Foals - Holy Fire [2013]

Tak więc "Holy Fire". Czekałam na ten album z olbrzymią niecierpliwością. Nawet więcej - z czystym sumieniem mogę   przyznać, że to jedna z najgoręcej wyczekiwanych przeze mnie premier tego roku. Stało się tak z dwóch powodów. Po pierwsze, bardzo cenię sobie wcześniejsze dokonania Foals - taneczne, oscylujące dookoła dance-punkowych rejonów, pełne wyśmienicie napisanych piosenek "Antidotes" oraz trudniejsze i znacznie spokojniejsze "Total Life Forever". Po drugie, od momentu, w którym usłyszałam "Inhaler", wiedziałam, że nowy album tej grupy będzie niesamowity. Gdyby wielka i prawdziwa miłość naprawdę mogła działać cuda, to moje uczucie do "Inhaler" siedem razy obiegłoby glob ziemski, wykarmiło głodne dzieci w Afryce, powstrzymało wojnę w Afganistanie i wynalazło lekarstwo na raka. Słysząc fragment "I can't get enough... SPACE!" dosłownie padłam przed Foals na kolana. Potem zespół wydał singiel "My Number" i koniec końców jedenastego lutego biegłam podekscytowana do Empiku. Byle tylko jak najszybciej trzymać w rękach tę płytę.
Było warto. Napięcie rośnie już na samym początku. "Prelude" - wprost perfekcyjny otwieracz płyty - zaczyna się lekko, delikatnie, ale jednak niepokojąco i kończy a'la ostry, rockowy utwór. Cięższe klimaty kontynuuje riff ze wspomnianego akapit wyżej "Inhaler". Potem pod postacią genialnego, subtelniejszego i idealnie rytmicznego "My Number" wraca taneczna strona Foals, przy której nie sposób usiedzieć w miejscu. Powraca także charakterystyczne dla grupy tłumione brzmienie gitar, prawie niebrzmiących jak gitary. Następne piosenki budują napięcie przede wszystkim za pomocą dotykania emocji słuchacza i wdzierania się głęboko do jego świadomości. Robią to nienachalnie, w przyjemny, trochę nostalgiczny sposób. Tę jasność brzmienia, ład i perfekcjonizm znamy już z "Total Life Forever". Taką krystaliczną perełkę stanowi przede wszystkim "Late Night". Świetnie skomponowana piosenka, rozwijająca się z każdą minutą. Najpierw słyszymy pianino i przygaszony wokal, niedługo później dochodzi powolnie pulsująca gitara i perkusja. Uderza mnie sposób, w jaki Yannis Philippakis z bólem śpiewa "Momma do you hear me calling out your name?" i tekst, z którego tak mocno tętni samotność. Nie jest to jednak smętna ballada, która wypada z głowy po kilku minutach. "Late Night" zawiera w sobie dużo indie-popowej przebojowości i masę uczuć, a niezwykle klimatyczne gitarowe solo na końcu stanowi idealną kropkę nad "i". W podobny sposób skonstruowane jest "Milk & Black Spiders". Czarująca melodia oraz słowa ("Cause I've been around two times and found that you're the only thing I need"), w tle przemykające smyczki, a to co dzieje się koło trzeciej minuty czterdzieści pięć to już zupełna eksplozja i magia. "Providence" to taka mała niespodzianka, czerpiąca bardziej z garażowych wpływów. To chaotyczna, dzika strona zespołu, co znajduje swoje potwierdzenie w zapętlanej linijce "I am an animal just like you". Brud i kakofonia, surowości i potęga stopniowo nawarstwiających się dźwięków czynią piosenkę jedną z tych, których koniecznie trzeba słuchać głośno. Równocześnie stanowi ona opozycje do dwóch końcowych, stonowanych i łagodnych numerów - "Moon" oraz "Stepson".
Chociaż mamy dopiero marzec, a więc samiutki początek roku, ja już myślę o tym, że prawdopodobnie "Holy Fire" znajdzie się na mojej prywatnej liście podsumowującej najlepsze albumy 2013. Jest jeszcze dużo za wcześnie, żeby takie rzeczy osądzać, jednak taka myśl faktycznie przeszła mi przez głowę. Foals stworzyli najlepsze dzieło w swojej dotychczasowej karierze, doskonałą mieszankę różnych stylów. Płyta płynnie balansuje na krawędziach różnych gatunków, od rocka i muzykę taneczną po melancholijne nuty. Mimo to wciąż doskonale słychać, że to właśnie Foals i słychać, że wiedzą co robią. Dlatego jeżeli z jakichś powodów jeszcze nie przesłuchaliście "Holy Fire", od razu nadrabiajcie straty.

Kasia

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz