Całkiem spora cześć globu ziemskiego utwierdza się w przekonaniu, że wraz z nastaniem trzeciego tysiąclecia prawdziwa, rockowa muzyka (szczególnie nurty z Ameryki) kompletnie zaginęła, wyparta przez indie i pop. Jak się okazuje, są też i wykonawcy, którzy próbują przywrócić „dawne, rockowe brzmienie”,
a doskonałym na to przykładem jest zespół Foxy Shazam.
Amerykanie nieco sprowokowali społeczność, tytułując swoją czwartą w dorobku muzycznym płytę „Church of Rock and Roll” – dali nadzieję rozczarowanym i rozgoryczonym ludziom uznającym jedynie rock i hard rock z lat 70’, 80’ i 90’. Tylko czy nazwa pokrywa się z treścią?
Utwór wprowadzający w album, „Welcome To The Church of Rock and Roll” nie zwiastuje wiele dobrego. Grafomański, pusty, bezsensowny tekst i gotyckie chórki w refrenie sprawiły, że miałam szczerą ochotę wyłączyć odtwarzacz. Potem jest tylko gorzej. Wokalista momentami brzmi jak zachrypnięta i skrzecząca Cher, gitarzyści silą się na mocne riffy, oczywiście wszystko przeplatane kiczowatymi klawiszowymi wstawkami, a nawet trąbką. Z chaotycznej całości wyłamuje się „Forever Together”, spokojniejszy utwór, choć i nawet ten kawałek pozostawia poczucie niesmaku – przypomina The White Stripes z czasów „Elephant” (ściślej rzecz ujmując – utwór „I Wanna Be The Boy”) w mniej oryginalnym wydaniu.
Całość jest nie tyle chaotyczna i kiczowata, co kompletnie skopiowana. Foxy Shazam wyraźnie przekroczyli granicę pomiędzy inspiracją a perfidnym powielaniem brzmień „gigantów rocka” – na każdym kroku da się słyszeć usilne naśladownictwo manier Micka Jaggera albo Axla Rose’a czy gitarowe brzmienie odwzorowywane na Metallice i Guns’n’Roses.
Dominika
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz