Lato dobiegło końca, a wraz z nim sezon festiwalowy. Trzeba pożegnać się na kilka miesięcy ze skakaniem pod sceną przy ulubionych wykonawcach podczas (prawie zawsze) słonecznej pogody. Żeby jednak nie było tak depresyjnie i jesienią agencje organizują różnego rodzaje koncerty na równie dobrym poziomie, co te odbywające się latem. Poznajmy się zatem bliżej z Berlin Festival – wydarzeniem będącym organizowanym w ramach pożegnania się z najcieplejszą porą roku. Event niezaliczany jeszcze do gigantów festiwalowych takich jak Glastonbury, Primavera Sound czy Open’er. Nie zmienia to faktu, że jego line-up przedstawia się równie imponująco, gdyż możemy odnaleźć w nim znane nazwy ze sceny przede wszystkim elektronicznej, ale również rockowej, popowej czy indie-folkowej. Zapraszam do przeczytania relacji, w której dowiecie, dlaczego za rok powinniście udać się do stolicy Niemiec, by być częścią tego wielkiego przedsięwzięcia.
Zacznijmy od miejsca. Festiwal składał się z dwóch części – pierwsza na terenie portu lotniczego Berlon-Tempelhof, gdzie festiwalowicze mogli korzystać z atrakcji do północy, by później udać się do Club Xberg, którym do rana tańczyło się do rytmów muzyki klubowej. W związku z miejscem odbywania się występów, motywem przewodnim Berlin Festival było lotnictwo – witający, sprawdzający bilety i ochrona wyglądali jak załoga samolotowa. Na mnie to wywarło ogromne wrażenie, gdyż cały czas przez myśli przechodziło zdanie: „Ale to fajnie wygląda!“.
Zaletą takich przedsięwzięć jest nie tylko strona muzyczna, ale też inne atrakcje, a w tym stoiska artystyczne, zabawowe (m.in. samochodziki i symulatory dźwiękowe) oraz gastronomiczne. Tu mieliśmy szeroki wybór kuchni ze wszystkich stron świata.
Zajmijmy się jednak muzyką, bo o nią tu przede wszystkim chodzi. Zdecydowanie największym plusem Berlin-Tempelhof był fakt, że sceny na tym terenie nie oddalono o niewiadomo jaką ilość kilometrów. Bez problemów udawało się dostać spod Mainstage do Hangar 5 Stage i nie przegapić żadnej części występu. Wyprzedzę wątpliwości związane z nachodzącym się dźwiękiem – pomimo tego, że druga scena znajdowała się praktycznie za rogiem pierwszej, odbywające się występy nie przeszkadzały sobie wzajemnie. Można? Jak widać jak najbardziej.
Piątek otworzył koncert islandzkiej i jednej z najpopularniejszych grup w tym roku. Mówię tu o Of Monsters And Men, którzy swoją twórczością przyciągnęli niemałą ilość koncertowiczów. Punktualnie o 15:00 wyszło 7 muzyków zaczynających od „Dirty Paws“. OMAM nie należą do grup szalejących na scenie. Ich cel stanowi opowiadanie tajemniczych historii oprawionych w chwytliwe melodie. „My Head Is An Animal“ prześlicznie brzmiał na żywo. Świetnym było podśpiewywanie z formacją charakterystycznych „la la la“ oraz tańczenie do ich żywych utworów. Słoneczna pogoda również pomogła stworzyć świetny nastrój. Niestety bierność publiczności sprawiła, że występ przypominał czasem słuchanie gitarowych piosenek przy ognisku. Nie pomogło nawet zachęcanie do śpiewania przez Nanna Hilmarsdóttir podczas „Mountain Sound“. Ludzie obudzili się dopiero przy końcowym „Little Talks“. Nie zmienia to jednak faktu, że usłyszenie tego zespołu należał do jednego z najprzyjemniejszych momentów festiwalu. Choć formacja nie planuje na razie przyjazdu do Polski, fani miłych dla ucha zespołów niech wpiszą sobie gdzieś koncert grupy z Garður do przyszłych planów.
Po skończonym występie udałam się do Hangar 5 Stage, by zobaczyć brytyjską grupę – Clock Opera. Niewielka scena idealnie nadała się dla grającej czwórki. Ich twórczość znana jest przede wszystkim z surowych, acz nastrojowych piosenek, których najważniejszym elementem jest wokal Guya Connelly współgrający z dźwiękami syntezatora. W tym występie było coś urzekającego, gdzie można było zamknąć oczy i poczuć się jak w zamkniętym ciemnym pokoju. Zespół ten dał nam dawkę porządnej elektroniki, przy której dało się skakać, ale też odprężyć. Pomimo tego, że nie był to najlepszy koncert festiwalu, to nie mogłabym go sobie wyobrazić bez tego kwartetu. „Ways To Forget“ świetnie by się sprawdziło na deskach Selector Festival.
Po występie Brytyjczyków zostałam przy tej samej scenie, by posłuchać Friends. Nie powiem, ale „Manifest!“ dał mi duże oczekiwania, jeśli chodzi o ich koncert na żywo. Rezultat jednak nie okazał się powalający. Co prawda charyzma Samanthy Urbani potrafi zachęcić publiczność do tańca, a całość stworzyła fajny nowojorski klimat. Wszystko miało w sobie coś z amerykańskiej wersji The Ting Tings. Wokalistka chętnie schodziła i tańczyła w rzucającą confetti publiczność, a zespół okazał się być sympatyczny. Niestety jeśli chodzi samo show, to więcej niż „okej“ nie potrafię powiedzieć.
Za następny cel obrałam sobie Hangar 4 Zippo Encore Stage, na którym wystąpić miała urocza, a przy tym kontrowersyjna Kate Nash. Latem dziewczyna udała się do Stanów Zjednoczonych, by odpocząć od/zaszaleć po smutnej Wielkiej Brytanii. W rezultacie dostaliśmy aż 10 nowych piosenek, w których wokalistka podkreśla swój feminizm i niezależność. Zapomnijcie o tej rudej uroczej dziewczynie, którą mieliście okazję ujrzeć na Open’erze rok temu. Angielka rzuciła gitarę akustyczną w kąt na rzecz basu. Trzeba przyznać, że jej mocniejsze oblicze to naprawdę ciekawa zmiana. Bo ile można słuchać naiwnych piosenek, w których czasem przewinie się słowo „fuck“? Mimo że nie wszystkim przypadł nowy styl Brytyjki, Kate zdaje się świetnie czuć sama ze sobą, czego dowodem było „Understimate The Girl“ nagrane w niespełne 24 godziny. Z wcześniejszych wydań zaprezentowano tylko: „Kiss That Grrrl“, „Take Me To A Higher Plane“, „Founations“ oraz „Do-Wah-Doo“, natomiast kochane „Mouthwash“ zastąpiono „Death Proof“. Nie bez powodu artystce podczas trasy towarzyszą same kobiety, bo to płeć piękna stanowi jej siłę. Końcówka występu nie obyła się bez wycieczki przez tłum, który entuzjastycznie tańczył z panną Nash. Co jak co, ale dziewczyna się rozwija i nawet z tą zadziornością nie można jej odmówić talentu oraz uroku.
Tu również chciałam zostać, by przekonać się, co do zaoferowania ma Grimes. O około 19:30 wyszła zakapturzona postać w kolorowych legginsach i trampach na podwyższeniu. Zaczęto standardowo od „Symphonia IX (My Wait Is You)“. „Genesis“, „Oblivion“ oraz „Be A Body“ wzbudziły spory entuzjazm u zgromadzonych. Claire Boucher to chyba najbardziej urocza istota chodząca po tej ziemi umiejętnie operująca swoim głosem. Skakaniu nie było końca, a koncert wzbogaciło trzech tancerzy z światełkami. Do samej zabawy dołączyli nawet Friends, który początkowo bawili się między sceną a barierką, by na ostatnim utworze wskoczyć na scenę… topless. Niestety całość psuło nagłośnienie i natężenie basu, który do końca pierwszego dnia festiwalu dudnił w uszach.
Po występie Kanadyjki na Mainstage zagrała największa gwiazda tegorocznej edycji – Sigur Rós. Wcześniej nie udało mi być częścią ich show, stąd nie mogłam się do niczego odnieść. Wiedziałam tylko, że ich twórczość jest nadzwyczajna i nie da się jej porównać do niczego innego. Grupa świetnie potrafi połączyć elementy muzyki rockowej i klasycznej. Nie każdemu jednak przypadło do gustu ich wystąpienie, które skupiało się przede wszystkim na oprawie muzycznej. Sama miałam mieszane uczucia w trakcie grania. Były chwile, gdzie nie mogłam powstrzymać wzruszenia (m.in. przy „Sæglópur”), ale też te niemrawe, podczas którym miałam ochotę się stamtąd wydostać (np. kiedy grano „Glósolí”). Nagłośnienie momentami drażniło, a deszcz, choć w pewnym sensie tworzył klimat, nie napawał nas entuzjazmem. Zazdrościłam osobom, które wzięły ze sobą krzesła i cieszyły się koncertem, bo ciągłe stanie w mocnym ścisku nie należy do przyjemności. Ostatecznie cieszę się, że zobaczyłam tę islandzką formację, bo jest w nich coś magicznego. Czy jednak będę miała ochotę się na nich ponownie wybrać? Nie jestem pewna.
Na koncercie The Killers z początku zostałam dla sentymentu, ale też chciałam się przekonać, czy naprawdę zasłużyli na tę otoczkę wokół siebie. Swoim występem pokazali, że zdecydowanie nie bez powodu zaszli tak daleko. Oczywiście jak na taki światowy zespół i oprawa sceniczna musi wywierać wrażenie. Duży telebim oraz charakterystyczne pioruny napawały żeńską część publiczności nie lada entuzjazmem. Zatem nietrudno zgadnąć, jak zaregowano, gdy scenę wyszli muzycy. Zaczęto od świeżutkiego „Runaways“ sprawiające, że koncert stał się poważniejszy. Brandon Flowers był w świetnej formie, a jego mocny głos to rzecz warta usłyszenia na żywo. Formacja zagrała wszystkie hity, na które czekała publiczność. Repertuar z „Hot Fuss“ był, jak dla mnie, najmocniejszym punktem show. Nawet nielubiane przeze mnie „Human“ okazało się więcej niż znośne. Tak naprawdę każdy utwór zmuszał do śpiewania i tańca, więc Amerykanie zapewnili świetną półtoragodzinną zabawę. Odegrali także dwa covery – zaprezentowane w Krakowie „Shadowplay“ Joy Division oraz „Forever Young“ niemieckiej grupy Alphaville. Nie zabrakło fajerwerek oraz filmików przenoszących do amerykańskich klimatów. Świetny koncert, świetna publika, czyli pełen profesjonalizm.
Jeśli chodzi o Berlin-Teplelhof, o północy skończyły grać wszystkie zespoły. Ci, którzy mieli wstęp do Club Xberg byli transportowani przez specjalne autobusy. Niestety kolejka do nich była ogromna, a przedostanie się z jednego miejsca do drugiego zajmowało dość sporo czasu. W moim przypadku dotarłam dopiero na Metronomy na dobre rozkręcających imprezę. Szybko jednak wczułam się w rytm. Ten brytyjski zespół zalicza się do tych, które za każdym razem są tak samo wyjątkowe na żywo i cokolwiek by nie zagrali, to publiczność będzie zadowolona. Setlista w związku z krótkim czasem została skrócona oraz kwartet nie wyszedł na bis. Warto było jednak znów posłuchać genialnego repertuaru z „The English Riviera“ zwłaszcza, że był to ostatni koncert grupy przed długą przerwą. Joseph Mount wielokrotnie powtarzał, że w każdej chwili któryś z członków może się wzruszyć. Występ „uświetniły“ zapalniczki zgromadzonych, o które zespół prosił podczas zgaszenia świateł. Było to też zakończenie mojego pierwszego dnia z Berlin Festival, gdyż nogi odmawiały posłuszeństwa. Ale i tak do pokoju wróciłam pełna euforii i z trudem potrafiłam pogodzić ekscytację ze zmęczeniem.
Co jednak mogę powiedzieć? Pierwszy dzień zaliczam do niezwykle udanych. Niemcy świetnie spisali się organizacyjnie oraz muzycznie. Tym bardziej nie mogłam się doczekać drugiego dnia festiwalu. O tym, jak wypadła sobota, dowiecie się w drugiej części.
Miz
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz