Są takie zespoły, których nie da się traktować poważnie. Tyczy się to na przykład grup indie-rockowych, które nie budzą jakiegoś większego zachwytu. Paradoksalnie nie da się ich nie lubić. Weźmy takie Yellowcard. Słucha się ich fajnie, szczególnie w nastoletnim wieku. Pewnie ktoś jeszcze nieświadomie trzyma w pamięci tekst z „Ocean Avenue“ – piosence zaraz stuknie 9 (!) lat. Sam projekt funkcjonuje na scenie od ponad 16 lat. Do dziś chłopcy, pomimo zmian w składzie, radzą sobie całkiem nieźle. Ich ostatni album zebrał bardzo pozytywne noty, a koncerty wyprzedają się w błyskawicznym tempie.
Ale i tak nie zrewolucjonizowali świata muzycznego. Zespół od lat śpiewa o tym, co chcą słyszeć nastolatki, czyli teksty w stylu „Ty i ja“, „Nie poddawaj się“, „Uwierz w siebie“, „Zapomnij o przeszłości, zacznij zmieniać przyszłość“ będące zamknięte w bardzo chwytliwej, tanecznej melodii. Ten patent działa od 1997 roku po dziś dzień. Skoro coś działa, to nie ma sensu tego zmieniać.
Jednak takie formacje zawsze będą miały silnego asa w rękawie – dobre występy na żywo. Przy tak prostych tekstach oraz przyjemnych dla ucha piosenkach nie da się nie bawić. Dlatego też z chęcią wybrałam się na koncert Yellowcard w Wiedniu. Może ich muzyki nie spotyka się na themagicbeats, ale jak to Natalia świetnie ujęła: „Nie zamykamy się na żaden z gatunków, wyznając zasadę, że muzyka z reguły jest świetna, zawsze może nas zaskoczyć pozytywnie i każdemu wykonawcy należy dać szansę”. Wreszcie mogłam się przekonać, na co stać muzyków.
Występ w Austrii również został wyprzedany. Klub Flex wypełniony był po same brzegi. Jednak zaliczenie sali do dużych byłoby kłamstwem. Powiedziałabym, że jest to większa wersja klubu 1500m2 do wynajęcia z o wiele wyższą sceną.
Show głównej gwiazdy poprzedzony był koncertami Like Torches z Sztokholmu oraz Set It Off z Florydy. W obu przypadkach nagłośnienie było bezlitosne, ponieważ ledwie słyszeliśmy wokalistów. Obie grupy jednak dały świetne energiczne show i zrobili to, co rzadko się udaje supportom, czyli rozgrzali publiczność do czerwoności. Szwedzi, jak na takich młodziaków (sam wokalista ma zaledwie 21 lat), bardzo pewnie czuli się na scenie. Co więcej ich repertuar powinien przypaść do gustu fanom Yellowcard, którzy mogą tęsknić za ich młodzieńczą energią. Zgromadzeni dobrze się bawili, ale oszaleli dopiero, gdy Ryan Key wszedł na scenę, by odśpiewać z Jonathan Kärn singiel “Missing It All”. Grali krótko, bo tylko pół godziny, ale to wystarczyło, bym zachciała ich zobaczyć jeszcze raz.
Po krótkiej przerwie zaczął nas rozgrzewać bardziej doświadczony zespół – Set It Off. Mimo że zagrali coś zupełnie innego, to udało im się dać bardzo dobry występ. Polecam zapoznanie się z ich twórczością szczególnie fanom My Chemical Romance i Fall Out Boy (jak się znowu rozpadną, to będziecie mieli fajny zamiennik). Plus dla niesamowicie charyzmatycznego wokalisty. To on skradł całe show. Frontman potrafił prawić mądrości życiowe w taki sposób, że zachęciłby setki osób na pójście na jego wykład. Im dłużej wsłuchuję się w “Cinematics”, tym większego ta płyta daje kopa. Takiej mocy nie dostałam od supportów od czasu koncertów Letlive oraz Your Demise grającymi przed Enter Shikari w Stodole.
Po odczekaniu jakichś 20 minut na uprzątnięcie sceny, Yellowcard zaczęli grać. O dziwo zaczęli kwadrans przed planowanym wyjściem, które miało się rozpocząć o 21:00. Ludziom to jednak nie przeszkadzało, gdyż od razu wczuli się w klimat, śpiewając do “Awakening”.
I szaleliśmy z półtorej godziny. Oczywiście “Southern Air” grało pierwsze skrzypce, choć największych hitów nie zabrakło. Jestem jednak pewna, że cokolwiek by nie zagrali, publiczność i tak wyszłaby usatysfakcjonowana. Każdą piosenkę tego typu się po prostu lubi. Mimo to jestem pod wrażeniem faktu, że najnowsze utwóry typu “Here I Am Alive” czy “Surface of the Sun” są na równie wysokim poziomie, jak kilkuletnie “Ocean Avenue”.
Od fanów bił zachwyt. Świetnie się bawili. Niestety ochrona nieco ostudzała zapał tańczących. Pomysł Ryana Key z crowd surfingiem okazał się być niepowodzeniem, gdyż jakakolwiek akcja była przerywana. Powodem tego był brak “normalnego” wyjścia z fosy. Nie ostudziło to jednak naszego zapału.
Ja także zaliczam się do grona entujastów. Wybawiłam się tego wieczora tak, jak chciałam. Niestety jest jedno “ale”, do którego muszę się przyczepić. O ile niesamowita energia oraz pasja biła od publiczności, nie mogę tego samego powiedzieć o wszystkich członkach zespołu. Jedynie skrzypek Sean Mackin był pełen entuzjazmu, przybijając cały czas piątki z publicznością. Niezmiennie od 1997 roku ma w sobie zapał osiemnastolatka. Parsons na perkusji wyglądał na znudzonego, ale wybaczyłam mu to po rewelacyjnej solówce zagranej po “With You Around”. Ryana Mendez się nie czepiam, a Portmana przemilczę. Jednak sam Key w roli frontmana rozczarował. Zrobił to, co trzeba, gdyż najwyraźniej mu to wystarczyło. Zaśpiewał i zagrał bardzo ładnie, ale czuć było spory dystans pomiędzy nim a publicznością. Przykładowo kompletnie ignorował fakt, że na jego koncert przyjechali fani z Czech, którzy machali flagą ojczystą. Momentami to wyglądało to tak, jakby publiczność oddzielała niewidzialna powłoka niepozwalająca zbliżyć się do wokalisty. Zresztą zabawnie patrzyło się na niekórych ludzi, którzy robili wszystko, by dotkąć gitary Key. Przez zapał w stylu “odwalić-robotę-i-do-domu” słowa: “Let me light up the sky/Light it up for you” brzmiały mało przekonująco. Bisu nie było, a “Ocean Avenue” zamknęło wszystko.
Nie zmienia to faktu, że koncert był naprawdę udany. Cudnie, że dane było nam usłyszeć “Five Become Four”, “Way Away”, “Holly Wood Died” oraz moje kochane “Lights And Sounds” na żywo. Yellowcard osiągnęli pewnie już wszystko, co chcieli. Chwała im za to, gdyż takie występy potrafią ożywić człowieka. Szkoda, że paru członkom zespołu uleciał młodzieńczy duch, ale na szczęście wciąż tkwi w ich piosenkach. Co więcej propsy dla supportujących projektów, które nie dały sobie ukraść wieczoru całkowicie.
Z koncertami Yellowcard jest jak z całym indie-rockiem – od czasu do czasu trzeba się dać mu wciągnąć.
Miz
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz