Coke Live Music Festival 2012: relacja

Jak nastawieni byliśmy do tegorocznego Coke Live Music Festival, mogliście przeczytać w notkach poprzedzających to wydarzenie. Tym samym, bez zbędnych ceregieli przenieśmy się do Krakowa, gdzie przez ostatni weekend bawili się Michał i Natalia. 

Festiwal rozpoczął się koncertem Kim Nowak, rockowego projektu braci Waglewskich znanych jako Fish i Emade. Ich muzyka pełna jest gitarowego brudu i zgiełku. Mimo że brzmienie Kim Nowak nawet mi się podobało, nie wygrało jednak z padającym coraz bardziej deszczem, dlatego udałem się pod Coke Stage gdzie swój koncert grała kapela Fair Weather Friends. Założony w zeszłym roku zespół tworzy muzykę z pogranicza indie rocka i elektro popu. Pojawiliśmy się pod małą sceną gdy grali utwór "Fortune Player", który został użyty w spocie promującym tą edycję Coke Live. Dźwięki generowane przez zespół były naprawdę przyjemne, jednak ogólne wrażenie psuł wokalista z głosem zbliżonym nieco do Caleba Followilla, który miejscami po prostu irytował swoim sposobem śpiewania. (Michał)

Line-up obfitował w wykonawców ze stolicy Wielkiej Brytanii. Już w sobotę, która moim zdaniem wyglądała dość słabo na papierze, zaczynaliśmy naszą zagraniczną przygodę z Coke Live Music Festival od odwiedzin w Londynie, gdzie zabrali nas Mystery Jets. Ten doświadczony już, aczkolwiek wciąż mający w sobie wiele młodości zespół promował w Polsce swój najnowszy album, wydany w kwietniu "Radlands". Nie zabrakło jednak utworów z przeszłości grupy, chociażby "Young Love", "Half in Love With Elizabeth" czy "Dreaming of Another World". Ponadto mogliśmy usłyszeć zmagania wokalisty i gitarzysty, Blaine'a Harrisona z językiem polskim. Całość koncertu stała na wysokim poziomie i trzeba przyznać, że Mystery Jest ze swoją indie stylistyką spisali się znakomicie jako pierwszy zagraniczny zespół otwierający Coke Live Music Festival. (Natalia)

Koncert The Roots to najmilsze zaskoczenie festiwalu. O 21 zjawiłem się pod główną sceną bez żadnych oczekiwań czy nadziei, a po ponad półtorej godzinnym występie byłem zachwycony. Muzyka The Roots to hip-hop o wielu barwach, tak wielu, że miejscami mogliśmy mieć wątpliwość, czy jesteśmy na koncercie hip-hopowym. Była to jedna wielka wycieczka po gatunkach, od rocka, przez soul, jazz, blues i na funky kończąc. W swój występ wpletli nawet cover Guns'n'Roses i bardzo długie i imponujące popisy perkusyjne. Swój występ na CLMF poświęcili zmarłemu niedawno Adamowi Yauchowi z Beastie Boys. Nie ma ani odrobiny kłamstwa w opiniach mówiących, że The Roots to jeden z najlepszych hip-hopowych składów na żywo. Bardzo się cieszę, że udało się ich ściągnąć do Krakowa.
P.S. Zobaczyć bujającego się Mikołaja Ziółkowskiego - bezcenne. (Michał)

Headlinerem pierwszego dnia Coke'a byli The Killers, i choć do ich koncertu byłam nastawiona niezwykle sceptycznie, z każdym kolejnym utworem z zaskoczeniem przyłapywałam samą siebie, że pomimo całego kiczu, którym nacechowany był występ muzyków z USA oraz ich najnowszy muzyczny dorobek, całość zdecydowanie mnie bawi. Wszystko przez doskonałe momenty z "Hot Fuss" i "Sam's Town". Można na nich wrzucać, że "Day & Age" to koszmar, ale tym koncertem potwierdzili, że trochę istotnych piosenek nagrali. Już od samego początku przenieśli nas do Las Vegas, nawet przywieźli ze sobą zastępczy element tamtejszego krajobrazu - ekran wyświetlający charakterystyczne góry, nad którymi widniały chmurki. Zaczęli mocno, od "Somebody Told Me", i jak wspomniałam, to właśnie starszymi utworami koncert The Killers wygrywał na jakości. Wspaniale było usłyszeć "Smile Like You Mean It", moim zdaniem jedną z najlepszych piosenek w ich dyskografii. Publika zdecydowanie ożywiała się jednak na "Spacemen" czy "Human", gdzie przy końcu utworu wszyscy wpadli w pułapkę - fajnie jest sobie śpiewać "are we human or are we dancer" do momentu około 3:30, kiedy między "human" a "or" występuje dłuższa przerwa niż we wcześniejszych wersach refrenu. The Killers zagrali również "Shadowplay", co nieco mnie zdziwiło. Piosenka Joy Division przy akompaniamencie laserów? Wciąż nie wiem, co o tym sądzić. Było "Read My Mind" i "For Reasons Unknown", tak samo jak musiało znaleźć się miejsce dla "Mr. Brightside". Na koniec muzycy zagrali "All These Things I've Done", a występ ponadto został zwieńczony konfetti. I to nie byle jakim - w kształcie literki "k" oraz pioruna. Do teraz ten hymn z pierwszego albumu grupy nie może wynieść się z mojej głowy, a skandowanie "I've got soul but I'm not a soldier" było jednym z naprawdę fajnych momentów. I kiedy wydawało się, że jest już po wszystkim, muzycy zeszli ze sceny, a długie wywoływanie ich na bis nie przynosiło efektów, Las Vegas okazało się łaskawe - w Polsce wybrzmiały jeszcze "From Here On Out", bardzo lubiane przeze mnie "Jenny Was A Friend of Mine" oraz "When You Were Young", którego nie mogło zabraknąć. Aha - oczywiście gdzieś w środku koncertu The Killers zaprezentowali nam "Runaways", czyli utwór zapowiadający ich najnowszy krążek, ale... to nie o to chodziło w tym koncercie. Po nim pozostałam bardzo zadowolona z tego, że Brandon z kolegami wpadli na Coke, nawet jeśli trochę wstyd przyznać mi się przed sobą, że tak, podobało mi się, i nawet odkryłam, że wciąż pamiętam dużo ich tekstów. Było tandetnie, lecz czasem jedyne czego potrzeba na koncertach to dać się porwać. The Killers udało się faktycznie przenieść nas do swojego rodzinnego miasta, z czego mogą być dumni. (Natalia)

Kamp! staje się głównym polskim towarem eksportowym jeżeli chodzi o muzykę elektroniczną. Można ich zobaczyć nie tylko w naszym kraju, lecz także na festiwalach w całej Europie. W zeszłym roku wystąpili nawet na amerykańskim SXSW. Dlatego ich koncert na Coke można uznać za ważne wydarzenie. Ich występ był świetnym zakończeniem pierwszego dnia festiwalu. Zespół zmusił do tańca publiczność, która dosłownie przelała się do namiotu po koncercie headlinerów, a na scenie bawił się równie dobrze co ludzie pod nią. Ich muzyka na żywo brzmi jeszcze lepiej niż na nagraniach. Najlepszymi momentami koncertu było bardzo dobre „Distance Of The Moderm Hearts” i fantastycznie wykonane „Breaking a Ghost's Heart”. (Michał)

Niedzielny dzień na głównej scenie otworzył zespół Spector. Brytyjska grupa zagrała w Krakowie dokładnie dzień przed wydaniem swojej debiutanckiej płyty „Enjoy it While It Lasts”. Można by pomyśleć, że publiczność nie dopisze, ponieważ nowi ulubieńcy brytyjskiej prasy w Polsce nie sa jeszcze bardzo popularni. Stało się inaczej, ponieważ Spector został bardzo ciepło przyjęty przez krakowską publiczność. Zespół ma na koncie kilka chwytliwych singli z czego najlepiej wypada energetyczne „Chevy Thunder”. Nie ukrywam, że wokalista Frederick Macpherson to postać bardzo przerysowana (poprawianie fryzury grzebieniem to jedno z najdziwniejszych scenicznych zachowań jakie widziałem) i jego image jest trochę irytujący. Nie można mu jednak odmówić charyzmy i umiejętności konferansjerskich. Miał świetny kontakt z publicznością . I co z tego, że to kolejny mało odkrywczy indie zespół. Ich koncert był bardzo udany, szkoda tylko, że trwał niewiele ponad pół godziny. (Michał)

Wiksa życia! Pierwsze słowa jakie nasuwają mi się na myśl o koncercie Crystal Fighters. Występ tego hiszpańsko-brytyjskiego to czysta moc i energia. Już od pierwszych dźwięków wiadomo było, że nie będzie to tyko koncert, ale też świetna impreza. Ich muzyka to mieszanka różnorakich elektronicznych brzmień, od czystego elektro po dubstep z dodatkiem baskijskiego folku. Na żywo brzmią niesamowicie, a wokalista Sebastian Pringle jest wulkanem energii, którą hojnie dzieli się z publicznością. Jeżeli ktoś narzekał na lejący się z nieba deszcz podczas ich koncertu, oznacza to, że nie potrafi się bawić. Złe warunki atmosferyczne okazały się być zbawcze dla pochłoniętego imprezą tłumu. Podczas tego występu znalazłem się w najlepszym możliwym miejscu i dzięki jednej grupce chłopaków miałem najlepszą imprezę w życiu z szalonym pogo na czele, za co im serdecznie dziękuje. Nie jestem w stanie powiedzieć czy lepiej bawiłem się na „I Love London”, „Xtatic Truth” czy może na „Plage” które z chilloutowej piosenki zmieniło się w taneczny banger. Ale czy to ważne? Ważne, że Crystal Fighters dali najlepszy koncert tego festiwalu. (Michał)

Ktoś powie jednak: e tam, gadacie, jaki Londyn. West Coast, to jest to! O 21 czekała nas kolejna podróż, tym razem udajemy się do Kalifornii. Jest zielono, jest błogo, jest Snoop Dogg. I myli się ten, któremu wydaje się, że na jego koncercie pojawiła się sama fullcapowa społeczność - ależ skąd, wokół mnie miałam dorosłych, tzw. "normalnych" obywateli, i to nieważne, że rymowali za Snoopem o paleniu zioła i zajmowaniem się paniami w wiadomy sposób. Snoop jest już teraz swego rodzaju legendą. Może za parę lat będziemy chwalić się dzieciom, że tak, widzieliśmy go. I może jesteśmy jednymi z ostatnich, którzy widzieli Snoop Dogga, nie Snoop Liona, choć "La La La" wybrzmiało w Krakowie. Koncert wypełniony klasykami został uzupełniony o najnowsze, bardziej popowe dokonania tego rapera, jak chociażby "Sweat" nagrane z Davidem Guettą, "California Girls" z Katy Perry czy "Signs" powstałe ze współpracy z Justinem Timberlake'm. Snoop sięgnął także po covery, tym samym usłyszeliśmy jego wersje "P.I.M.P" 50 Centa oraz "I Wanna Fuck You" Akona. Nie wiem, czy ktokolwiek z osób słyszących występ Snoop Dogga dało radę oprzeć się przed bujaniem - mi nie wyszło. Raperowi trzeba oddać - jest prawdziwym zwierzęcem scenicznym, nawet nie jarając zioła na scenie oraz nie występując w asyście osobliwej maskotki i gorących tancerek. Na koniec Snoop zostawił "Drop It Like It's Hot" oraz "Young, Wild & Free", które wyśpiewało kilkanaście tysięcy gardeł zebranych na koncercie. Sam artysta nie szczędził publice komplementów, a ja nigdy nie zrozumiem, dlaczego Snoop Dogg nie został headlinerem Coke'a. Spisałby się na pewno lepiej, niz grający w roli głównej gwiazdy dnia drugiego Placebo. (Natalia)

Ale zanim Placebo, muszę wspomnieć o The Naked and Famous. To by był dopiero koncert! Szkoda, że ich muzykę odtworzono nam jedynie z głośników głównej sceny, ale ile się wybawiłam, to moje. 

Przy okazji Placebo moja miłość do Londynu podupadła. Od zawsze chciałam zobaczyć ich na żywo, bardzo cieszyłam się na ich koncert w ramach Coke Live Music Festival, jednak ich występ wzbudził we mnie jedynie irytację. To fakt, nigdy nie przebijałam się jakoś super przez ich dyskografię, ale ogarniam ją na tyle, że wiem, co chce usłyszeć i raczej się tego spodziewam. Choć teraz bardziej zastanawiam się, czy przez ten cały czas nie podchodziłam do Placebo za łagodnie, i po prostu nie miałam czego usłyszeć. Ale, heh, nie zagrać "Pure Morning"? Skutek tego był taki, że stałam i ziewałam bardziej niż rok temu na Interpolu, choć nie zrozumcie mnie źle, Interpol kocham. Tylko, że Placebo miało problemy z nagłośnieniem: brzmiało to tak, jakby akustycy postawili na głośność, a nie na jakość. Nie wiem, czy komukolwiek z Was wpadło do głowy kucnąć na ich koncercie, mi tak, i właśnie tak przy ziemi wszystko brzmiało o niebo lepiej. Najmocniejszą muzyczną stroną był Brian, jego wokal brzmi super, a jego wymowa na zawsze będzie mi się podobać. Za to pół koncertu miałam ubaw z pani grającej na skrzypcach, co to, koncert Nightwish? Minus za niefajnie zagrane "Meds", przeciągnięte i bez muzyki podczas pierwszej zwrotki, co znacznie odebrało moc oddziaływania tego numeru. Dla mnie cały koncerty wyglądał tak: nudno, "Battle For the Sun" i "Every You Every Me", nudy, "For What It's Worth", nudy, "Bright Lights" i "Meds", nudy, "Dong To Say Goodbye", idziemy, wymiękam. Gdzieś z daleka usłyszałam "Running Up that Hill", niestety "Infra-red" zagrali jako ostatnie, a szkoda, bo może jeszcze coś by to uratowało. Ja byłam już na Coke stage, i szczerze mówiąc, bardzo żałuję, że relacji z Placebo nie mogła napisać dla Was osoba prawdziwie podjarana tym zespołem. Jestem pewna, że byłaby zachwycona. Ale może ja się nie znam. (Natalia)

Azari & III to ostatni występ tegorocznego Coke Live Music Festival, na który czekałam od momentu zakończenia koncertu Crystal Fighters. Już na kilkanaście minut przed występem barierki były obsadzone, a frekwencja okazała się być znacznie większa, niż się spodziewałam. Jednak co się dzieje... jesteś trzecim rzędem, słyszysz pierwsze bity "Reckless (With Your Love)", a komuś przeszkadza, że skaczesz, bo sam za tobą stoi jak gdyby nigdy nic, nie zaszczycając artystów chociażby kulturalnym bujaniem się. Z każdą kolejną chwilą przypadkowi ludzie rezygnowali, więc pod sceną robiło się bardziej energicznie, na tyle, na ile energicznie mogło być o pierwszej w nocy drugiego dnia festiwalu. Azari & III wystąpili u nas w trzyosobowym składzie - jeden producent, dwójka wokalistów, niezwykle oryginalnych nie tylko pod względem głosu, lecz również wyglądu, czarowali nas swoimi kocimi ruchami i energią bijącą od nich samych. Elektronika z rodem z Kanady wymuszała wręcz taniec, nie byłam w stanie mu się oprzeć. I gdy raz, przez chwilę, wyrwałam się z transu i spojrzałam na zegarek, okazało się, że od momentu rozpoczęcia koncertu minęła już prawie godzina, co oznacza, że za chwile pożegnamy się z Azari & III, ale chyba na zawsze pozostaniemy "Hungry for the Power". Niech tylko jeszcze raz przyjadą do Polski, na pewno spotkacie mnie na ich występie. (Natalia)

Coke Live Music Festival był w tym roku festiwalem zaskoczeń. Przecież to Placebo mieli być tym fajniejszym headlinerem, a nie byli. A ja, chłopak skłaniający się bardziej w kierunku gitar bawiłem się świetnie na koncertach hip-hopowych. Możemy narzekać, że nie było Florence, The Black Keys czy Arctic Monkeys, którzy byli tak pożądani w Polsce. Musimy się przyzwyczaić, że Mikołaj Ziółkowski robi swoje festiwale tak jak on chce, a nie tak jak zrobiliby to ludzie. Jednak szef Alter Artu wie co robi, i dlatego siódmą edycję CLMF może dopisać do swojej listy udanych imprez. (Michał)



5 komentarzy:

  1. troche to śmieszne "Ale, heh, nie zagrać "Pure Morning" Koncert trwa 1,5 h, setlista mogła zawierać tylko (albo raczej aż 18) utworów, więc nie sposób zagrać wszystkich świetnych kawałków. Poza tym moim zdaniem nagłośnienie było okay.

    Ja rozumiem, że każdy ma swój gust itp itd bla bla, ale Twoja recenzja przypomina "nie zagrali tego co chciałam, więc koncert był nudny" ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Brian podobno nie lubi "Pure Morning", może dlatego nie zagrali :p poza tym wydaje mi się, że całkiem niezła setlista. i nie jestem wcale fanką Placebo. ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. 'Za to pół koncertu miałam ubaw z pani grającej na skrzypcach, co to, koncert Nightwish? ' Przepraszam bardzo, ale kiedy ktoś na koncercie Nightwish grał na skrzypcach? Bo ja jakoś nie pamiętam, a byłam na ich czterech koncertach. Co do 'Pure Morning' jest to też jedna z moich ulubionych piosenek, ale tak jak ktoś wcześniej napisał Brian nie lubi tej piosenki i teraz już praktycznie wcale jej nie grają. Według mnie setlista była w porządku ( wymieszane piosenki z każdych albumów ) jak i nagłośnienie dobre, a stałam w pierwszym rzędzie - o wiele lepsze niż chociażby na Orange Warsaw Festival, gdzie zamiast muzyki było słychać same basy na początkowych zespołach.

    Ja rozumiem, że każdy ma swój gust itp itd bla bla, ale Twoja recenzja przypomina "nie zagrali tego co chciałam, więc koncert był nudny" ;) [2]

    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  4. Z tym Nightwish to bardzo luźne skojarzenie i coś na zasadzie sucharka, ale swoim stylem bycia ta pani bardzo wpisywała mi się w takie klimaty.

    I wiecie, przecież ja tam u góry otwarcie przyznaję się, że może ja mam na całą sprawę zły pogląd, może faktycznie oczekiwałam koncertu "Placebo Greatest Hits" i niestety musiał spotkać mnie zawód, ale hej, to wszystko jest subiektywne. Wam się podobało, mi mniej, i musimy z tym żyć. A szłam na ten koncert bardzo pozytywnie nastawiona, spytajcie Michała :)

    Pozdrowienia,
    Natalia

    OdpowiedzUsuń
  5. Crystal Fighters podobno dla bardzo wielu ludzi było pozytywnym zaskoczeniem :). Chyba czas zagłębić się w ich temat.

    I miło, że Natalia dała się porwać raperowi z Kalifornii. Żałuję, że mnie nie było w tym roku na Coke, cóż.

    ~ tea.

    OdpowiedzUsuń