Frank Ocean śpiewał: „the best song wasn't the single”. Ok, niech będzie, jednak single są w muzyce rzeczą niezwykle ważną, dlatego trzeba im się przyglądać z uwagą. Co też czynimy i przedstawiamy kilka istotnych singli 2013 roku.
Więc Wy sobie czytajcie, a ja dalej idę słuchać m b v.

Kogo zaskoczył powrót Davida Bowie’ego, ręka w górę! Nie wiem jak Wy, ale ja uniosłem prawicę. Ciekawe, że jemu jeszcze chce się zabierać głos, wydawało się, że powiedział już wszystko, a tu nagle zapowiada longplaya. A niektórzy całkiem niedawno pytali, czy przypadkiem David Bowie nie umiera, a tu takie zaskoczenie. Nieco melancholijny singiel „Where Are We Now?” to właśnie zapowiedź nowego krążka The Next Day (sprawdź cie okładkę!). Ja słyszę tu zwrócenie się do najlepszego okresu w dyskografii Bowiego – echa Trylogii Berlińskiej są dla mnie naprawdę wyczuwalne. To dobra idea, w końcu Low to jeden z najwybitniejszych albumów ever, i jeśli jeszcze go nie znasz czytelniku, to nie ma na co czekać! Zresztą „Where Are We Now” też trzeba posłuchać, bo tu też pojawia się Berlin. No i jeszcze jeden powód: jak słyszę jak Bowie z pełną dystynkcją śpiewa: „Fingers are crossem / Just in case / Walking the dead”, to trochę mnie dreszcz przechodzi. Fakt, refren na początku wydaje się ckliwy, ale to mija. Dlatego brawo David, znowu trafiasz! Mam nadzieję, że nie tylko z jednym singlem.
***

Podobno to będzie ich rok. Ja tam nie wiem, ale skoro tak ma być, to ok. Będzie możliwość, żeby sprawdzić ich na żywo, więc chcąc nie chcąc, trzeba będzie na Disclosure zwrócić uwagę. No ale już wcześniej były powody ku temu, aby zainteresować się nieco bardziej braćmi Lawrence. Kilka niezłych singli (np. bardzo udany „Latch”) a przede wszystkim epka The Face trochę zrobiła z nich nadzieję na lepsze jutro (wiem, wiem, ale sami przyznacie, że cudowny frazes, prawda?), obok takich formacji jak choćby AlunaGeorge. Jeśli przeczytaliście cały tytuł opisywanego singla (w co ufam) to wiecie, że ten damsko-męski duet nie pojawi się przypadkowo. Stąd właśnie ta kooperacja jest niezwykle ciekawa, ale jednak najlepsza jest muzyka. W sercu Aluny zdecydowanie gra house – totalnie odnajduje się na bardziej dynamicznym tudzież tanecznym podkładzie, stworzonym przez pozostałym trzech panów, jak mniemam. No i jej barwa wokalu – mój ulubiony fragment to ten, w którym śpiewa: „Lately I’ve been thinking if you wanna get tough / Then let’s play rough”. „White Noise” rządzi.
***

A tu już Aluna i George zostali sami w pokoju, żeby nikt im nie przeszkadzał. To już jest zapowiedź debiutanckiego longplaya duetu, który ukaże się dopiero w czerwcu i będzie zatytułowany Body Music (swoją drogą tytułowy utwór też lata już po systemach Internetu, sprawdźcie jeśli lubicie AG). Słuchając „Diver” jest o nich raczej spokojny – to będzie mocny krążek. „Diver” to utwór utrzymany w konwencji poprzednich tracków duetu – powyginane, rytmiczne podkłady w duchu future r’n’b, na których błyszczy dziewczęcy głos Aluny. Czasem mamy ekstatyczny chorus, a czasem bardziej romantyczny i pełen uniesień. „Diver” reprezentuje tę drugą opcję i jest pięknie. Ech, czerwiec.
***

Justin jednak nie zrezygnował z muzyki i bardzo dobrze, bo jednak wolę go jako muzyka niż aktora. Czemu? Właśnie dlatego, że potrafi nagrywać takie fajne kawałki jak „Suit & Tie”. I co mnie najbardziej zaskakuje, to bit od Timbalanda, który nie jest czerstwy i nudny. A ja myślałem, że ten producent najlepszy czas ma już za sobą (pewnie ma), i po prostu nie ma już pomysłów na fajne podkłady. A tu proszę! Justin bez wahania przechadza się po wypolerowanym podkładzie, a u boku kroczy pomału Jay-Z. Takie barokowe r’n’b to całkiem udany anturaż dla Justina. Czekam z utęsknieniem na The 20/20 Experience, to może być mocarny powrót, chociaż kto w 2013 nie planuje takiego powrotu (mam wymieniać?)?
***

Za Wayne’em Coynem i resztą Flaming Lips ciężko nadążyć, ale jakoś trzeba. Po miliardzie przedziwnych wydawnictw (sami wiecie, czaszki, embriony i tego typu staff) wreszcie dostaniemy follow-up to świetnego Embryonica. Sądząc po okładce The Terror, będzie niezła psychodeliczna jazda, ale to się jeszcze okaże. Na razie dostajemy od zespoły z Oklahomy kawałek napisany do reklamy, która pojawiła się w przerwie tegorocznego Super Bowl. Całkiem fajny, brzmi trochę jak jakiś świąteczny song, czyli całkiem sympatycznie. Ten dynamiczny, pokręcony w stylu Flaming Lips utwór znajdzie się też na nowym albumie, ale tylko jako bonus track, i szczerze mówią cieszy mnie to, bo liczę, że na The Terror znajdą się jeszcze lepsze utwory. Płyta ukazuje się już 1 kwietnia (to nie żart!).
***

Dobra, The Strokes. Moja postawa wobec bandu Juliana Casablancasa jest osobliwie ambiwalentna: bywają moment, że uwielbiam, bywają momenty, że nienawidzę. Debiut Is This It? to całkiem fajny, choć przereklamowany zestaw piosenek, The Room On Fire to album przeciętny (chociaż „Reptilla” zawsze będzie błyszczeć ), ale wracam do niego od czasu do czasu, sam nie wiem czemu. First Impressions Of Earth to już totalna, wymęczona słabizna… do której mam niezwykły sentyment. Ale na wysokości Angles znowu bardzo polubiłem The Strokes i uważam trzeci album w ich dyskografii za najlepszy! Tego im właśnie było trzeba, wyjścia od łatki surowych, garage’owych rock’n’rollowców i wpadnięcia w objęcia trochę kiczowatej ejtisowej otoczki. Trochę podobnie było z naszym Cool Kids Of Death, c’nie? Ale co się tyczy Strokesów – im samym nie przeszkadza zmiana i oburzenie niektórych fanów, bo konsekwentnie idą obraną drogą, czego dowodem jest zapowiedź nowego długograja Comedown Machine. Bo przecież „One Way Trigger” nie brzmi już jak „NYC Cops”, „Jukebox” ani nawet jak „Machu Picchu”. Przewodni motyw kojarzy się raczej z klasycznym już „Take On Me” a-ha i to jest coś! A poza tym to po prostu chwytliwa, radosna i udana kompozycja i o to chodzi. Czekam na album chłopaki, na którym mogą znaleźć się jeszcze fajniejsze numery.
***

Nie ma co, 2013 rok to czas wielkich powrotów. Rodzeństwo Drejer też mogłoby się wypowiedzieć w temacie. Na ich kolejny album czekamy już prawie siedem lat (bo opera Tommorow, In A Year pełnoprawnym krążkiem zdecydowanie nie była), ale wreszcie w kwietniu dostaniemy zupełnie nowy, epicki (ponad 95 minut muzyki!) materiał. A i pierwszy kawałek zapowiadający Shaking The Habitual do najkrótszych nienależny, bo trwa ponad 9 minut. Jeśli jeszcze nie słyszeliście, to od razu mówię: to nie jest lekki popowy kawałek, choć można się tego chyba domyślić. The Knife chcą iść pod prąd – ich muzyka staje się bardziej radykalna, cięższa i bardziej niedostępna dla niedzielnego słuchacza. Wyszedł im długaśny industrialnej elektroniki utwór, przypominający brzmieniem kompozycje Nine Inch Nails czy The Prodigy z okresu The Fat Of The Land. I to chyba właśnie jest największą wadą nowego wcielenia The Knife – nie odkrywają niczego nowego, niczego interesującego i niczego fajnego. Znam setki, a nawet tysiące mocniejszych kawałków od „Full Of Fire”, więc nie wiem do czego zmierzają tworząc takie grzmoty. Niestety, powiedzenie z dużej chmury mały deszcz będzie tu bardzo adekwatne. Ale mam nadzieję, że Shaking The Habitual nie okaże się totalną porażką, to w końcu The Knife.
***

***

Jak świetnie, że i Sally zgromadziła odpowiednią ilość piosenek i postanowiła je wydać. Somwhere Else wychodzi już pod koniec lutego, a my znamy w tej chwili dwa single z tego wydawnictwa. Oprócz niesamowicie radosnego, skocznego, pełnego wiosennej czy nawet letniej energii „What Can I Do”, który zdecydowani różni się od poprzednich dokonać Sally (żywe instrumenty, sielski klimat, ciepło). Tymczasem drugi z tej pary singiel umiejscawia się gdzieś w dobrze znane z wcześniejszych dwóch płyt rejony. „Somewhere Else” to maleńki, uroczy satelita, unoszący się gdzieś w kosmicznych przestrzeniach i spoglądający na ludzkość z zaciekawieniem. Jak tak dalej pójdzie, to trzeci album Szwedki stanie się najsympatyczniejszą płytą AD 2013. I w sumie na to liczę, a co.
***

Tomek
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz