
Ale za nim o zawartości longplaya, zaserwuję wam łyk statystki dotyczący poprzednich działań Justina solo. Otóż zaczęło się od debiutanckiego Justified. Przesycony kozackimi popowymi piosenkami, odnoszącymi się m.in. do Michaela Jacksona czy Stevie Wondera album był prawdziwym pociskiem. Duża w tym zasługa samego autora (wiadomo), ale niewątpliwie ojcami sukcesu byli również producenci: The Neptunes i Timbland, to bez dwóch zdań. Tak czy inaczej, krytyka jeszcze nie za bardzo wiedziała o co biega z tym całym Timberlake’iem i trochę go olała. Dopiero wydany cztery lata później follow-up, FutureSex/LoveSound, został doceniony, nawet w niezależnym światku (Pitchfork dał 8.1, gdyby ten album ukazał się dziś, to pewnie dostałby notę powyżej dziewięciu, ale zostawmy gdybania). To właśnie za ten album duet JT/Timbaland był porównywany do duetu Jacko/Jones. Coś w tym na pewno było, mimo że jednak muzycznie debiut był płytą zdecydowanie lepszą i bardziej przebojową, lecz to tylko moja opinia. Ale skupmy się już na obecnym roku i spróbujmy odpowiedzieć na pytanie: jakim albumem jest The 20/20 Experience?
Przyznam, że pierwszy singiel zapowiadał naprawdę mocarny materiał. „Suit & Tie” z gościnną nawijką Jaya-Z zaostrzył apetyty na długo oczekiwany krążek. W numerze zachwyca nie tylko produkcyjna maestria czy ogólna narracja, ale i to, co w popie najważniejsze, czyli wyrazisty i nośny refren. W tym momencie z wypiekami na twarzy czekałem na marcową premierę. Ale za jakiś czas został ujawniony drugi utwór z tracklisty, to jest „Mirrors”. I to trochę sprowadziło mnie na ziemię, bo niestety ten singiel nijak się ma do bossowości „Suit & Tie” (taki miałki pop, no co ty Justin?). Ale nic to, pozostało po prostu czekać na płytę. No i wreszcie dziś, po gruntownym zapoznaniu się z materiałem mogę powiedzieć, co o nim myślę.
Zaczyna się niemal jak hollywoodzki standard z lat 50-tych. Na linię smyczków wkracza sympatyczna melodia, która będzie dominantą całej kompozycji (prawie wszystkie kawałki na płycie mają około 7-8 minut, a więc jest czego słuchać). Potem dochodzą śpiewy i zaśpiewy, a do głównego wątku doczepiają się coraz to inne motywy. I tak to sobie wszystko pięknie i spokojnie płynie, aż do momentu, gdy na 4:45 znowu kontrolę przejmują smyczki i stwarzają coś w rodzaju zapraszającego wstępu do płyty. Naprawdę sporo fajnych rzeczy się tu dzieje. Wydaje mi się, że Justin trochę (niezupełnie dokładnie, ale coś w tym jest) wzoruję się na manierze płyty Sign „O” The Times Prince’a – długie, jamowe kompozycje, konstruowane na zasadzie faz, i skrupulatnie inkrustowane coraz to nowymi ozdobnikami w przeciągu trwania kawałka. To wcale nie musi być prawda, ale podobna paralela chyba może tu zaistnieć, przynajmniej tak mi się wydaje.
Potem mamy „Suit & Tie”, o którym już pisałem (polecam teledysk, jeśli ktoś nie widział), więc przejdźmy do „Don’t Hold The Wall”. Tu sytuacja wygląda podobnie: introdukcja a capella, potem pojawia się motyw wiodący (w tym wypadku rytmiczny stukot), który zostaje owijany coraz to nowymi wzorkami i błyskotkami. Aczkolwiek to działa, znowu słuchacz zostaje wpuszczony w gąszcz ciekawych muzycznych zabaw (no i oczywiście jest jeszcze bonus w postaci tekstu i to nie tylko w przypadku tej piosenki). Już nie będę się aż tak rozpisywał, ale „Strawberry Bubblegum” to najlepszy beat na płycie. Począwszy od zalążka akcji, przez sposób prowadzenia i formowania dźwiękowej przestrzeni, skończywszy na uwydatnieniu najbardziej istotnych akcentów. Znakomity track trzymający jeszcze długo po wyłączeniu płyty.
Daruję sobie opis wszystkich piosenek, ale naprawdę można by to zrobić (w końcu o groove’ie „Let The Groove Get It” nawet nie wspomniałem, a jest to jeden z fajniejszych momentów płyty). Serio, JT naprawdę się postarał (a wraz z nim Timba i J-Roc), widać, że zależało mu na jak najlepszym efekcie, a nie na jak najszybszym i niedbałym masowym produkcie. Dlatego dostajemy album wyrafinowany, ale i lekki, obfitujący w wiele nastrojów (są smutki w rodzaju „Tunnel Vision” albo rozpływającego się w wodnych głębinach „Blue Ocean Floor”, ale są i bardziej radosne kawałki w stylu „That Girl”, który trochę przypomina konwencję „Seniority”) i świetnych momentów. Jasne, można by niektóre kawałki trochę skrócić i stworzyć jeszcze bardziej skondensowane wersje, ale chyba mi to nawet specjalnie nie przeszkadza, ja bym tu nic nie ucinał. A czego mi brakuje najbardziej? Chyba popowej mocy z Justified, bo choć na The 20/20 Experience takich czysto popowych momentów jest sporo, to jednak gdzieś tam wyłania się taka myśl, że to mogłoby być jeszcze lepsze. Po prostu wiem, że Justina na to stać. Ale nie ma i tak co gadać, świetny album wyszedł, który na pewno trzeba będzie uwzględniać w podsumowaniach roku. A podobno w listopadzie mam wyjść druga część longplaya. Czekam z niecierpliwością.
Tomek
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz