David Bowie - The Next Day [2013]

I już jest nowy, dwudziesty czwarty (zależy jeszcze jak liczyć, ale tak jest chyba najuczciwiej) studyjny album w dyskografii David Robert Jonesa, którego świat zna pod nazwiskiem David Bowie. I od razu, bez ogródek i zbędnego krygowania, już w drugim zdaniu zaznaczam – The Next Day to bardzo dobry powrót z muzycznej krainy zapomnienia.
Różnie jest z takimi powrotami, ale spójrzcie na sytuację Bowiego: ani nie musiał nikomu nic udowadniać – kilka jego albumów na stałe zapisało się w historii popu, stąd swoje najlepsze czasy ma już raczej za sobą. Co więcej, nie musi już eksperymentować z formą, nie musi już stwarzać czegoś nowego, nie musi gonić nowoczesnego świata, bo… nie ma to zwyczajnie sensu. Taka optyka pozwala Bowiemu na stworzenie albumu zupełnie bez żadnych zewnętrznych spięć i presji otoczenia. Po prostu wielki artysta postanowił, że ma jeszcze coś do powiedzenia. I słuchając ten nowy album wydaje się to prawdą, ponieważ to nie jest tylko jakiś mozolny, geriatryczny come back, tylko świetny zestaw piosenek, przypominający nieśmiało czasy triumfów autora Low.
Nie bez przyczyny wymieniam ten właśnie album, gdyż wyraźnie słychać, że ekspresja wykreowana przez Bowie’ego na The Next Day sięga niejako do bogatego dorobku z lat 70-tych samego artysty. Dlatego opener to trochę odpowiednik słynnego „Speed Of Life”, a w rozjazzowanej barowej przyśpiewce à la Tom Waits „Dirty Boys” słychać dalekie echa „Always Crashing In The Same Car” (zejście do refrenu zaczynającego się od słów „When the sun goes down” niesamowicie ewokuje podobny moment w klasyczny kawałek z Low). Poza tym duchy płyt "Heroes", Lodger (a więc całej Trylogii Berlińskiej), a nawet Scary Monsters (And Super Creeps) gdzieś się tu przewijają, co uważam tylko i wyłącznie za zaletę. No i fajnie, że Tony Visconti siedzi za konsoletą, chwała mu za to.
Ale i tak główną zaletą The Next Day są same utwory. I to w tym wszystkim jest najlepsze, poniważ zwyczajnie ciężko się do któregokolwiek przyczepić. Serio! 66-letni David wymiata tu konkretnie: potrzebna fajna narracyjna piosenka, zbudowana na świetnym riffie? Łapcie „The Stars (Are Out Tonight)”. Melancholijna ballada bez cienia ckliwości? Co powiecie na „Where Are We Now?”. Jakaś niepokojąca historia na hipnotycznym beacie? Proszę, jest „Love Is Lost”. A może melodyjna, trzyminutowa 60sowa piosenkowa pigułka? Chcesz, masz – „Valentine’s Day”. A może jakieś wbijające się do głowy zaśpiewy? Włączcie „How Does The Grass Grow?”, nie będziecie zawiedzeni. Dla tych, którzy tęsknią za Talking Heads też się coś znajdzie – "If You Can See Me". Szczerze mówiąc mógłbym tak o każdym kawałku, ale do czego zmierzam – ten album jest naprawdę równy i brak na nim ewidentnie kiepskich momentów. Za to można słuchać wiele razy i za każdym razem odkrywać coś nowego. I takie płyty lubię. No i ta okładka!
Ale oczywiście wiadomo – ciężko zakwalifikować The Next Day do dzieł wybitnych, ale przecież nikt, nawet sam Bowie, nie próbuje wmawiać, że tak właśnie jest. Bardziej istotne jest to, że w takim wieku i w takim czasie, David potrafił wydać najlepszą rzecz od dawien dawna, wydać album zawstydzający tabuny nowych, nic nie znaczących nudnych bandów, o których zapomina się po wysłuchaniu pierwszego singla. Więc kończę tekst pytaniem: czego będziecie słuchać w następnym dniu? Bo jeśli o mnie chodzi, to chyba nie trudno się domyślić.

Tomek

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz