Niektórzy mówią, że przywróciła wiarę w teraźniejszy pop. Jeszcze inni zachwalają bez reszty i sądzą, że jej debiut to album, który mogłaby nagrać doświadczona weteranka sceny muzycznej. Została nominowana do Mercury Prize wraz z Lianne La Havas, Django Django czy Michaelem Kiwanuką. Oto ona – Jessie Ware.
Brytyjka, zanim wydała solowy album „Devotion”, nagrywała wokale dla SBTRKT. Polska publiczność natomiast miała okazję ją poznać na tegorocznym Open’er Festival. Później, tuż przed oficjalnym debiutem na rynku muzycznym zajęła się promocją albumu, wydając trzy single. Są to „110%”, „Running” i „Wildest Moments”, z czego każdy jest osobną historią, aczkolwiek wiele je łączy; na przykład wokal Jessie, niesamowicie dojrzały i idealnie dopasowany do wdzięcznych, precyzyjnie skrojonych melodii. Dodatkowo – od każdej kompozycji bije wręcz elegancja i wyrafinowanie.
Na „Devotion” każdy utwór to świetny, przebojowy materiał, choćby stonowane i nieco bardziej poważne od pozostałych kompozycji „Night Light” czy delikatne końcowe „Something Inside”. Jest także podniosłe „Taking In Water”, gdzie Jessie wspina się na wyżyny – jej wokal jest jeszcze potężniejszy. Właściwie każda kompozycja zasługuje na donośny aplauz ze względu na ich cechy. Ware połączyła melodyjność, elegancję, zadbała o to, by pojedyncze piosenki zostały idealnie dopracowane, a później połączyły się w zgrabną całość.
I udało się. „Devotion” to coś więcej niż sam pop – to idealne połączenie soulu, r’n’b i akcentów wyniesionych wprost z brytyjskiej sceny muzycznej. To album, który spodoba się każdemu, bez względu na wiek czy upodobania muzyczne. Jest niesamowity w całej swojej prostocie. Już teraz „Devotion” typuje się na zwycięzcę w rankingach na najlepszy album roku. Właściwie nie można się nie zgodzić – praktycznie nikt nie ma żadnych zastrzeżeń, a zupełny brak minusów i nieścisłości na debiucie Jessie Ware powoduje, że już po pierwszym odsłuchaniu jesteśmy urzeczeni i zakochani po uszy.
Kasia
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz