. Ludziom to jednak nie przeszkadzało, gdyż od razu wczuli się w klimat, śpiewając do “Awakening”. I szaleliśmy z półtorej godziny. Oczywiście “Southern Air” grało pierwsze skrzypce, choć największych hitów nie zabrakło. Jestem jednak pewna, że cokolwiek by nie zagrali, publiczność i tak wyszłaby usatysfakcjonowana. Każdą piosenkę tego typu się po prostu lubi. Mimo to jestem pod wrażeniem faktu, że najnowsze utwóry typu “Here I Am Alive” czy “Surface of the Sun” są na równie wysokim poziomie, jak kilkuletnie “Ocean Avenue”. Od fanów bił zachwyt. Świetnie się bawili. Niestety ochrona nieco ostudzała zapał tańczących. Pomysł Ryana Key z crowd surfingiem okazał się być niepowodzeniem, gdyż jakakolwiek akcja była przerywana. Powodem tego był brak “normalnego” wyjścia z fosy. Nie ostudziło to jednak naszego zapału. Ja także zaliczam się do grona entujastów. Wybawiłam się tego wieczora tak, jak chciałam. Niestety jest jedno “ale”, do którego muszę się przyczepić. O ile niesamowita energia oraz pasja biła od publiczności, nie mogę tego samego powiedzieć o wszystkich członkach zespołu. Jedynie skrzypek Sean Mackin był pełen entuzjazmu, przybijając cały czas piątki z publicznością. Niezmiennie od 1997 roku ma w sobie zapał osiemnastolatka. Parsons na perkusji wyglądał na znudzonego, ale wybaczyłam mu to po rewelacyjnej solówce zagranej po “With You Around”. Ryana Mendez się nie czepiam, a Portmana przemilczę. Jednak sam Key w roli frontmana rozczarował. Zrobił to, co trzeba, gdyż najwyraźniej mu to wystarczyło. Zaśpiewał i zagrał bardzo ładnie, ale czuć było spory dystans pomiędzy nim a publicznością. Przykładowo kompletnie ignorował fakt, że na jego koncert przyjechali fani z Czech, którzy machali flagą ojczystą. Momentami to wyglądało to tak, jakby publiczność oddzielała niewidzialna powłoka niepozwalająca zbliżyć się do wokalisty. Zresztą zabawnie patrzyło się na niekórych ludzi, którzy robili wszystko, by dotkąć gitary Key. Przez zapał w stylu “odwalić-robotę-i-do-domu” słowa: “Let me light up the sky/Light it up for you” brzmiały mało przekonująco. Bisu nie było, a “Ocean Avenue” zamknęło wszystko. Nie zmienia to faktu, że koncert był naprawdę udany. Cudnie, że dane było nam usłyszeć “Five Become Four”, “Way Away”, “Holly Wood Died” oraz moje kochane “Lights And Sounds” na żywo. Yellowcard osiągnęli pewnie już wszystko, co chcieli. Chwała im za to, gdyż takie występy potrafią ożywić człowieka. Szkoda, że paru członkom zespołu uleciał młodzieńczy duch, ale na szczęście wciąż tkwi w ich piosenkach. Co więcej propsy dla supportujących projektów, które nie dały sobie ukraść wieczoru całkowicie. Z koncertami Yellowcard jest jak z całym indie-rockiem – od czasu do czasu trzeba się dać mu wciągnąć. 

Miz

New Beats Of The Week #4: Observer Drift

Observer Drift, czyli tak naprawdę Collin Ward, pochodzi z Minneapolis w Minesocie. Wiadomo o nim tyle, że jest studentem college'u oraz pracuje w pizzerii, a w międzyczasie w swojej sypialni tworzy muzykę. Z resztą sypialniane inspiracje znajdują dokładne odzwierciedlenie w jego utworach, pełnych pastelowych odcieni subtelnego dream popu. Debiutancka płyta tego muzyka - "Corridors" wyszła rok temu i była niespieszna, mocno rozmarzona, po brzegi wypełniona dobrymi melodiami. Tutaj łagodne elektroniczne dźwięki, tam w tle gdzieś pobrzmiewa gitara. Można powiedzieć, że Observer Drift tworzy piosenki do poduszki i na miły sen, chociaż nie tylko. Ja najbardziej przepadam za odcinającym się od ciepłych kompozycji "Backwards", w którym wyjątkowo pobrzmiewa rezygnacja i smutek, chociaż nie mogę odmówić także chilloutowemu "Warm Waves", które przypomina obraz wiosennego słońca, lekki powiew letniej bryzy. Jeżeli cenicie sobie takie klimaty, koniecznie sprawdźcie Collina. Sądzę, że warto mieć na niego oko.

soundcloud / bandcamp / facebook / last.fm

Kasia

the magic questionnaire #1: Citizens!

Jakbyście opisali swoją muzykę komuś, kto jej nie zna?

Lawrence, Citizens!: Opisalibyśmy to jako Beyonce grającą w golfa z Robertem Mugabe, lecz zamiast grać, ona bije go po głowie śpiewając hymn Francji. Kraftwerk noszą kije golfowe, a John Belushi zapisuje wyniki.

Jak poznali się członkowie zespołu i kto wpadł na pomysł wspólnego grania?

Lawrence: Spotkaliśmy się na domówce we Wschodnim Londynie. Przyszliśmy tam, żeby poznać jakieś dziewczyny i być cool, lecz skończyło się to walką przy sprzęcie grającym próbując puścić Kanye Westa i The Flaming Lips. Zdecydowaliśmy założyć zespół zamiast walczyć.

Jak powstała nazwa waszego zespołu?

Lawrence: Nasz dobry przyjaciel Eddie Argos z Art Brut zaproponował tę nazwę. Zobaczył ją w jakimś komiksie i uznał, że będzie to odpowiednie wezwanie do walki dla naszego zespołu.

Jakie są wasze muzyczne marzenia? Kogo chcielibyście supportować, z kim chcielibyście współpracować, jakie jest wasze wymarzone miejsce na zagranie koncertu?

Lawrence: Naszym największym muzycznym marzeniem jest występ w przerwie Superbowl. Chcemy by świat zobaczył nasze wielkie widowisko z użyciem fajerwerków. Nasz przyjaciel jest świetny w tych sprawach i chcielibyśmy, by zrobił dla nas oprawę z tej okazji. Chcielibyśmy również pracować z, kolejność nie ma znaczenia, Nicolaasem Jaarem, Paulem McCartneyem, Frankiem Oceanem, Kylie i Radiohead.

Słyszeliście coś o Polsce?

Lawrence: Byłem w Polsce. Pojechałem do Krakowa i siedziałem przy waszym pięknym rynku pijąc słodką herbatę. Mam również sporo Polskich przyjaciół w Londynie, jeszcze z czasów gdy pracowałem na zmywaku. Wszyscy byli kucharzami i nie byli dla mnie wredni, mimo że zamiast skupić się na myciu, rozmyślałem nad liniami basu. Jeszcze Artur Boruc grał w Celtic Glasgow, a ja uwielbiam Celtic!

Citizens!: facebook / www / soundcloud

Kamp! [wywiad]



Trudno uwierzyć, że po wydaniu debiutu uwzględnili Opole w swojej trasie koncertowej. Ale stało się - z Fair Weather Friends w roli supportu - w Narodowym Centrum Polskiej Piosenki 15 lutego zagrali Kamp!. Udało mi się zadać im parę pytań. Znajdziecie je poniżej, oczywiście razem z odpowiedziami. 

Jak było wczoraj w Kwadracie? 
Tomek: Grało nam się o tyle dobrze, że wreszcie nie graliśmy w Krakowie w piwnicy, gdzie jest ścisk, gdzie nas nie widać, nie ma dużo miejsca ani komfortu. Także pierwszy raz graliśmy tam koncert profesjonalny. Było bardzo fajnie. 

Koncertujecie teraz po Polsce, ale byliście kiedyś na SXSW, wracacie tam za niedługo. Jak to jest, przyjeżdżać do Opola, a potem występować na takich wielkich wydarzeniach? 
Tomek: Bardzo doceniamy koncerty w miejscach, w których jeszcze nie graliśmy i tak naprawdę bardzo często nas takie miejsca zaskakują. 
Michał: Zdobywanie nowej publiczności jest zawsze fajne. 
Radek: Mało tego, to jest bardzo fajne, takie przeskakiwanie, że nie gramy tylko koncertów festiwalowych albo tylko koncertów w małych klubach tylko po prostu cały czas są trochę inne bodźce. Nawet w ciągu tych trzech miesięcy graliśmy dwa razy w Krakowie, raz w piwnicy na zupełnie innych zasadach a wczoraj na normalnej scenie, także to jest pozytywne.

Czy czujecie się debiutantami? Gracie od tak długiego czasu, tak długo zajęło wam wydanie tej płyty, ale ciężko tak o was mówić, przecież macie za sobą tyle ważnych koncertów i spore doświadczenie. 
Michał: Ale była jednak trema związana z debiutem płytowym. 
Tomek: I trochę inaczej funkcjonuje się jednak po wydaniu płyty, także to też mieliśmy na uwadze, że pomimo że funkcjonujemy już jakiś czas, to wielu ludzi nie traktuje nas jako super pełnoprawny zespół bo nie mamy tego albumu na koncie, ale czasem możemy się usprawiedliwiać tym, że jesteśmy dopiero debiutantami, a czasem możemy się tym zdołować, tak późno go wydaliśmy. Radek: Ale dobrą drogę przeszliśmy w pewnym sensie i teraz zobaczymy jak kolejny, drugi debiut wypadnie. 

A macie już jakieś piosenki na drugi album? 
Tomek: Nie, szczerze powiemy, że nad tym drugim albumem jeszcze tak naprawdę nie myślimy, ale myślimy o nowym materiale, który na pewno nie przyjdzie w formie długograja w najbliższym czasie. Chcemy wrócić do korzeni. 
Radek: Tak, chcemy znowu wrócić do singli, do EPek, czyli do tego, co na początku sprawiało nam największą frajdę. 
Tomek: I dawało nam wolność stylistyczną. 

Skąd taki pomysł na okładkę? Skąd anturium?
Tomek: Powstało to po wielkich bojach, na pewno wiedzieliśmy, że chcemy mieć na okładce formę trapezu, której staramy się konsekwentnie trzymać i też coś organicznego, żeby to nie był kolejny trapez narysowany linią. Już jak robiliśmy okładkę do "Sulk" wybraliśmy motyw kwiatowy, a potem jeszcze bardziej go odsubtelniliśmy na okładce płyty. 

Myślicie, że jest jeszcze jakaś grupa słuchaczy w Polsce, którą możecie zdobyć dla siebie? Czy to nie jest już tak, że lecicie w Trójce, wszystkie portale o was piszą i jesteście tak bardzo znani, czy jest jeszcze tutaj miejsce, do którego nie dotarliście? 
Michał: Nie wiem, czy chodzi ci geograficznie, bo geograficznie to ciężko powiedzieć, ale jeśli chodzi o mental, to na pewno jest duża grupa ludzi, która potencjalnie mogłaby nas słuchać, ale po prostu nie wie, że istniejemy. 
Tomek: My się cieszymy z tego, że jest tak jak jest i wydaje nam się, że też jakaś wielka ekspansja nam nic dobrego może nie przynieść, a w tym momencie jesteśmy na dużym piku, który jest fajny taki, jaki jest. Radek: Cała sztuka to odpowiednio balansować, żeby nie wpaść tam, gdzie się nie chce. 
Michał: Ale tak, jest na pewno jakaś grupa, do której jeszcze możemy dotrzeć. 
Tomek: Nie czujemy się totalnie spełnieni na tym rynku i nie mamy blazy, że już wszystko co mogliśmy w Polsce osiągnąć to osiągnęliśmy. 

Rozmawiałam z moimi koleżankami na temat tego, że właśnie dzisiaj gracie w Opolu i dwie z nich odpowiedziały mi "łał, serio? Muszę powiedzieć mamie, ma ich płytę". 
Radek: Bardzo lubimy taka sytuację, że docieramy nie tylko do tych najmłodszych słuchaczy, ale też trochę do takich w naszym wieku. Tez się cieszymy, że naszym mamom i ojcom podoba się ta płyta. 

Szczerze mówiąc, muszę wam podziękować. Gdy miałam czternaście lat i poszłam na Selector i byliście pierwszym zespołem, który tam grał pierwszego dnia, wchodziłam na teren festiwalu z rodzicami, bo bali się mnie samą puścić. Poszliśmy na wasz koncert, z którego moi rodzice prędko się ewakuowali. Od tamtej pory nie chodzą ze mną na koncerty. 
Michał: Tak? 
Radek: Nie wiem, czy to dobrze o nas świadczy. 
Tomek: Idealna puenta do tego poprzedniego pytania. 
Radek: Czyli mamy twoich koleżanek słuchają nas, a twoja mama nie słucha nas, w takim razie. 
Tomek: I to jest ten dobry balans. 

W dzień wydania płyty graliście koncert we wrocławskim Eterze. Bardzo stresowaliście się tym, jak ludzie odbiorą muzykę, wcześniej jej nie znając? 
Radek: Nie, mieliśmy inne stresy związane z logistyką. 
Tomek: Na pewno byśmy się stresowali, ale nie mieliśmy czasu tego robić, bo naprawdę dużo się działo, zaczynaliśmy trasę, która się trzeba było logistycznie dobrze zorganizować i to poszło najgorzej, dystrybucja też poszła trochę nie tak jak trzeba i okazało się, że pierwszego dnia nie było tej płyty na półkach tam gdzie chcieliśmy, żeby ona była, także mieliśmy dużo innych stresów. 
Michał: Na pewno był stres na koncercie pierwszym, na którym graliśmy ten nowy materiał, czyli w Warszawie w 1500m2 i tam były emocje takie, że kurcze, będzie nowy materiał i chyba nie aż tak bardzo przejmowaliśmy się tym przyjęciem, ale tym, czy ten nowy set jest dobrze zbudowany, czy napięcie będzie dobrze budowane. Czyli we Wrocławiu nie było już aż tak źle. 
Radek: Ale też była spina. 

Jednym z elementów zawartych przez was na płycie są przejścia między utworami. Są bardzo ładne, subtelne. Skąd pomysł, żeby nadać taką formę debiutowi? 
Radek: Jestem chory psychicznie, nie lubię ciszy i zawsze ktoś musi gadać. Lubimy płyty tak skonstruowane, Cut Copy jest dobrym przykładem takiej płyty, gdzie te przejścia są praktycznie niezauważalne, to jest jeden wielki utwór. 
Tomek: Chcieliśmy podkreślić też to, że jest to całość. że nie traktujemy tego albumu jako zbioru przypadkowych piosenek, tylko że mają one logiczną narrację. 

Czego aktualnie słuchacie? Tak prywatnie, w wolnym czasie? 
Tomek: Dzisiaj ja słucham Miguela. 
Radek: Tak, Miguela dzisiaj słuchaliśmy w samochodzie, który dostał fajną nagrodę i dlatego go słuchamy, oczywiście. Nie, nie wiem, czego ostatnio słuchamy. Tak wszyscy, to chyba Toro y Moi. 
Michał: O, Toro y Moi, tak. 

Rozmawiała: Natalia

Kamp! : facebook / soundcloud

Tauron Nowa Muzyka 2013


Nie tylko Openerami i Offami żyje festiwalowa Polska. Jest jeszcze znakomity (zgarnął tytuł Najlepszego Małego Festiwalu w Europie na festiwalu Eurosonic, nieźle, co?) katowicki Tauron Nowa Muzyka, który odbędzie się w dniach 22-25 sierpnia 2013 r. Specyfika wydarzenia? Jeśli śledzicie co się dzieje na festiwalowej mapie Polski, to doskonale wiecie, że Tauron chwali się przede wszystkim elektroniką – zaczynając od tej ekstremalnie eksperymentalnej, przez bardziej nastrojowe i stonowane dźwięki, aż po zupełnie przyswajalną i łatwą w odbiorze muzykę taneczną. Ale zdarza się oczywiście, że do Katowic zjeżdżają artyści hip-hopowi czy nawet rockowi. Dzięki temu festiwal potrafi co roku zgromadzić w jednym miejscu naprawdę różnorodną mieszankę stylów i gatunków.  I za to dozgonna wdzięczność.
Przed nami już ósma edycja, której line-up powoli nabiera rumieńców. Na razie zostali potwierdzeni tacy artyści jak JETS (projekt Jimmy’ego Edgara i Machindruma), Darling Farah, Dawn Day Night oraz nasz rodzimy Kamp!. A całkiem niedawno poznaliśmy dwie nowe nazwy. Są to Moderat i Holly Herndon. Ci pierwsi wpadają do nas niemal co roku, nawet jeśli nie pod aliasem Moderat, to osobno jako Modeselektor oraz Apparat. Ale chyba mają w Polsce swój fanbase, więc spoko. A Holly to ciekawa amerykańska producentka abstrakt-techno, którą będziemy mogli obejrzeć po raz pierwszy w naszym kraju. I super! Przy okazji, Moderat jest headlinerem, a według organizatorów całego eventu, w ciągu około dwóch tygodni poznamy kolejnego głównego artystę, również z Europy. Robi się ciekawie, bo w końcu jest pewien irlandzki band na który niesamowicie czekam, i w sumie spokojnie mógłby się pojawić na Tauronie. You know what I meen.
I tradycyjne info o w pigułce:
Co: Tauron Nowa Muzyka 2013
Kto: (jak na razie) JETS, Darling Farah, Dawn Day Night orazn, Kamp!, Moderat, Holly Herndon
Gdzie: Katowice, Dolina Trzech Stawów
Kiedy: 22.08.2013 – 25.08.2013
Bilety:
Karnet 4-dniowy –150 zł (spieszcie się, są ograniczone!)
Karnet 2-dniowy – 130 zł (również radzę szybko się decydować!)
No i jeszcze informacja o tym, gdzie zdobyć wszystkie te bilety:
Tomek

Przegląd #8

Frank Ocean śpiewał: „the best song wasn't the single”. Ok, niech będzie, jednak single są w muzyce rzeczą niezwykle ważną, dlatego trzeba im się przyglądać z uwagą. Co też czynimy i przedstawiamy kilka istotnych singli 2013 roku.
Więc Wy sobie czytajcie, a ja dalej idę słuchać m b v.
David Bowie: "Where Are We Now?"
Kogo zaskoczył powrót Davida Bowie’ego, ręka w górę! Nie wiem jak Wy, ale ja uniosłem prawicę. Ciekawe, że jemu jeszcze chce się zabierać głos, wydawało się, że powiedział już wszystko, a tu nagle zapowiada longplaya. A niektórzy całkiem niedawno pytali, czy przypadkiem David Bowie nie umiera, a tu takie zaskoczenie. Nieco melancholijny singiel „Where Are We Now?” to właśnie zapowiedź nowego krążka The Next Day (sprawdź cie okładkę!). Ja słyszę tu zwrócenie się do najlepszego okresu w dyskografii Bowiego – echa Trylogii Berlińskiej są dla mnie naprawdę wyczuwalne.  To dobra idea, w końcu Low to jeden z najwybitniejszych albumów ever, i jeśli jeszcze go nie znasz czytelniku, to nie ma na co czekać! Zresztą „Where Are We Now” też trzeba posłuchać, bo tu też pojawia się Berlin. No i  jeszcze jeden powód: jak słyszę jak Bowie z pełną dystynkcją śpiewa: „Fingers are crossem / Just in case / Walking the dead”, to trochę mnie dreszcz przechodzi. Fakt, refren na początku wydaje się ckliwy, ale to mija. Dlatego brawo David, znowu trafiasz! Mam nadzieję, że nie tylko z jednym singlem.
***
Disclosure: "White Noise (feat. AlunaGeorge)"
Podobno to będzie ich rok. Ja tam nie wiem, ale skoro tak ma być, to ok. Będzie możliwość, żeby sprawdzić ich na żywo, więc chcąc nie chcąc, trzeba będzie na Disclosure zwrócić uwagę. No ale już wcześniej były powody ku temu, aby zainteresować się nieco bardziej braćmi Lawrence. Kilka niezłych singli (np. bardzo udany „Latch”) a przede wszystkim epka The Face trochę zrobiła z nich nadzieję na lepsze jutro (wiem, wiem, ale sami przyznacie, że cudowny frazes, prawda?), obok takich formacji jak choćby AlunaGeorge. Jeśli przeczytaliście cały tytuł opisywanego singla (w co ufam) to wiecie, że ten damsko-męski duet nie pojawi się przypadkowo. Stąd właśnie ta kooperacja jest niezwykle ciekawa, ale jednak najlepsza jest muzyka. W sercu Aluny zdecydowanie gra house – totalnie odnajduje się na bardziej dynamicznym tudzież tanecznym podkładzie, stworzonym przez pozostałym trzech panów, jak mniemam. No i jej barwa wokalu  ­– mój ulubiony fragment to ten, w którym śpiewa: „Lately I’ve been thinking if you wanna get tough / Then let’s play rough”. „White Noise” rządzi.
***
 AlunaGeorge: "Diver"
A tu już Aluna i George zostali sami w pokoju, żeby nikt im nie przeszkadzał. To już jest zapowiedź debiutanckiego longplaya duetu, który ukaże się dopiero w czerwcu i będzie zatytułowany Body Music (swoją drogą tytułowy utwór też lata już po systemach Internetu, sprawdźcie jeśli lubicie AG). Słuchając „Diver” jest o nich raczej spokojny – to będzie mocny krążek. „Diver” to utwór utrzymany w konwencji poprzednich tracków duetu – powyginane, rytmiczne podkłady w duchu future r’n’b, na których błyszczy dziewczęcy głos Aluny. Czasem mamy ekstatyczny chorus, a czasem bardziej romantyczny i pełen uniesień. „Diver” reprezentuje tę drugą opcję i jest pięknie. Ech, czerwiec.
***
 Justin Timberlake: "Suit & Tie (feat. Jay-Z)"
Justin jednak nie zrezygnował z muzyki i bardzo dobrze, bo jednak wolę go jako muzyka niż aktora. Czemu? Właśnie dlatego, że potrafi nagrywać takie fajne kawałki jak „Suit & Tie”. I co mnie najbardziej zaskakuje, to bit od Timbalanda, który nie jest czerstwy i nudny. A ja myślałem, że ten producent najlepszy czas ma już za sobą (pewnie ma), i po prostu nie ma już pomysłów na fajne podkłady. A tu proszę! Justin bez wahania przechadza się po wypolerowanym podkładzie, a u boku kroczy pomału Jay-Z. Takie barokowe r’n’b to całkiem udany anturaż dla Justina. Czekam z utęsknieniem na The 20/20 Experience, to może być mocarny powrót, chociaż kto w 2013 nie planuje takiego powrotu (mam wymieniać?)?
***
The Flaming Lips: "Sun Blows Up Today"
Za Wayne’em Coynem i resztą Flaming Lips ciężko nadążyć, ale jakoś trzeba. Po miliardzie przedziwnych wydawnictw (sami wiecie, czaszki, embriony i tego typu staff) wreszcie dostaniemy follow-up to świetnego Embryonica. Sądząc po okładce The Terror, będzie niezła psychodeliczna jazda, ale to się jeszcze okaże. Na razie dostajemy od zespoły z Oklahomy kawałek napisany do reklamy, która pojawiła się w przerwie tegorocznego Super Bowl. Całkiem fajny, brzmi trochę jak jakiś świąteczny song, czyli całkiem sympatycznie. Ten dynamiczny, pokręcony w stylu Flaming Lips utwór znajdzie się też na nowym albumie, ale tylko jako bonus track, i szczerze mówią cieszy mnie to, bo liczę, że na The Terror znajdą się jeszcze lepsze utwory. Płyta ukazuje się już 1 kwietnia (to nie żart!).
***
 The Strokes: "One Way Trigger"
Dobra, The Strokes. Moja postawa wobec bandu Juliana Casablancasa jest osobliwie ambiwalentna: bywają moment, że uwielbiam, bywają momenty, że nienawidzę. Debiut Is This It? to całkiem fajny, choć przereklamowany zestaw piosenek, The Room On Fire to album przeciętny (chociaż „Reptilla” zawsze będzie błyszczeć ), ale wracam do niego od czasu do czasu, sam nie wiem czemu. First Impressions Of Earth to już totalna, wymęczona słabizna… do której mam niezwykły sentyment. Ale na wysokości Angles znowu bardzo polubiłem The Strokes i uważam trzeci album w ich dyskografii za najlepszy! Tego im właśnie było trzeba, wyjścia od łatki surowych, garage’owych rock’n’rollowców i wpadnięcia w objęcia trochę kiczowatej ejtisowej otoczki. Trochę podobnie było z naszym Cool Kids Of Death, c’nie? Ale co się tyczy Strokesów – im samym nie przeszkadza zmiana i oburzenie niektórych fanów, bo konsekwentnie idą obraną drogą, czego dowodem jest zapowiedź nowego długograja Comedown Machine. Bo przecież „One Way Trigger” nie brzmi już jak „NYC Cops”, „Jukebox” ani nawet jak „Machu Picchu”. Przewodni motyw kojarzy się raczej z klasycznym już „Take On Me” a-ha i to jest coś! A poza tym to po prostu chwytliwa, radosna i udana kompozycja i o to chodzi. Czekam na album chłopaki, na którym mogą znaleźć się jeszcze fajniejsze numery.
***
The Knife: "Full Of Fire"
Nie ma co, 2013 rok to czas wielkich powrotów. Rodzeństwo Drejer też mogłoby się wypowiedzieć w temacie. Na ich kolejny album czekamy już prawie siedem lat (bo opera Tommorow, In A Year pełnoprawnym krążkiem zdecydowanie nie była), ale wreszcie w kwietniu dostaniemy zupełnie nowy, epicki (ponad 95 minut muzyki!) materiał. A i pierwszy kawałek zapowiadający Shaking The Habitual do najkrótszych nienależny, bo trwa ponad 9 minut. Jeśli jeszcze nie słyszeliście, to od razu mówię: to nie jest lekki popowy kawałek, choć można się tego chyba domyślić. The Knife chcą iść pod prąd – ich muzyka staje się bardziej radykalna, cięższa i bardziej niedostępna dla niedzielnego słuchacza. Wyszedł im długaśny industrialnej elektroniki utwór, przypominający brzmieniem kompozycje Nine Inch Nails czy The Prodigy z okresu The Fat Of The Land. I to chyba właśnie jest największą wadą nowego wcielenia The Knife – nie odkrywają niczego nowego, niczego interesującego i niczego fajnego. Znam setki, a nawet tysiące mocniejszych kawałków od „Full Of Fire”, więc nie wiem do czego zmierzają tworząc takie grzmoty. Niestety, powiedzenie z dużej chmury mały deszcz będzie tu bardzo adekwatne. Ale mam nadzieję, że Shaking The Habitual nie okaże się totalną porażką, to w końcu The Knife.
***
Autre Ne Veut: "Play By Play"
Nigdy nie szalałem z projektem Arthura Ashina. Ok, podobało mi się nawet całe to lo-fi r’n’b z How To Dress Well na czele, ale bez jakiejś rewelacji. Co się okazuje, sami twórcy tegoż stylistycznego kierunku też odczuli zmęczenie materiału i uciekają w bardziej sterylne środowisko (nie tylko oni, cała banda chillwave’owców z Toro Y Moi, Nite Jewel czy Neon Indian zrobiła to samo). I z mojej perspektywy wygląda to bardzo dobrze, do „Play By Play” to jak do tej pory najlepszy kawałek w repertuarze Autre Ne Veut. Jest przebojowy, melodyjny i dużo się w nim dzieje, w końcu trwa ponad 5 minut, a nie 3. I super , i tak trzymać. Za chwilę ukazuje się długograj Anxiety i to może być całkiem niezła płyta, jeśli będzie tam więcej tracków o takiej sile rażenia jak „Play By Play”. Zanotujcie w kalendarzu, że trzeba to będzie obczaić.
***
Sally Shapiro: "Somewhere Else (feat. Electric Youth)"
Jak świetnie, że i Sally zgromadziła odpowiednią ilość piosenek i postanowiła je wydać. Somwhere Else wychodzi już pod koniec lutego, a my znamy w tej chwili dwa single z tego wydawnictwa. Oprócz niesamowicie radosnego, skocznego, pełnego wiosennej czy nawet letniej energii „What Can I Do”, który zdecydowani różni się od poprzednich dokonać Sally (żywe instrumenty, sielski klimat, ciepło). Tymczasem drugi z tej pary singiel umiejscawia się gdzieś w dobrze znane z wcześniejszych dwóch płyt rejony. „Somewhere Else” to maleńki, uroczy satelita, unoszący się gdzieś w kosmicznych przestrzeniach i spoglądający na ludzkość z zaciekawieniem. Jak tak dalej pójdzie, to trzeci album Szwedki stanie się najsympatyczniejszą płytą AD 2013. I w sumie na to liczę, a co.
***
Wavves: "Demon To Lean On"
Mam dwie wiadomości: dobrą i złą. Którą chcecie najpierw? Dobrą? Ok. A więc chłopaki z Wavves wreszcie się spięli i przygotowali duży album, który ukaże się już niebawem, bo pod koniec marca. To dobra wiadomość, a zła? Zła jest taka, że nie wiem, czy Afraid Of Heights będzie równie udaną płytą co krążek poprzedni, czyli pękający od mega chwytliwych i słonecznych riffów King Of The Beach. „Deamon To Lean On” to nic więcej jak kopiowanie i zjadanie własnego ogona. Takie gitarowo-collage’owe granie już na nikim wrażenia nie zrobi, no sorry ziomy. Debiut Weezera był mistrzowski, ale pozostałe płytki (no może Pinkerton nie był jeszcze taki zły) to już była parodia. No ale poczekamy, zobaczymy. Może akurat tylko singielek jest „nie w tamburyn”.

Tomek

James Blake - Retrograde [2013]

Ledwo zaczął się luty, a już tyle się dzieje i wcale nie zanosi się, na spadek tempa. Powrotów jest tak wiele, że aż czasami ciężko uwierzyć w to co się czyta. Ale akurat na drugi album Jamesa Blake'a jesteśmy chyba jakoś przygotowani, w końcu angielski producent jest artystą dość płodnym. Wczoraj w studiu BBC Blake ogłosił, że jego nowy album Overgrown ukaże się już ósmego kwietnia i będzie inspirowany house'em i hip-hopem. Super! Ale i tak najważniejszym wydarzeniem wieczoru była prezentacja zupełnie nowego utworu. Kawałek nosi tytuł "Retrograde" i co tu dużo mówić – mnie nie zachwycił. Nie ma w nim nic, co by porwało w równym stopniu jak utwory z Jamse’a Blake’a, bo wybaczcie, ale zawodzenie na tle eskalującego synthowego motywu to trochę za mało. Jego debiutancki krążek do tej pory jawi mi się digitalnym modlitewnikiem z niezwykle introwertycznymi futurystycznymi lamentami. Owszem, typ dalej bawi się tą samą paletą dźwięków i barw, ale to jeszcze niczego nie oznacza. Niestety chłopak pokumał się z Bon Iverem i zwyczajnie „znormalniał”. Wszystko co wyszło już po debiucie (że tylko wspomnę o epce Enough Thounder), straciło swoją magię, swój niesamowicie symptomatyczny strukturalny rys. Po prostu czar prysł, a metafizyczne imponderabilia rozpłynęły się w powietrzu. „Retrograde” nie brzmi już jak na wskroś emocjonalny laptopowy poemat, a raczej jak niegroźny, płaski eksperyment, aspirujący do ogólnej aprobaty indie-publiki. Trochę szkoda, bo James Blake to jeden z najbardziej kreatywnych młodych twórców obecnej dekady, więc liczę na to, że na Overgrown znajdą się lepsze utwory, a ten nowy kawałek to tylko mały wypadek przy pracy. Oby. (Tomek)

Dziękuję Ci, Zane, że puściłeś to dwa razy. I tak za długo było mi czekać, aby usłyszeć "Retrograde" ponownie, dopiero po kilkunastu minutach trafiło do sieci. Od tamtej chwili słucham nowej piosenki Jamesa Blake'a wręcz cały czas i wciąż, w przeciwieństwie do Tomka, jestem pod wrażeniem. Nie wiedziałam, czego się spodziewać, ale jestem bardzo mile zaskoczona, że James obrał właśnie taką muzyczną drogę - opartą na swoim wokalu, na ciekawym, spójnym podkładzie. "Retrograde" ma jedną potężną zaletę nad debiutem tego artysty - nie brzmi jak przypadkowo nagrana, pocięta próba. Nie znaczy to, że pierwszy album tego chłopaka był niegodny uwagi - był inny. Jamesa słucham od momentu, kiedy jeszcze przed debiutanckim longplayem nagrywał EPki, które bardzo mi się podobały. Potem nagrał krążek, który również przypadł mi do gustu. Teraz - nowy singiel - trochę inny od poprzednich wydawnictw, ale kolejny raz mi się podoba. Moje upodobania względem muzyki Jamesa Blake'a ewoluują  razem z nagrywaną przez niego twórczością. Czy jest więc coś, co ten chłopak stworzy, a mi się nie spodoba? Najbliższa okazja, żeby to sprawdzić, nadarzy się w kwietniu.

Podsumowując, "Retrograde" to w pełni przemyślany utwór dojrzałego  muzyka, o którego nie musimy się martwić. Piękna kompozycja, po której niemożliwe jest wręcz, aby "Overgrown" było nieudanym albumem. (Natalia)

Posłuchaj.

Foxygen - We Are the 21st Century Ambassadors of Peace & Magic [2013]


Oto zespół, który został określony jako wspólne dziecko MGMT (tutaj większe odniesienia do albumu "Congratulations", niż "Oracular Spectacular") i Boba Dylana już tysiące razy, jednak czułabym się źle, gdybym także o tym fakcie nie wspomniała. Inspiracja owymi muzykami jest tak mocno słyszalna, iż zdają się oni stanowić trzon dla twórczości tej nowej na rynku grupy. Jeżeli więc kiedykolwiek zastanawialiście się, jak taki wybuchowy dzieciak mógłby brzmieć, to właśnie otrzymaliście odpowiedź. Byłby psychodeliczny, cudownie melodyjny, posiadałby duszę prawdziwego hippisa i nazywałby się Foxygen. Grupę tworzą dwaj dwudziestodwulatkowie z Kalifornii - Sam France i Jonathan Rado. Swoim pierwszym longplayem "Take the Kids Off Broadway" zadebiutowali w 2012. Dla mnie są odkryciem bieżącego roku - to teraz, przy okazji "We Are the 21st Century Ambassadors of Peace & Magic" udało mi się z nimi zapoznać. Nowy album to ich osobiste, pełne różnych dziwactw, magii i eksperymentów, zaskakujące przedstawienie. Zaczyna się właśnie w nieco tajemniczny sposób, trochę nierównym, hałaśliwym indie-popowym kawałkiem "In The Darkness". Potem, za sprawą "No Destruction" robi się spokojniej, nagły przeskok do lat sześćdziesiątych. Folk, gitara, przygaszony wokal i właśnie obrazek Dylana ze swoimi potarganymi włosami, ciemnymi okularami i papierosem. Jeszcze ta partia harmonijki na końcu sprawia, że trudno się nie uśmiechnąć. Następne "On Blue Mountain" to zupełnie niezwykły kawałek, ciągłe zmiany tempa tworzą przed naszymi oczami niezwykłą scenerię. Od zamglonej krainy marzeń, przez niepokojący i groteskowy dom strachu do słonecznego popołudnia, z jakim kojarzy się chwytliwy refren. Wyjątkowy głos Sama, który przechodzi od sennej barwy do uroczego skrzeczenia, ujmuje mnie szczególnie w tej piosence za każdym razem. Inna szczególna propozycja to "Shuggie" - komplikacja ciekawie poprowadzonych zwrotek, smyczków, które dodają klimatu i jakby znajomego refrenu (omg Bowie, is it you?!?!). Zwraca uwagę także "San Francisco", z nieco abstrakcyjnym tekstem. Jakby dziecinna melodyjka, która przewija się gdzieś w tle i powolny refren tworzą zupełnie bajkową aurę. "We Are the 21st Century Ambassadors od Peace & Magic" to jeden z bardziej intrygujących albumów, jakie ostatnio słyszałam. Retro z niebywałą gracją wniesione na współczesną scenę. Umiejętne czerpanie z muzyki z poprzednich dziesięcioleci. Myślę, że tak brzmi zderzenie nierzeczywistości z muzyką z XXI wieku. 

Kasia

FreeFormFestival w maju

Zerknijmy, jakie wydarzenia mają miejsce w nadchodzącym maju w Warszawie.

7 maja, wtorek - How to Dress Well w 1500m2 do wynajęcia,
13 maja, poniedziałek - XXYYXX, Blackbird Blackbird, Slow Magic, Girraffage i Beat Culture ponownie w 1500m2,
14 maja, wtorek - The xx zagrają na Torwarze,
15 maja, środa - koncert Major Lazer w Palladium,
25 - 26 maja, sobota - niedziela - Orange Warsaw Festival zagości na Stadionie Narodowym wraz z Beyonce,
25 maja, sobota - jeśli ktoś nie lubi Beyonce, może wpaść do Palladium, gdzie występ dadzą Crystal Fighters,
31 maja, piątek - są jeszcze Ursynalia, gdzie zagrają Steve Aoki i Pendulum (nie mówiąc o Bullet For My Valentine, oczywiście).  

Chyba każdy z nas chciałby zamieszkać w maju w Warszawie. Ale Warszawie było mało, więc kojarzony z jesienią event, mój coroczny niedoszły prezent urodzinowy, FreeFromFestival postanowił stać się festiwalem mającym miejsce w, tak, dobrze myślicie - w maju. Tym samym zaznaczcie w swoim kalendarzu kolejną datę: 10 - 11 maja, piątek - sobota - FreeFormFestival, niezmiennie w Soho Factory.
Informacje na temat artystów - wkrótce.

Natalia

Everything Everything - Arc [2013]


Nigdy nie sądziłem, że będę tak mocno czekał na drugą płytę Everythinh Everything. Ich debiut z 2010 roku poznałem na tydzień przed Coke Live Music Festival, na którym mieli wystąpić, i mniej więcej po dwóch tygodniach przestał na mnie robić jakiekolwiek wrażenie. Nudny, zbyt chaotyczny, przepełniony irytującym falsetem Jonathana Higgsa. Na Man Alive znajdziemy jedną, może dwie dobre piosenki, które i tak nie są wysokich lotów. Przełom nastąpił, gdy zespół wypuścił utwór “Cough Cough”. To już nie był ten nijaki electro-pop z pierwszego albumu, tylko muzyka bardziej odważna, cięższa, osadzona w mocnej elektronice i przede wszystkim chwytliwa. Podobne wrażenia wywołał drugi singiel, “Kemosabe”. Dlatego też Arc stało się jedną z najbardziej oczekiwanych przeze mnie płyt tego roku.
No i miałem rację. Warto było czekać. Arc to album o wiele ciekawszy niż debiut, bardziej dojrzały. Słuchając pierwszej płyty miałem wrażenie, jakby zespół nie miał pomysłu na piosenki, dlatego tak szybko się znudziły. Drugi album jest bardziej przemyślany. Zespół rozwinął się songwritersko, dlatego otrzymujemy kilka naprawdę dobrze napisanych piosenek. Na uwagę zasługuje również progres w tworzeniu aranżacji. Głównym trzonem pozostaje wyraźny rytm, jednak podkłady są mniej nachalne i chaotyczne, co pozwala wybrzmieć wokalowi Higgsa, którego na Arc słucha się przyjemnej mimo tego, że nie pozbył się do końca swojego piszczącego falsetu. W aranżach pojawiają się żywe instrumenty, co daje ciekawe efekty w zestawieniu z elektronicznymi dźwiękami. Przykładem są instrumenty smyczkowe w “Duet” i Gitara akustyczna w “Feet For Hands”. Album otwierają wspomniane wyżej single, które pozostają bardzo mocnymi momentami albumu. Uwagę przykuwają też pełne niepokoju “Undrowned” i Choice Mountains z piękną, świetnie poprowadzoną linią melodyczną. Nie można pominąć też “Torso Of The Week” z chwytliwym refrenem i potężne Radiant. Co by nie było zbyt kolorowo, otrzymujemy też dwie nudne dłużyzny w postaci “The House Is Dust” i “The Peaks”. Na pocieszenie Brytyjczycy dorzucają dynamiczne “Don’t Try”, które zamyka album.
Jak powtarzałem wiele razy, postęp miedzy Man Alive i Arc jest ogromny. Everything Everything nareszcie mogą pochwalić się dobrym albumem w swoim dorobku, oraz są żywym dowodem na to jak mylna czasami jest teoria “syndromu drugiej płyty”.

Michał