bvdub - A Careful Ecstasy [2013]

Muszę szczerze przyznać, że mój pierwszy kontakt z muzyką Brocka Van Weya, ukrywającego się pod pseudonimem bvdub, miał miejsce dopiero w tym roku. Trochę późno, zważywszy na niezwykle obszerną dyskografię producenta z San Francisco, który rozpoczął wydawanie płyt w 2007 roku, a więc stosunkowo niedawno. A ponadto musicie wiedzieć, że jego albumy nie są jakimiś dwudziesto-trzydziesto minutowymi zbiorkami, tylko wielkimi, monumentalnymi odysejami, trwającymi zwykle prawie osiemdziesiąt minut! I takich wydawnictw Van Wey potrafi wypuścić 3-4 w ciągu roku. Całkiem nieźle, prawda? Niestety dopiero zaczynam przygodę z jego twórczością, ale wydaje mi się, że wszystkie te albumu utrzymane są w bardzo podobnej estetyce, no i prawdopodobnie poziom również jest dość wysoki. Oczywiście bazuję na razie na wyłącznie na A Careful Ecstacy, który na razie wydaje mi się w miarę reprezentatywny, ale ostateczna weryfikacja przyjdzie dopiero po ogarnięciu większej ilości płyt. W tej chwili skupię się na tej jednej.
Wypadałoby zacząć od przybliżenia estetyki, w jakiej porusza się amerykański producent. Najprościej mówiąc: wyobraźcie sobie spotkanie Stars Of The Lid z Luomo. Albo Williama Basińskiego z Dj Sprinkesem – styl bvdub oscyluje gdzieś pomiędzy techno (i to z lat 90-tych), deep-house’em, a przestrzennym, marzycielskim ambientem. Przychodzi mi tu jeszcze na myśl taka postać jak Banco De Gaia, który chyba będzie tu najlepszym skojarzeniem. A dochodzi do tego fakt, że każdy album nagrywany jest na modłę Vocalcity, Midtown 120 Blues, Timeless czy nawet The Disintegration Loops. Również ten koncept ma swoje odzwierciedlenie w A Caraful Ecstasy – 6 tracków, z czego najkrótszy ma siedem minut, a pozostałe powyżej dwunastu każdy jeden.
Co się na nich dzieje? Sporo, i to począwszy od wyłaniającego się z mglistego nieba, nostalgicznego obłoku „Another Love”. Po czym, w tych snujących się niepokojąco oparach, krystalizuje się za taneczny techniczny beat, do którego dołącza żeński wokal. Cały ten układ faktur zaczyna powoli się rozwijać i ewoluować w dalsze fazy, a następnie wycisza się – atmosfera zaczyna przypominać pełen roślinności, letni krajobraz po ciepłym deszczu. Piękne uczucie. Ta orzeźwiająco-marzycielska aura zostaje przeniesiona do „Mi Hinami”, gdzie nadal z głośników sączy się relaksująca pulsacja. Trzeci track „It Was For You, It Was For Us” to jakby chwila na głębszą refleksję, coś w rodzaju modlitewnego rytuału, w który słuchacz powinien się zaangażować duchem i ciałem. Te rozpływające się w powietrzu, taneczno-dream-popowe impresje mogę zupełnie obezwładnić, przynajmniej na chwilę, na pewien moment.
 I przed nami zostają jeszcze trzy ostatnie kompozycje, trwające razem prawie 45 minut. Klimat nie ulega już zmianom, dalej zatapia nas błoga dźwiękowa materia i teraz już spokojnie możemy rzucić się w wir tych upojnych pieśni. Oczywiście dokładnie już wiadomo, jak ta podróż się zakończy, ale chyba trudno będzie się w tej chwili odwrócić i pójść w przeciwną stronę.  Czy doznamy tu jakiegoś mistycznego objawienia? Moim zdaniem nie – A Careful Of Ecstasy bardziej przypomina trip, niż religijne doznanie, ale jeśli komuś się uda, to ja nie bronię. Tak czy inaczej, warto przekonać się samemu.

Tomek

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz