Keaton Henson - Birthdays [2013]

Prawdziwy artysta nie potrzebuje ognia na koncertach, skandali i nachalnej promocji, żeby zaistnieć na międzynarodowej scenie. Prawdziwemu artyście wystarczą emocje, które umiejętnie przekazane potrafią zahipnotyzować słuchacza i poruszyć w nim tą wrażliwą stronę i zmusić go do myślenia. Właśnie to swoją muzyką potrafi wywołać Keaton Henson.
Drugi album tego songwritera można stylistycznie podzielić na dwie części. W pierwszej Keaton zabiera nas w podróż po spokojnych, akustycznych balladach, w których najważniejszą rolę odgrywa jego delikatny głos, wyśpiewujący coraz to piękniejsze wersy. Moim faworytem jest fragment z „You”- If you must die sweetheart, die knowing your life was my life's best part. Muzyka Hensona, mimo że spokojna nie może być nazwana nudną. Ma on niesamowitą zdolność do wypełniania przestrzeni emocjami, dlatego nawet z prostym akompaniamentem na gitarze brzmi to zjawiskowo. Wśród tych utworów najjaśniej lśnią singlowe „Lying To You” i wspomniane wyżej „You”. Pomostem między częściami jest utwór „Don't Swim”, które z początku usypia naszą czujność ciepłymi dźwiękami, a następnie atakuje kaskadą gitarowych akordów. Idąc za ciosem otrzymujemy piosenkę „Kronos”, która jest zdecydowanie najbardziej zaskakującym fragmentem płyty. Ciężkie gitary, wyraźna perkusja, która w spokojniejszych utworach jest praktycznie nieużywana i pełen wyrzutów tekst. To wszystko składa się na bardzo mocny kawałek. Keaton zrywa na moment z wizerunkiem melancholijnego pieśniarza i prezentuje się niczym rasowy rockmen. Kolejne utwory to dynamiczne „Beekeeper” z chwytliwym refrenem, oraz „Sweetheart, What Have You Done To Us” z dodającymi odrobinę szlachetnego patosu instrumentami dętymi. Na koniec przychodzi totalne uspokojenie i rozluźnienie wraz z utworem „In The Morning”.
Keaton Henson to artysta wszechstronny i świadomy tego co robi. Nieważne czy komponuje czy rysuje  - wyraźnie widać, że wie co robi i co chce przekazać światu. Pierwszym albumem „Dear...” ustawił sobie bardzo wysoką poprzeczkę, lecz „Birthdays” spełnia wszystkie oczekiwania. Jedyne co nam pozostaje to czekać na jego kolejne dzieła.

Michał

David Bowie - The Next Day [2013]

I już jest nowy, dwudziesty czwarty (zależy jeszcze jak liczyć, ale tak jest chyba najuczciwiej) studyjny album w dyskografii David Robert Jonesa, którego świat zna pod nazwiskiem David Bowie. I od razu, bez ogródek i zbędnego krygowania, już w drugim zdaniu zaznaczam – The Next Day to bardzo dobry powrót z muzycznej krainy zapomnienia.
Różnie jest z takimi powrotami, ale spójrzcie na sytuację Bowiego: ani nie musiał nikomu nic udowadniać – kilka jego albumów na stałe zapisało się w historii popu, stąd swoje najlepsze czasy ma już raczej za sobą. Co więcej, nie musi już eksperymentować z formą, nie musi już stwarzać czegoś nowego, nie musi gonić nowoczesnego świata, bo… nie ma to zwyczajnie sensu. Taka optyka pozwala Bowiemu na stworzenie albumu zupełnie bez żadnych zewnętrznych spięć i presji otoczenia. Po prostu wielki artysta postanowił, że ma jeszcze coś do powiedzenia. I słuchając ten nowy album wydaje się to prawdą, ponieważ to nie jest tylko jakiś mozolny, geriatryczny come back, tylko świetny zestaw piosenek, przypominający nieśmiało czasy triumfów autora Low.
Nie bez przyczyny wymieniam ten właśnie album, gdyż wyraźnie słychać, że ekspresja wykreowana przez Bowie’ego na The Next Day sięga niejako do bogatego dorobku z lat 70-tych samego artysty. Dlatego opener to trochę odpowiednik słynnego „Speed Of Life”, a w rozjazzowanej barowej przyśpiewce à la Tom Waits „Dirty Boys” słychać dalekie echa „Always Crashing In The Same Car” (zejście do refrenu zaczynającego się od słów „When the sun goes down” niesamowicie ewokuje podobny moment w klasyczny kawałek z Low). Poza tym duchy płyt "Heroes", Lodger (a więc całej Trylogii Berlińskiej), a nawet Scary Monsters (And Super Creeps) gdzieś się tu przewijają, co uważam tylko i wyłącznie za zaletę. No i fajnie, że Tony Visconti siedzi za konsoletą, chwała mu za to.
Ale i tak główną zaletą The Next Day są same utwory. I to w tym wszystkim jest najlepsze, poniważ zwyczajnie ciężko się do któregokolwiek przyczepić. Serio! 66-letni David wymiata tu konkretnie: potrzebna fajna narracyjna piosenka, zbudowana na świetnym riffie? Łapcie „The Stars (Are Out Tonight)”. Melancholijna ballada bez cienia ckliwości? Co powiecie na „Where Are We Now?”. Jakaś niepokojąca historia na hipnotycznym beacie? Proszę, jest „Love Is Lost”. A może melodyjna, trzyminutowa 60sowa piosenkowa pigułka? Chcesz, masz – „Valentine’s Day”. A może jakieś wbijające się do głowy zaśpiewy? Włączcie „How Does The Grass Grow?”, nie będziecie zawiedzeni. Dla tych, którzy tęsknią za Talking Heads też się coś znajdzie – "If You Can See Me". Szczerze mówiąc mógłbym tak o każdym kawałku, ale do czego zmierzam – ten album jest naprawdę równy i brak na nim ewidentnie kiepskich momentów. Za to można słuchać wiele razy i za każdym razem odkrywać coś nowego. I takie płyty lubię. No i ta okładka!
Ale oczywiście wiadomo – ciężko zakwalifikować The Next Day do dzieł wybitnych, ale przecież nikt, nawet sam Bowie, nie próbuje wmawiać, że tak właśnie jest. Bardziej istotne jest to, że w takim wieku i w takim czasie, David potrafił wydać najlepszą rzecz od dawien dawna, wydać album zawstydzający tabuny nowych, nic nie znaczących nudnych bandów, o których zapomina się po wysłuchaniu pierwszego singla. Więc kończę tekst pytaniem: czego będziecie słuchać w następnym dniu? Bo jeśli o mnie chodzi, to chyba nie trudno się domyślić.

Tomek

the magic questionnaire #4: Ex Cops

eks kops

Jakbyście opisali swoją muzykę komuś, kto jej nie zna?

Brian: Muzyka rockowa do słuchania w burzy śnieżnej lub na plaży.

Jak poznali się członkowie zespołu i kto wpadł na pomysł wspólnego grania?

Brian: Ja zacząłem ten projekt w Brooklynie, potem poznałem Amalie na koncercie i zaczęliśmy nagrywać razem. Ostatecznie dołączyli do nas Kai, Sam i Leif i stworzyliśmy pięcioosobowy zespół.

Jak powstała nazwa waszego zespołu?

Brian: Czytam okropną gazetę, New York Post. Informacje są bardzo sensacyjne, lecz zdaje się, że codziennie mają nagłówek mówiący “Były policjant złapany na tym, były policjant złapany na tamtym”. Musiałem tego jakoś użyć.

Jakie są wasze muzyczne marzenia? Kogo chcielibyście supportować, z kim chcielibyście współpracować, jakie jest wasze wymarzone miejsce na zagranie koncertu?

Brian: Rozmawialiśmy o tym wczoraj. Myślę, że chcielibyśmy zagrać z Neilem Youngiem albo wyruszyć w trasę z U2, lecz może jeszcze nie teraz. Chciałbym również pracować z Owenem Palletem. 

Słyszeliście coś o Polsce? 

Brian: To zabawne, bo Amalie i ja mieszkamy  na Greenpoincie, gdzie mieszka wielu Polaków. Kocham wasze jedzenie, lecz czasami bywa zbyt ciężkie.

Ex-Cops: facebook /www /twitter

New Beats Of The Week #5: Kitty Pryde

Niezwykle cieszy mnie sytuacja, iż młode dziewczęta coraz częściej sięgają po… majka (a myśleliście, że po co?). Skutek takich działań jest różny. Czasem wychodzi to lepiej (Uffie tudzież Nadsroic), a czasem trochę gorzej (Ke$ha albo Iggy Azalea, choć tu jeszcze może być różnie). Na szczęście przypadek, który tu przedstawię, należy do tych z lepszej szufladki. Chodzi o raperkę Kitty Pryde, znaną lepiej jako Kitty albo ♡kitty♡. Nasza bohaterka zaczęła nagrywać całkiem niedawno, bo gdzieś od 2010 roku (pierwszą epkę Jokers in Trousers wypuściła w 2011). Pierwsze próby to raczej niezobowiązująca (bardzo n i e z o b o w i ą z u j ą c a) zabawa i nic więcej. Dopiero po nawiązaniu współpracy z niejakim Riff Raffem zaczęła się prawdziwa akcja. Duet wspólnie nagrał kawałek "Okay Cupid", który stał się dla Kitty kluczem otwierającym wiele nowych drzwi. Została zauważona przez bardzo wielu: od blogerów aż po hipsterów, a zbrodni dopełniło 17 miejsce na liście najlepszych singli Rolling Stonesa za ubiegły rok. To już był duży sukces. W tak zwanym międzyczasie pojawiały się nowe epki Kitty. "Okay Cupid", czyli numer, który wywołał małą lawinę wokół raperki, znalazł się na epce Haha, I’m Sorry. Nie jest to rzecz porażająca, ale pokazująca, że w młodej dziewczynie drzemie spory potencjał. I dopiero o tym potencjale przekonuje w zupełności najnowsza propozycja – D.A.I.S.Y. Rage. Dzięki dziewczęcej charyzmie i luzackiemu flow, które łączą się tu ze znakomitymi podkładami, Kitty osiąga naprawdę interesujące rezultaty. Niektóre podkłady wręcz zawstydzają uznaną konkurencję (choćby "$krillionaire" czy "No Offense!!!!!"). Wydaje się, że nie ma co liczyć na follow-up Sex Dreams And Denim Jeans, ale lukę po Uffie może godnie zastąpić (już zastąpiła?) koleżanka Kitty. Dlatego miejcie na nią oko, bo jej longplay może poważnie namieszać tu i tam, ja nie mam żadnych wątpliwości.
Kto: Kathryn Beckwith.
Skąd: Daytona Beach, Floryda, Stany Zjednoczone.
Co gra: Electro-Rap, Swag-Pop, Tumbrl-Wave, Viral-Rap, Teen-Rap, Digi-Hop, West Coast Hip-Hop.
Brzmi jak: Uffie circa 2007 na beatach Clamsa Casino.
Dlaczego warto posłuchać: Bo Kitty to materiał na coś dużego, ciekawego, nowego.
Twórczość: Na razie niewielki: kilka singli, mixtape'ów i epek (zdecydowanie najlepsza D.A.I.S.Y. Rage ukazała się w tym i to po nią trzeba sięgnąć). Tych, którzy chcą się dokładniej zapoznać z dorobkiem Kitty polecam Wikipedię (patrz "Przydatne linki").
Posłuchajcie: "Okay Cupid", "$krillionaire", "UNfollowed"
 
Tomek

Selector we wrześniu w Warszawie i z pierwszą gwiazdą

Nie jestem zadowolona, przyznam na samym początku. Jakby Warszawie było mało koncertów. Ziółkowski, który kiedyś wyprowadził Open'era ze stolicy, teraz sprowadza tam swoje dziecię. "Elektroniczno-alternatywne". Super, to co, podkradniemy coś jeszcze OFFowi, bo w lipcu nie mają czasu wpaść do Polski, to na Sele się zmieszczą? Szósty i siódmy dzień września. Pierwszy weekend tego miesiąca był kiedyś datą zamykającą sezon festiwalowy za sprawą Orange Warsaw Festival. Widocznie jednak data ta nie była tak super, gdyż festiwal odbywa się aktualnie w maju. Ale, jak widać, Selectorowi będzie odpowiadać. Free Form przeniósł się z października na maj, to dlaczego nie podsumować sezonu Selectorem, który kiedyś go zaczynał? Teraz zacznie go Free Form. W tym roku wszystko pięknie staje na głowie. Rozmieniamy naszą scenę festiwalową na drobne, choć adresowana jest do tych samych odbiorców. Ziółkowski w tej chwili organizuje trzy festiwale, na których zaproszone zespoły mogą pojawiać się wręcz wymiennie. Flo nie na Coke, a na Open'erze, Editors grali wcześniej na Coke, Disclosure na Sele, oba zespoły zagrają teraz w Gdyni. Pomijając całą gamę artystów Open'era zwyczajnie podebranych OFFowi, gdyby tylko ten postawił zdecydowanie na ściągnięcie do siebie tej popularniejszej strony alternatywy, na której łatwo zbić kasę. Co alternatywnego AA chcą zaprosić do Warszawy, to wybaczcie, ja nie wiem. Znamienne jest też to, że Alter Art chce wpisać festiwal "w tkankę tego miasta". Wątpię więc, że Kraków, kiedy stanie już na nogi, odzyska Selector. Poza tym, event odbędzie się w czasie trwania Berlin Festival, czyli zapowiada się bliźniaczo podobny line-up. A kto zagra? The Knife. Od paru lat typowani na headlinera takiego dużego festiwalu w Gdyni, zagrają jednak w Warszawie, gdzie pojawią się z nowym materiałem. I fajnie, ale to już nie to szaleństwo, które mogła we mnie wzbudzić ta nazwa jeszcze jakiś czas temu. Wiem, że wiele osób wyjątkowo ucieszyło się z ogłoszenia tego duetu. I ja chętnie zobaczę ich na żywo. A że stolica, to i ceny idą w górę. Karnet kosztuje 245 złotych. Panie Ziółkowski, chyba Pan napisze mi usprawiedliwienie z piątku. Pierwszy tydzień klasy maturalnej i już wyjazd na festiwal. Nikt mi tego nie podaruje. 
Swoją drogą, ciekawe, czy w Polsce dzieje się coś poza tą Warszawą? 

Justin Timberlake - The 20/20 Experience [2013]

Kolejny wielki muzyczny powrót, już nawet nie chce mi się liczyć który. A ponoć JT to przede wszystkim aktor, a jeszcze bardziej „przede wszystkim”, to po prostu celebryta. Muzyką zajmuje się zupełnie od niechcenia i totalnie na boku. Spoooko, w sumie nic mnie to nie obchodzi, ważne, że w kwestiach stricte muzycznych zawsze ma coś do powiedzenia. A w dodatku z perspektywy czasu The 20/20 Experience jawi się jako najciekawszy album Timberlake’a. Czemu? W końcu jest już kolesiem z trzydziestką na karku, a nie chłopaczkiem walczącym z nalepką jednego z członków boysbandu. Dlatego nie omieszkałem zerknąć na to, co wyrabia na swoim oficjalnym, trzecim studyjnym długograju.
Ale za nim o zawartości longplaya, zaserwuję wam łyk statystki dotyczący poprzednich działań Justina solo. Otóż zaczęło się od debiutanckiego Justified. Przesycony kozackimi popowymi piosenkami, odnoszącymi się m.in. do Michaela Jacksona czy Stevie Wondera album był prawdziwym pociskiem. Duża w tym zasługa samego autora (wiadomo), ale niewątpliwie ojcami sukcesu byli również producenci: The Neptunes i Timbland, to bez dwóch zdań. Tak czy inaczej, krytyka jeszcze nie za bardzo wiedziała o co biega z tym całym Timberlake’iem i trochę go olała. Dopiero wydany cztery lata później follow-up, FutureSex/LoveSound, został doceniony, nawet w niezależnym światku (Pitchfork dał 8.1, gdyby ten album ukazał się dziś, to pewnie dostałby notę powyżej dziewięciu, ale zostawmy gdybania). To właśnie za ten album duet JT/Timbaland był porównywany do duetu Jacko/Jones. Coś w tym na pewno było, mimo że jednak muzycznie debiut był płytą zdecydowanie lepszą i bardziej przebojową, lecz to tylko moja opinia. Ale skupmy się już na obecnym roku i spróbujmy odpowiedzieć na pytanie: jakim albumem jest The 20/20 Experience?
Przyznam, że pierwszy singiel zapowiadał naprawdę mocarny materiał. „Suit & Tie” z gościnną nawijką Jaya-Z zaostrzył apetyty na długo oczekiwany krążek. W numerze zachwyca nie tylko produkcyjna maestria czy ogólna narracja, ale i to, co w popie najważniejsze, czyli wyrazisty i nośny refren. W tym momencie z wypiekami na twarzy czekałem na marcową premierę. Ale za jakiś czas został ujawniony drugi utwór z tracklisty, to jest „Mirrors”. I to trochę sprowadziło mnie na ziemię, bo niestety ten singiel nijak się ma do bossowości „Suit & Tie” (taki miałki pop, no co ty Justin?). Ale nic to, pozostało po prostu czekać na płytę. No i wreszcie dziś, po gruntownym zapoznaniu się z materiałem mogę powiedzieć, co o nim myślę.
Zaczyna się niemal jak hollywoodzki standard z lat 50-tych. Na linię smyczków wkracza sympatyczna melodia, która będzie dominantą całej kompozycji (prawie wszystkie kawałki na płycie mają około 7-8 minut, a więc jest czego słuchać). Potem dochodzą śpiewy i zaśpiewy, a do głównego wątku doczepiają się coraz to inne motywy. I tak to sobie wszystko pięknie i spokojnie płynie, aż do momentu, gdy na 4:45 znowu kontrolę przejmują smyczki i stwarzają coś w rodzaju zapraszającego wstępu do płyty. Naprawdę sporo fajnych rzeczy się tu dzieje. Wydaje mi się, że Justin trochę (niezupełnie dokładnie, ale coś w tym jest) wzoruję się na manierze płyty Sign „O” The Times Prince’a – długie, jamowe kompozycje, konstruowane na zasadzie faz, i skrupulatnie inkrustowane coraz to nowymi ozdobnikami w przeciągu trwania kawałka. To wcale nie musi być prawda, ale podobna paralela chyba może tu zaistnieć, przynajmniej tak mi się wydaje.
Potem mamy „Suit & Tie”, o którym już pisałem (polecam teledysk, jeśli ktoś nie widział), więc przejdźmy do „Don’t Hold The Wall”. Tu sytuacja wygląda podobnie: introdukcja a capella, potem pojawia się motyw wiodący (w tym wypadku rytmiczny stukot), który zostaje owijany coraz to nowymi wzorkami i błyskotkami. Aczkolwiek to działa, znowu słuchacz zostaje wpuszczony w gąszcz ciekawych muzycznych zabaw (no i oczywiście jest jeszcze bonus w postaci tekstu i to nie tylko w przypadku tej piosenki). Już nie będę się aż tak rozpisywał, ale „Strawberry Bubblegum” to najlepszy beat na płycie. Począwszy od zalążka akcji, przez sposób prowadzenia i formowania dźwiękowej przestrzeni, skończywszy na uwydatnieniu najbardziej istotnych akcentów. Znakomity track trzymający jeszcze długo po wyłączeniu płyty.
Daruję sobie opis wszystkich piosenek, ale naprawdę można by to zrobić (w końcu o groove’ie „Let The Groove Get It” nawet nie wspomniałem, a jest to jeden z fajniejszych momentów płyty). Serio, JT naprawdę się postarał (a wraz z nim Timba i J-Roc), widać, że zależało mu na jak najlepszym efekcie, a nie na jak najszybszym i niedbałym masowym produkcie. Dlatego dostajemy album wyrafinowany, ale i lekki, obfitujący w wiele nastrojów (są smutki w rodzaju „Tunnel Vision” albo rozpływającego się w wodnych głębinach „Blue Ocean Floor”, ale są i bardziej radosne kawałki w stylu „That Girl”, który trochę przypomina konwencję „Seniority”) i świetnych momentów. Jasne, można by niektóre kawałki trochę skrócić i stworzyć jeszcze bardziej skondensowane wersje, ale chyba mi to nawet specjalnie nie przeszkadza, ja bym tu nic nie ucinał. A czego mi brakuje najbardziej? Chyba popowej mocy z Justified, bo choć na The 20/20 Experience takich czysto popowych momentów jest sporo, to jednak gdzieś tam wyłania się taka myśl, że to mogłoby być jeszcze lepsze. Po prostu wiem, że Justina na to stać. Ale nie ma i tak co gadać, świetny album wyszedł, który na pewno trzeba będzie uwzględniać w podsumowaniach roku. A podobno w listopadzie mam wyjść druga część longplaya. Czekam z niecierpliwością.

Tomek

Foals - Holy Fire [2013]

Tak więc "Holy Fire". Czekałam na ten album z olbrzymią niecierpliwością. Nawet więcej - z czystym sumieniem mogę   przyznać, że to jedna z najgoręcej wyczekiwanych przeze mnie premier tego roku. Stało się tak z dwóch powodów. Po pierwsze, bardzo cenię sobie wcześniejsze dokonania Foals - taneczne, oscylujące dookoła dance-punkowych rejonów, pełne wyśmienicie napisanych piosenek "Antidotes" oraz trudniejsze i znacznie spokojniejsze "Total Life Forever". Po drugie, od momentu, w którym usłyszałam "Inhaler", wiedziałam, że nowy album tej grupy będzie niesamowity. Gdyby wielka i prawdziwa miłość naprawdę mogła działać cuda, to moje uczucie do "Inhaler" siedem razy obiegłoby glob ziemski, wykarmiło głodne dzieci w Afryce, powstrzymało wojnę w Afganistanie i wynalazło lekarstwo na raka. Słysząc fragment "I can't get enough... SPACE!" dosłownie padłam przed Foals na kolana. Potem zespół wydał singiel "My Number" i koniec końców jedenastego lutego biegłam podekscytowana do Empiku. Byle tylko jak najszybciej trzymać w rękach tę płytę.
Było warto. Napięcie rośnie już na samym początku. "Prelude" - wprost perfekcyjny otwieracz płyty - zaczyna się lekko, delikatnie, ale jednak niepokojąco i kończy a'la ostry, rockowy utwór. Cięższe klimaty kontynuuje riff ze wspomnianego akapit wyżej "Inhaler". Potem pod postacią genialnego, subtelniejszego i idealnie rytmicznego "My Number" wraca taneczna strona Foals, przy której nie sposób usiedzieć w miejscu. Powraca także charakterystyczne dla grupy tłumione brzmienie gitar, prawie niebrzmiących jak gitary. Następne piosenki budują napięcie przede wszystkim za pomocą dotykania emocji słuchacza i wdzierania się głęboko do jego świadomości. Robią to nienachalnie, w przyjemny, trochę nostalgiczny sposób. Tę jasność brzmienia, ład i perfekcjonizm znamy już z "Total Life Forever". Taką krystaliczną perełkę stanowi przede wszystkim "Late Night". Świetnie skomponowana piosenka, rozwijająca się z każdą minutą. Najpierw słyszymy pianino i przygaszony wokal, niedługo później dochodzi powolnie pulsująca gitara i perkusja. Uderza mnie sposób, w jaki Yannis Philippakis z bólem śpiewa "Momma do you hear me calling out your name?" i tekst, z którego tak mocno tętni samotność. Nie jest to jednak smętna ballada, która wypada z głowy po kilku minutach. "Late Night" zawiera w sobie dużo indie-popowej przebojowości i masę uczuć, a niezwykle klimatyczne gitarowe solo na końcu stanowi idealną kropkę nad "i". W podobny sposób skonstruowane jest "Milk & Black Spiders". Czarująca melodia oraz słowa ("Cause I've been around two times and found that you're the only thing I need"), w tle przemykające smyczki, a to co dzieje się koło trzeciej minuty czterdzieści pięć to już zupełna eksplozja i magia. "Providence" to taka mała niespodzianka, czerpiąca bardziej z garażowych wpływów. To chaotyczna, dzika strona zespołu, co znajduje swoje potwierdzenie w zapętlanej linijce "I am an animal just like you". Brud i kakofonia, surowości i potęga stopniowo nawarstwiających się dźwięków czynią piosenkę jedną z tych, których koniecznie trzeba słuchać głośno. Równocześnie stanowi ona opozycje do dwóch końcowych, stonowanych i łagodnych numerów - "Moon" oraz "Stepson".
Chociaż mamy dopiero marzec, a więc samiutki początek roku, ja już myślę o tym, że prawdopodobnie "Holy Fire" znajdzie się na mojej prywatnej liście podsumowującej najlepsze albumy 2013. Jest jeszcze dużo za wcześnie, żeby takie rzeczy osądzać, jednak taka myśl faktycznie przeszła mi przez głowę. Foals stworzyli najlepsze dzieło w swojej dotychczasowej karierze, doskonałą mieszankę różnych stylów. Płyta płynnie balansuje na krawędziach różnych gatunków, od rocka i muzykę taneczną po melancholijne nuty. Mimo to wciąż doskonale słychać, że to właśnie Foals i słychać, że wiedzą co robią. Dlatego jeżeli z jakichś powodów jeszcze nie przesłuchaliście "Holy Fire", od razu nadrabiajcie straty.

Kasia

Nick Cave And The Bad Seeds - Push The Sky Away [2013]

Nie zgodzę się z twierdzeniem, że Push The Sky Away to album mroczny. Wycofany, oszczędny, minimalistyczny, melancholijny – ok, to już bardziej do mnie przemawia. Ale tak naprawdę dostajemy kolejny album w stylu Nicka Cave’a, i nie ma się co spierać o takie detale. Po prostu gość na przestrzeni wielu lat stworzył swoją muzyczną filozofię, która przemawia przez niego za każdym, gdy tylko zaczyna nagrywać. I za to szacun – nawet jeśli nie jest się fanem, to jak najbardziej się należy.
Czemu zwracam na to uwagę? Bo muszę przyznać, że sam nie jestem wyznawcą czy wielkim miłośnikiem twórczości Australijczyka. Jasne, lubię kilka jego płyt (osobiście najwyżej cenię The Good Son, ale w latach osiemdziesiątych też wyszły niezłe krążki), ale Nick Cave nigdy nie należał to artystów, którzy stawali się moimi muzycznymi mentorami. Ale gdy wychodzi kolejna płyta sygnowana jego nazwiskiem i nazwą Bad Seeds,  zawszę sprawdzam co u nich słychać. Tym razem również rzuciłem uchem i muszę przyznać, że nie tylko nie ma powodów do wstydu, ale i wszystko jest w najlepszym porządku.
Ale zanim napiszę co myślę o Push The Sky Away, jeszcze parę słów o aurze płyty. Nie spodziewajcie się brudnego tudzież agresywnego oblicza Cave’a – tym razem wyobraźcie go sobie takiego jak na zdjęciach: ubranego w elegancki garnitur, uczesanego, ogolonego i w schludnych butach. Kompozycje są spokojne, stonowane, oparte o klasyczne instrumentarium i delikatną elektronikę. Mało tu gitar i hałaśliwych dźwięków. I przyznam się, że takiego Cave’a lubię – skupionego, lirycznego, wytwornego. Może trochę idealizuję, ale już opener płyty „We No Who U R” ustawia całą akcję. Nie zważając na resztę, muzyk spokojnie kroczy przed siebie. Buduje wokół trochę niepokojący nastrój, który zmienia się na wysokości pięknej i wzniosłej kompozycji „Jubilee Street” (jak to w przypadku Cave’a bywa, trzeba wsłuchać się w teksty, bo choć zwykle nie przywiązuje to tego tak ogromnej wagi, to tu po prostu trzeba). Kolejny „Mermaids” również porusza się w podobnym klimacie, potem to trochę ulega zmianie, ale wszystko jest tu stabilne i do końca nie ma żadnych wpadek. A to już coś znaczy, prawda?
Płytę zamyka zamglona, tytułowa impresja, bardzo dobrze konkludująca całość – muzykom chyba trochę znudziły się gitary i postanowili uderzyć w nieco łagodniejsze struny. I ja się cieszę, bo wprawdzie już niedługo (miejmy nadzieje) wiosna, to wydaje mi się, że jeszcze do Push The Sky Away w tym roku wrócę, i to nie raz, bo to naprawdę udany krążek. Miło, że wróciłeś Nick.

Tomek

the magic questionnaire #3: Toy

Jakbyście opisali swoją muzykę komuś, kto jej nie zna?
Dom: Nasza muzyka bardzo się różni z utworu na utwór, więc ciężko zdefiniować jej konkretne brzmienie. Kochamy czerpać inspiracje z wielu różnych gatunków i zawsze chcemy odkrywać nowe rzeczy, więc jeżeli wybralibyśmy jeden gatunek czulibyśmy się ograniczeni. Niedawne elektroniczne nagrania jak “Layered Electronics” brzmią całkiem inaczej niż piosenki takie jak “Make It Mine” czy “Walk Up To Me”, lecz dla nas są to różne części, które tworzą nasze brzmienie. Piosenki mogą być długie lub krótkie, głośne lub delikatne i często nasze utwory zagrane na żywo różnią się od nagranych wersji.

Jak poznali się członkowie zespołu i kto wpadł na pomysł wspólnego grania?
Dom: Tom, Panda i ja chodziliśmy razem do szkoły i od zawsze się przyjaźniliśmy. Alejandra i ja byliśmy razem przez jakieś 6 lat i tak samo długo znaliśmy Charliego. Rozmawialiśmy wtedy o założeniu zespołu i ostatecznie po prostu powiedzieliśmy: zróbmy to!

Jak powstała nazwa waszego zespołu?
Dom: Nazwa Toy podobała nam się, bo była krótka, bezpośrednia i prosta. Jest również niejednoznaczna, zarówno jako rzeczownik i przymiotnik. Może być wesoła, kokieteryjna, manipulująca lub psychologiczna...

Jakie są wasze muzyczne marzenia? Kogo chcielibyście supportować, z kim chcielibyście współpracować, jakie jest wasze wymarzone miejsce na zagranie koncertu?
Dom: Chcielibyśmy się rozwijać jak tylko się da i być jak najbardziej płodnymi. Naprawdę kochamy zagraniczne podróże i chcielibyśmy zagrać w tylu krajach ile będzie to możliwe. Chciałbym supportować My Bloody Valentine, który jest jednym z moich ulubionych zespołów i ostatnio powrócił ze świetnym albumem.
Słyszeliście coś o Polsce?
Dom: Kocham polską muzykę klasyczną, wykonawców takich jak Chopin czy Górecki. Wiem też, że Polska pełna jest pięknych lasów i niezwykłych parków narodowych, które chciałbym zobaczyć. Naprawdę chcielibyśmy zagrać w Polsce. Mamy nadzieję, że jeszcze w tym roku!

Toy zagrają w Gdańsku w ramach Soundrive Festival, który odbędzie się w dniach 16-17 sierpnia 2013.

 facebook

bvdub - A Careful Ecstasy [2013]

Muszę szczerze przyznać, że mój pierwszy kontakt z muzyką Brocka Van Weya, ukrywającego się pod pseudonimem bvdub, miał miejsce dopiero w tym roku. Trochę późno, zważywszy na niezwykle obszerną dyskografię producenta z San Francisco, który rozpoczął wydawanie płyt w 2007 roku, a więc stosunkowo niedawno. A ponadto musicie wiedzieć, że jego albumy nie są jakimiś dwudziesto-trzydziesto minutowymi zbiorkami, tylko wielkimi, monumentalnymi odysejami, trwającymi zwykle prawie osiemdziesiąt minut! I takich wydawnictw Van Wey potrafi wypuścić 3-4 w ciągu roku. Całkiem nieźle, prawda? Niestety dopiero zaczynam przygodę z jego twórczością, ale wydaje mi się, że wszystkie te albumu utrzymane są w bardzo podobnej estetyce, no i prawdopodobnie poziom również jest dość wysoki. Oczywiście bazuję na razie na wyłącznie na A Careful Ecstacy, który na razie wydaje mi się w miarę reprezentatywny, ale ostateczna weryfikacja przyjdzie dopiero po ogarnięciu większej ilości płyt. W tej chwili skupię się na tej jednej.
Wypadałoby zacząć od przybliżenia estetyki, w jakiej porusza się amerykański producent. Najprościej mówiąc: wyobraźcie sobie spotkanie Stars Of The Lid z Luomo. Albo Williama Basińskiego z Dj Sprinkesem – styl bvdub oscyluje gdzieś pomiędzy techno (i to z lat 90-tych), deep-house’em, a przestrzennym, marzycielskim ambientem. Przychodzi mi tu jeszcze na myśl taka postać jak Banco De Gaia, który chyba będzie tu najlepszym skojarzeniem. A dochodzi do tego fakt, że każdy album nagrywany jest na modłę Vocalcity, Midtown 120 Blues, Timeless czy nawet The Disintegration Loops. Również ten koncept ma swoje odzwierciedlenie w A Caraful Ecstasy – 6 tracków, z czego najkrótszy ma siedem minut, a pozostałe powyżej dwunastu każdy jeden.
Co się na nich dzieje? Sporo, i to począwszy od wyłaniającego się z mglistego nieba, nostalgicznego obłoku „Another Love”. Po czym, w tych snujących się niepokojąco oparach, krystalizuje się za taneczny techniczny beat, do którego dołącza żeński wokal. Cały ten układ faktur zaczyna powoli się rozwijać i ewoluować w dalsze fazy, a następnie wycisza się – atmosfera zaczyna przypominać pełen roślinności, letni krajobraz po ciepłym deszczu. Piękne uczucie. Ta orzeźwiająco-marzycielska aura zostaje przeniesiona do „Mi Hinami”, gdzie nadal z głośników sączy się relaksująca pulsacja. Trzeci track „It Was For You, It Was For Us” to jakby chwila na głębszą refleksję, coś w rodzaju modlitewnego rytuału, w który słuchacz powinien się zaangażować duchem i ciałem. Te rozpływające się w powietrzu, taneczno-dream-popowe impresje mogę zupełnie obezwładnić, przynajmniej na chwilę, na pewien moment.
 I przed nami zostają jeszcze trzy ostatnie kompozycje, trwające razem prawie 45 minut. Klimat nie ulega już zmianom, dalej zatapia nas błoga dźwiękowa materia i teraz już spokojnie możemy rzucić się w wir tych upojnych pieśni. Oczywiście dokładnie już wiadomo, jak ta podróż się zakończy, ale chyba trudno będzie się w tej chwili odwrócić i pójść w przeciwną stronę.  Czy doznamy tu jakiegoś mistycznego objawienia? Moim zdaniem nie – A Careful Of Ecstasy bardziej przypomina trip, niż religijne doznanie, ale jeśli komuś się uda, to ja nie bronię. Tak czy inaczej, warto przekonać się samemu.

Tomek