OFF Festival 2012: relacja

OFF to magiczny festiwal, jedź, jedź - mniej więcej takimi słowami przez ostatni miesiąc Natalia namawiała mnie na udział w największym polskim święcie muzyki alternatywnej. Uległem tym namowom i pewnego pięknego poranka na mojej poczcie pojawił się e-mail z informacją o udzieleniu pierwszej akredytacji w historii themagicbeats. Niestety, miała być to akredytacja z photo-passem, której niestety mi nie przydzielono - z tego powodu pojawiłem się tylko na pierwszym dniu OFF Festival, jako posiadacz wejściówki czysto dziennikarskiej.

Gdy w okolicach godziny 13 pojawiliśmy się na Trzech Stawach zacząłem się trochę lękać czy widok siedemnastolatka odbierającego lanserską zieloną opaskę nie wywoła salwy śmiechu lub chociażby zadziwionych spojrzeń. Na szczęście, nic takiego się nie stało i razem wkroczyliśmy na teren festiwalu.

Po ogarnięciu terenu festiwalu udaliśmy się na chwilkę pod Scenę Eksperymentalną, gdzie rozpoczynał się koncert Obscure Sphinx - po pierwszych dźwiękach gitary wydawało mi się, że to będzie naprawdę przyjemny ostrzejszy post-rock. Potem doszedł wokal i było zbyt ostro. Okrzyki wokalistki polskiego zespołu skutecznie mnie odstraszyły. Pewnie tak samo, jak i Natalię, gdyż szybciutko udaliśmy się na soundcheck Pauli i Karola.

Nie dziw, że ta urocza i roześmiana dwójka stanowi jeden z naszych muzycznych produktów eksportowych - artyści żartowali i rozmawiali z fanami, ze sceny biła przepozytywna energia a mimo tego, że pewnie większość słuchaczy nie znała tekstów piosenek, widownia nuciła pod nosem melodie utworów. Delikatne folkowe piosenki duetu, wspomaganego na scenie dwoma perkusistami, gitarzystą i basistą brzmiały o wiele lepiej, niż na płycie - lekko i bajkowo, a prawie do dwudziestej był to najjaśniejszy punkt line-upu.

Następnie udaliśmy się na Scenę Eksperymentalną, gdzie rozpoczynao się show kIRk. Trio, grające dosyć usypiającą elektronikę, pobudzaną jedynie dźwiękami trąbki, nie porwało mnie jednak (tak jak Enchanced Hunters) i udałem się na dalszy rekonesans terenu festiwalu.

Troszke po szesnasten na Scenie mBanku rozpoczął się koncert Snowman, którego wokalista notabene zastąpił Artura Rojka w Myslovitz. Mimo całkiem przyjemnych melodii, nie miałem ochoty na ich muzykę. Z Nerwowych Wakacji pamiętam jedynie rekiny na scenie, co raczej też nie zbyt dobrze wróży - zarówno o mnie, jak i o zespole.

Przed 18 na głównej scenie festiwalu pojawiła się pierwsza zagraniczna gwiazda - Kurt Vile. Długowłosy facet, przypominający podczas gry Slasha dał gitarowego czadu - zarówno spokojne piosenki na banjo i gitarę akustyczną jak i ostre, szybkie melodie były naprawdę przyjemne, jednak sam Kurt nie potrafił zająć ludzi czymś więcej niż muzyką. 

Po Kurcie na Scenie Leśnej pojawili się post-hardkorowcy z Converge, a ich muzyka stety-niestety była słyszalna na całym terenie festiwalu. Nawet nie chciałem pochodzić bliżej niż na jakieś 150 metrów, z relacji jedynie mi wiadomo, że metale rozkręciły tam naprawdę wielką imprezę, a nawet ochroniarze bali się zareagować. Chyba nie tak miało to wyglądać. Na drugim krańcu, zarówno muzycznym jak i lokalizacyjnym znajdowała się brytyjska grupa Demdike Stare. Lecz i oni nie zachwycili, grając przez ponad minutę jeden dźwięk.

Gdy tylko rozpoczął się kolorowy i momentami wręcz dreampopowy koncert Chromatics, z nieba zaczęły się lać strugi deszczu. Jednak i muzycy, jak i fani zespołu zdawali się nie mieć o tym fakcie pojęcia, bo muzyka czwórki z USA porwała wszystkich - spora część widowni skakała, a ta mniej żwawa bujała się w rytm niecodziennych i uzależniających melodii. Syntezatorowe dźwięki doskonale komponowały się z wokalem Radelet.

Po laserowym show Chromatics na Scenie Leśnej pojawili się Death in Vegas, grający całkiem przyjemny elektroniczny rock, jednak pogoda nadal nie rozpieszczała festiwalowiczów, dlatego też wolałem zostać w namiocie Trójki i stamtąd nasłuchiwać muzyki Brytyjczyków.

Czekając na największą gwiazdę dnia, Metronomy, wybrałem koncert Kinga Creosote i Jona Hopkinsa. Głównie ze względu na to, iż ten drugi jest producentem Coldplay. Niestety, zarówno wokal Kinga oraz minimalistyczna gra Hopkinsa nie przypadły mi do gustu i wraz z Natalią ewakuowaliśmy się na koncert Charlesa Bradleya.

I to była moja najlepsza spontaniczna koncertowa decyzja kiedykolwiek. Charles swoim niecodziennym głosem przyciągnął tłumy, a jego kocie ruchy powodowały wybuchy radości. 62-letni muzyk wykonując swoje uczuciowe piosenki rozkochał w sobie publikę, której długo dziękował, zarówno w trakcie koncertu jak i po nim. Czy kojarzycie jakiegokolwiek artystę, który wychodzi do tłumu, przybija im piątki, mówi im, że są wspaniali a nawet rozdaje buziaki? Pomyśleć, że byliśmy na tym koncercie tylko dlatego, by dopchać się do barierek na koncert Metronomy

Żywiołowy, spokojny, ascetyczny, urocza i energiczna - tak w skrócie można opisać koncert kwartetu z Anglii. Z lekkim, dziesięciominutowym opónieniem (pierwsza taka sytuacja na tegorocznym OFFie!) po uprzedniej zabawie muzyków z latarkami (świecili nimi zza sceny) po kolei wychodzili na scenę przy dźwiękach "Some Written", a każde takie pojawienie się kolejnego muzyka kończyło się euforią.

Koncert rozpoczął się jednak z drugim kawałkiem: gdy zabrzmiał "The Bay" tłum po prostu oszalał, a ja starałem się utrzymać równowagę kurczowo łapiąc się barierek, nie tracąc przy tym zabawy. Na "The Bay" oraz "The Look" ochroniarze mieli pełne ręce roboty - co chwila ktoś surfował nad tłumem, jednak szybko taka zabawa kończyła się opuszczeniem koncertu. Nie zabrakło jednak innych hitów z "The English Riviera" czy pozostałych dwóch płyt Brytyjczyków, jak "Everything Goes My Way" (Anne ma na żywo cudowny łos!), "She Wants", "Corrine", "Heartbreaker" czy też wcześniej wspomniane "The Look". Co najważniejsze, wszystkie kawałki brzmiały naprawdę dobrze, Joseph Mount śpiewał niczym odtworzony z playbacku. Muzycy żałowali, że ich trasa koncertowa jest tak napięta, gdyż line-up tegorocznego OFFa stoi na naprawdę wysokim poziomie; nie zapomnieli też pogratulować nam dwóch złotych medali. Szczyptę koncertowej magii dorzucili Gbenga Adelekan, dzięki swojej energii na scenie oraz Oscar Cash, wzbogacający koncert swoim dziwacznym tańcem. 
Niestety, wszystko co dobre szybko się kończy - Metronomy szybciutko zeszli ze sceny kilka minut po pierwszej w nocy i mimo licznych okrzyków fanów, nie pojawili się na bis.

Mateusz

W OFFwą sobotę zostałam na blogowym placu boju sama, choć z przyczajenia - bo ze zwykłą opaską, odbierając festiwal z poziomu normalnego uczestnika.

Z lekkim opóźnieniem, chwilę po osiemnastej znalazłam się w namiocie Trójki, gdzie zobaczyłam pierwszy koncert tego dnia - pochodzący z Islandii zespół Retro Stefson. To było istne szaleństwo: pełne tańca, zabawy, energetycznej muzyki i ciepłych słów od zespołu, któremu chyba się u nas spodobało... Uczyli publikę układów tanecznych, prowadzili po namiocie wężyka, dzielili nas na pół w celu przeprowadzenia bitwy na najlepsze ruchy, kazali siadać na ziemi, aby potem skoczyć do góry z wielką siłą. Takie koncerty są już pewną specyfiką OFFa - Retro Stefson idealnie pasowali do tak gorąco wspominanych przeze mnie FM Belfast, a zaryzykuję stwierdzenie, że miało to też troszkę z ubiegłorocznego gigu YACHT. I choć może te wszystkie pozamuzyczne zagrywki są dość tanie, ale wkręćcie się kiedyś w taki tłum, po wyjściu z niego po zakończeniu koncertu będziecie zachwyceni.

Następnie znalazłam się w kompletnie innych klimatach, które nie do końca mi odpowiadały - Other Lives. A i swojej niechęci wytłumaczyć w stanie niestety nie jestem. Muzyka tego zespołu leciutko mnie irytowała, więc po kilku piosenkach wybrałam jednak siedzenie na trawce, zdecydowanie nie pod sceną Leśną. Jestem przekonana, że dźwięki zespołu z Ameryki na pewno znalazły swoich zwolenników, ale nie wiem, może to nie było to miejsce, ta scena, ta godzina? Coś mi po prostu "nie grało".

Dominique Young Unique to występ, na którym nie zostawia się suchej nitki. "Dziewczyna rapująca na mptrójkach", jeśli spojrzeć na nią z przymrużeniem oka, nie była aż taka tragiczna. Ładna stylizacja i nawijka, jakiej można się było spodziewać dały razem ciekawy efekt, choć faktycznie, nie da się ukryć tego, że za bardzo, to się dziewczyna do koncertu nie przyłożyła. Dla mnie i tak było to ciekawe doświadczenie, zobaczyć rapującą laskę w akcji, nawet jeśli Niki Minaj to to nie była...

Przesiadując później w okolicach sceny głównej, miałam okazję usłyszeć kawałek koncertu Baroness, który wzbudzał w słuchaczach skrajne opinie, a mnie ani grzał, ani ziębił. Potem ze sceny Leśnej docierały do mnie dźwięki The Wedding Present, którzy zagrali w całości swoje "Seamonsters".

O dwudziestej drugiej na scenie mBanku pojawił się Thurston Moore, pierwsza z dwóch głównych gwiazd wieczoru. Znany głównie z Sonic Youth artysta zaprezentował ciekawą odsłonę klasycznego rocka, której słuchało się całkiem przyjemnie. Poza tym, nie można mu odmówić grzeczności, a skromna, acz bogata w "thank you" konferansjerka sprawiła, że postać Thurstona zapamiętam bardzo dobrze.

Pomimo to, że nigdy nie było mi po drodze z muzyką The Antlers, bardzo chciałam zobaczyć, jak prezentują się na żywo. I już wiem, że wypadają świetnie. To był magiczny moment - wszyscy dookoła wydawali się mieć tak duży szacunek i być tak wpatrzonymi w zespół, że wokół zapanował praktycznie bezruch, przerywany jedynie pełnymi uznania brawami na koniec utworów. Wspaniale było oglądać tych mężczyzn z perspektywy barierki, widzieć ich twarze i emocje, jakie przepływają przez nich samych, a jestem pewna, były prawdziwie szczere. Muzyka obroniła się sama, spod sceny wychodziłam prawdziwie zachwycona, nawet, jeśli nie było tego po mnie widać. Bo cała atmosfera wokół tego występu zostawiła mnie w lekko melancholijnym, choć pięknym stanie. Jeden z momentów tegorocznego OFFa, którą zapamiętam na dłużej.

Chwila na Megafaun, którzy odstraszyli mnie dźwiękiem harmonijki, stając się kolejnym zespołem, którego nie byłam w stanie docenić i spacer w kierunku strefy gastronomicznej, gdzie przy dźwiękach Iggy Pop & the Stooges popijałam gorącą zieloną herbatkę. Z tej perspektywy, a chwilę potem z nieco bliższej, headliner sobotniego dnia wypadał dość korzystnie, choć to nie dla Iggy'ego wpadłam do Katowic. Trzeba mu przyznać: pełen energii skakał po scenie, wymachując mikrofonem, schodził do ludzi w pierwszym rzędzie, a nawet... pluł w kamerę. Najważniejsze jest jednak to, że zaprezentował solidne rockowe show, wypełnione utworami takimi jak "Search and Destroy", "I Wanna Be Your Dog", czy, oczywiście, "The Passenger". Fani Iggy'ego na pewno są zadowoleni z tego występu, którego Dolina Trzech Stawów długo nie zapomni.

Po tym występie skierowałam swoje kroki ku wyjściu, ale muszę odnotować koncert High Places. Chwilę po jego zakończeniu zaczęłam dostawać smsy, że byli świetni, a ja przegrałam życie leżąc już w łóżeczku, ale trudno, nie zależało to niestety ode mnie.

Niedzielę, czyli ostatni dzień OFFa, rozpoczęłam od bardzo miłego akcentu w tegorocznym line-upie: Fanfarlo. Zespół, który znam od długiego czasu, zaprezentował się o godzinie siedemnastej na scenie Leśnej i swoją lekką muzyką zapewnił sobie uwielbienie publiczności, nie tylko dzięki gratulowaniu nam (kolejny raz) złotego medalu, ale także przez bycie prawdziwie zachwyconym naszą reakcją na ich muzykę. Wedle ich słów, bardzo chętnie wpadną do nas raz jeszcze, a ja bardzo chętnie jeszcze raz wybiorę się na ich koncert. Bardzo łagodne indie plum plum idealnie wprowadziło nas w istnie piknikową atmosferę dnia trzeciego.

Gdy Fanfarlo zakończyli swój występ, z położonego nieopodal namiotu Trójki dobiegały już pierwsze dźwięki Ty Segall. To jeden z tych koncertów, na których było głośno, ostro, fajnie, tragicznie gorąco. Lubię taką muzykę - z brudnymi gitarami, wykrzyczanym wokalem. Całość brzmiała po prostu dobrze, porywając publikę do skakania i to fakt, ciężko było ustać w miejscu. Muzycy wrócili nawet na bis, jednak ja już byłam poza namiotem. Po pewnym czasie okazało się, że zespół o dość podobnym profilu mający zagrać na tej scenie parę godzin później nie spisał się tak dobrze jak Ty Segall, co idealnie obrazuje zaskoczenia OFFa i możliwość odkrywania na nim interesujących, nowych muzycznych zjawisk.

Następnie, relaksując się pod sceną mBanku słuchałam z odległości Group Doueh - niestety, mieli tam taki irytujący dźwięk, ciężki do opisania, wykorzystywany w każdym, dosłownie każdym utworze. Nie zachęcił mnie on do wstania z trawki i podejścia pod scenę Leśną.

A na mBanku rozkładał się Kanał Audytywny, na którym wcale nie miało mnie być, a na który trafiłam bardziej z lenistwa niż z jakiś szczególnych pobudek. Niestety, padło im trochę elektroniki, do czego otwarcie się przyznali, i ich koncert nie mógł brzmieć tak, jak sobie wymarzyli, ale jak dla mnie, totalnego laika, który kompletnie ich nie znał, całość była ekscentryczna, przez co bardzo ciekawa.

W sobotę Thurston, w niedzielę Kim. Kim Gordon & Ikue Mori, które wypełniły namiot do granic możliwości. Po dosłownie chwili od (chyba, bo nic nie widziałam, jestem za niska) ich wejścia na scenę i wydania pierwszych dźwięków uciekłam, aby zająć sobie miejsce na Battles, choć trzeba przyznać, że w namiocie Eksperymentalnym atmosfera była przednia - scho-waj szmatę! Sam akt wychodzenia z namiotu, a przecież stałam na samym jego końcu, był ciekawy - nad głową masz już niebo, a tu dalej ścisk, i ścisk, i ścisk... Magia nazwiska nie załatwia jednak wszystkiego i nie da się robić dobrej miny do złej gry: z mojego późniejszego punktu obserwacyjnego doskonale było widać, ile ludzi oddala się od muzyki Kim i Ikue.

Udało się. Barierki na Battles. Codziennie byłam przynajmniej raz przy jakiś barierkach, takie uroki OFFa, to jakoś zadziwiająco proste na tym festiwalu. Czekanie na rozpoczęcie koncertu zespołu z USA już samo w sobie było nadzwyczaj fajne, gdyż zespół sam sprawdzał swój sprzęt, który w całości przesunął na skraj sceny, jak najbliżej publiki. Moja historia poznania Battles sięga czasów, w których przedstawiało się ich w rubrykach "młodzi i zdolni". Pamiętam, jak skakałam do "Atlas" w zaciszu własnego pokoju i emocjonowałam się nimi do granic możliwości. W niedzielę nie byłam już tak zafascynowana, ale obserwowanie tej trójki było niecodziennym doświadczeniem - jeden gra na dwóch zestawach klawiszowych jednocześnie, dorzucając do tego czasem gitarę, bądź zmieniając coś w sprytnie ukrytym MacBooku. Kolejny - gra na perkusji jak oszalały. I ostatni, najmniej wyrazisty, ale najbardziej gadatliwy, jeśli gadatliwością można nazwać jedno niedługie przemówienie, przepraszający nas osobiście za to, że nie wpadli rok temu. Generowaną przez siebie muzyką wprowadzili publikę w prawdziwy stan zapomnienia. Niektórych aż za bardzo, bo dużą cześć koncertu zamiast skupiać się na muzyce zastanawiałam się nad tym, kiedy chłopcy szalejący za mną znów walną się na mnie i tym samym rzucą moją osobą o barierki, ale to są uroki koncertów. Od strony muzycznej było świetnie. Usłyszeliśmy zarówno wspominany "Atlas", jak i dużą część nowej muzyki z "Gloss Drop", z "Ice Cream" na czele. Ciekawie rozwiązano problem braku wokalistów: na dwóch ekranach za muzykami wyświetlano wideo postaci odpowiedzialnych za wokal. I podobnie jak w przypadku The Antlers, świetnie było oglądać Battles z tak bliska, patrzeć, że zdecydowanie całą swoją energię oddają przez muzykę swoim słuchaczom, czyli nam. Zeszli ze sceny zmęczeni, ale mam nadzieję, że tak samo zadowoleni, jak publika. Świetny koncert. Świetnie, że przyjechali.

Czekając na ostatni ważny dla mnie koncert festiwalu, wybrałam siedzenie na trawce i picie fritz-koli (to był istnie fritz-kolowy weekend, czyż nie? Jak dobrze, że mam ją w Opolu!) przy szalenie przyjemnej muzyce Stephena Malkmusa & the Jicks.

Na chwilę przed północą wypadało jednak wstać i wbrew tłumowi skierować swoje kroki do trójkowego namiotu, gdzie swój występ zaczynali Iceage. Zachwycona ich debiutem, spodziewałam się po pierwsze: dobrej frekwencji, po drugie: dobrego koncertu. Nie było ani jednego, ani drugiego. Całość brzmiała jak zwyczajna próba, i ja wiem, że to punk rock, ale takie wydanie mu nie przystoi. Po pół godzinie pożegnałam się z Iceage i ze sceną Trójki, zdecydowanie zawiedziona. Muzycy po prostu się nie spisali. Może w jakimś klubie, ale nie na OFFie. Albo mieli zły dzień. Albo ja za dużo wymagam. W każdym razie - wielka szkoda.

Tegoroczną odsłonę OFFa zakończyłam przy dźwiękach Swans, również niezbyt odpowiadających moim uszom. Podsumowując, wciąż nie wiem, skąd mam te siniaki i dlaczego odsypiałam aż dwa dni, bo po ilości i intensywności wybieranych przeze mnie koncertów tego nie widać. Z perspektywy tych trzech dni, które minęły od OFFa, przez które borykałam się z moją oceną tego wydarzenia, znów mogę stwierdzić, że ani trochę się nie zawiodłam i znów wrócę za rok. Jak mogłam choć przez chwilę myśleć, że będzie inaczej?
Najgorsze jest to, że dzieli nas aż rok od kolejnej edycji. Ale napędzani tą, która tak niedawno się skończyła, jestem pewna, że damy radę przeżyć najpierw do ogłoszeń artystów na edycję 2013, a potem aż do samej edycji 2013. By znów było tak pięknie, jak co roku.

Natalia

7 komentarzy:

  1. a tak serio to do czego przydała się Wam ta akredytacja ?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A do czego przydaje się innym portalom czy blogom? To chyba o to chodzi, żeby wejść na teren festiwalu i opisać, co się tam działo. To przynosi korzyści wszystkim stronom. Mamy za mało wyświetleń bloga na przyznanie nam wywiadów, a Kogucik początkowo miał jechać w roli fotografa, niestety cofnięto mu photo pass, więc poszedł chociaż na dzień, który go interesował od strony muzycznej. Chyba nic w tym złego, prawda?

      Poza tym, chłopak zobaczył jak to wygląda od środka, jak to jest być na festiwalu i być "media". Samo to w sobie jest super sprawą moim zdaniem.

      Natalia.

      Usuń
  2. W ogóle co to za pytanie? :)

    t.

    OdpowiedzUsuń
  3. haha, Swans i ANBB zmiażdżyli ten festiwal, musicie dorosnąć.

    OdpowiedzUsuń
  4. nie, chodziło mi raczej o to czym sie różni wejscie z akredytacja od wejscia ze zwykłym biletem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. wchodzisz za darmo, masz dostęp do namiotu "media". i dostajesz inną opaskę na wejściu.

      Usuń