Coldplay [Warszawa, 19.09.12]

„Musisz kiedyś ich zobaczyć! Są niesamowici“ – tak mówiło sto procent moich znajomych, którzy mieli okazję zobaczyć owy kwartet na Open’erze. Nigdy nie zaliczałam się do wielkich fanek Coldplay, ale doceniam to, co zrobili dla przemysłu muzycznego oraz nie dziwię się, że dziś należą do czołówki największych zespołów. Zatem bez wahania musiałam zobaczyć zarówno te stare jak i nowe kawałki brzmią na żywo.

Bilet wisiał u mnie od stycznia. Przez ten czas miałam okresy euforii, a czasem zapominałam, że we wrześniu zobaczę jedną z najbardziej pożądanych formacji na świecie. Gdy wreszcie nadszedł 19 września, wszystko inne przestało mieć znaczenie. Chciałam już tylko dotrzeć na Stadion Narodowy i tańczyć do utworów Brytyjczyków. Oczywiście nie byłam jedyna. Kilkaset ludzi od rana stało przy przedzielonych, by być jak najbliżej sceny.

Kiedy wreszcie nas wpuszczono (byście widzieli ten sprint do barierek!), dzielnie czekaliśmy na twórców hitu „Clocks“. Niedługo po otwarciu drzwi zaczęło padać. Dwie godziny stania w deszczu w budynku z odkrytym dachem. Nikt jednak nie zwracał na to uwagi z prostej przyczyny – przyszliśmy się tu bawić i żadne anomalie pogodowe nas nie powstrzymają. Tak naprawdę większość zgromadzonych ignorowała nawet sam support w postaci Charli XCX oraz Marina & The Diamonds. A szkoda, bo sama wybrałabym się na ich oddzielne koncerty. Jak spisały się panie?

O 19:00 na scenę w ciężkich koturnach weszła Charlotte Aitchison. Grała krótko, bo niecałe pół godziny. Nie porwała publiczności nawet swoim hitem „You’re The One“. Część się bujała, a reszta stała niewruszona ruchami Angielki. Nie oszukujmy się, że jej muzyka budzi skrajne emocje i musi się po prostu podobać. Nie zachwyciła mnie jakoś szczególnie, ale „Nuclear Seasons“ fajnie było usłyszeć.



Natomiast lepiej zaprezentowała się już Marina Diamandis. Tu już dawano oznaki aprobaty („I love you Marina!“ dochodzące z kilku stron Stadionu). Brytyjka zszokowała swoją połyskującą różową suknią, futrzanym bolerkiem oraz oprawionymi perłami okularami. Powitała nas charakterystycznym „Cuckoo!” znanym z „Mowgli’s Road“. Wykonanie „Bubblegum Bitch“ – zdecydowanie najmocniejszy element show. Dziewczyna ma naprawdę świetny, a przy tym oryginalny głos. Pomimo braku jakiegoś szczególnego zaangażowania ze strony ludzi, artystka wydawała się być zachwycona. Zabrakło mi „Obsessions“ oraz „Girls“, ale może znajdę okazję, idąc na jej osobny występ. Jeśli chodzi o repertuar z „Electra Heart“ to dobrze, że wybrała utwory z pierwszej połowy płyty ze wzgędu na ich większą przebojowość. Support ogółem dał radę, ale i tak stracił znaczenie, gdy na scenę weszła główna gwiazda.


Miz (+zdjęcia)

Nawet nie wyobrażacie sobie, jak trudnym zadaniem jest opisanie prawdopodobnie najpiękniejszego dnia w życiu, bo mimo błahości i utraty znaczenia tych słów koncert Coldplay był takim dniem dla mnie. Dodatkowo muszę cały czas uważać, by nie hiperbolizować i przesadzać oraz starać się pisać jak najbardziej obiektywnie, by ta relacja była do strawienia. Jeżeli ktoś nie lubi idealizowania – może od razu przeskoczyć do czwartego akapitu od końca.

Śpiąc jedynie kilkanaście minut jeszcze w nocy wraz z grupką przyjaciół wyruszyliśmy do stolicy, by wreszcie w okolicach 13:30 znaleźć się pod barierkami Stadionu Narodowego z numerkiem 274 czekałem cierpliwie na otwarcie bram. Tuż przed 16 chcieliśmy się zachować kulturalnie i nie biec pod scenę tylko na nią dojść – plan udał się połowicznie, tuż po otrzymaniu najcudowniejszego koncertowego wynalazku – Xylobandu, wszyscy fani zespołu (w tym i ja) ruszyli z pełną prędkością pod scenę by moknąć pod niezasłoniętym dachem stadionu. Gdy wreszcie zbliżała się godzina 21 a z głośników na stadionie można było usłyszeć „99 problems” Jaya-Z wiedziałem, że za chwilę spełnią się moje marzenia. Mimo to nie obyło się bez rozterek, gdyż pod sceną nagłośnienie na supportach było delikatnie mówiąc nienajlepsze – wokal był prawie niesłyszalny, a bas zagłuszał wszystkie pozostałe kanały. Kiedy jednak muzycy weszli na scenę przy dźwiękach „Back to the Future Theme” i wreszcie, prawie rok po planach udania się na koncert zobaczyłem Chrisa Martina i spółkę wszystkie moje myśli odpłynęły, a gdy wokalista wykrzyknął krótkie „yeap!” i począł grać „Mylo Xyloto” nogi same zaczęły skakać a ręce machać wraz z założonymi na nich Xylobandami.



Wypadałoby wreszcie poświęcić troszkę miejsca temu banalnemu małemu dziełu sztuki – jest to zwykła bransoletka, podobna do opasek, które otrzymuje się na festiwalach – jednak w niej umieszczone jest kilka lampek (w zależności od rodzaju bransoletki – białe, żółte, niebieskie, czerwone i zielone) które świeciły po wysłaniu odpowiedniej fali przez realizatora koncertu. Dodatkowo cała oprawa koncertu była doskonale przygotowana – scena, na której były wypisane teksty z piosenek, nazwy miast czy zwykłe graffiti, pomalowane instrumenty, kolorowe koła które świeciły w tle, gigantyczne okrągłe ekrany na których wyświetlali się muzycy, wizualizacje czy też widzowie – to wszystko robiło gigantyczne wrażenie. No i nagłośnienie było naprawdę doskonałe – żaden instrument nie zagłuszał innego, wokal Martina był również doskonale nagłośniony – co prawda, słyszałem pogłoski że na trybunach dźwięki potrafiły się zlewać (szczególnie na intro „Clocks”) jednak w Golden Circle lepszego nagłośnienia nie można było sobie wyobrazić.



Wróćmy jednak do samego koncertu – gdy tylko rozpoczęło się „Hurts Like Heaven” tłum popadł w szaleństwo – skakał każdy, starszy czy młodszy, a liczne lasery i fajerwerki rozjaśniały i tak jasne od bransoletek niebo. Na lepiej znanym szerszej widowni „In My Place” (z fenomenalnym na perkusji Willem Championem w roli głównej) podczas refrenu ze specjalnych wyrzutni niebo zostało zasłonięte różnokolorowym confetti, wyciętym w kształcie symboli z Mylo Xyloto – m.in. motylkami, literkami M i X, rakietą, serduszkami, łezkami i kwiatuszkami. Przed „Major Minus” Chris powiedział parę błahych słów, że to prawdopodobnie najlepszy koncert z trasy Mylo Xylotour („this concert will be fuc***g awesome!”), a Polacy to najlepsza publiczność na świecie – pewnie na każdym koncercie pojawiają się takie słowa, ale to one stanowią część genialnego kontaktu frontmana z publicznością. Sam utwór na przekór krytykom oskarżającym ich o coraz bardziej komercyjne granie był zagrany z niespotykaną, wręcz hard rockową werwą, a cały stadion rozświetlił się na złowrogi czerwony kolor. Na „Lovers in Japan” nie zabrakło confetti (tym razem i błyszczącego!) oraz gigantycznych balonów, które tłum odbijał pomiędzy sobą – gdy w końcu balon pękł, na fanów rozsypywało się – no cóżby innego! – różnokolorowe płatki papieru.



Po naprawdę żwawych i wesołych utworach przyszła kolej na „The Scientist”. Ta delikatna balladka, brzmiąca o niebo lepiej na żywo niż na płycie wycisnęła łzy z wielu niewiast. Gdy tylko zabrzmiały pierwsze takty „Yellow” chciałem zabrać się do wydzierania (bo śpiewem już tego się nie dało nazwać) tekstu najstarszej piosenki na koncercie, jednak oprócz pianina i wręcz ambientowych dźwięków gitary reszta instrumentów była zupełnie cicha. Gdy już wydawało się, że Yellow będzie czymś w stylu „Coldplay Warsaw Unplugged” lecz na początku drugiej zwrotki wszystko dosłownie ryknęło. Fani również nie zawiedli – zostały wypuszczone liczne żółte baloniki, co nie umknęło uwadze Coldplay („I love the baloons!”). Następne dwa kawałki to znowu ostrzejsze granie – „Violet Hill” z banalnie prostą, ale jak zgrabną solówką gitarową Jonny’ego oraz jeden z piękniejszych momentów koncertu, „God Put A Smile Upon Your Face”, zagrane w aranżacji z AmEx Unstaged (polecam przesłuchać!) zakończone rzuceniem pięknego Fendera na scenę. Przy tymże utworze nie tylko muzyka, ale i tekst utworu został zmieniony na pochwałę cudownej polskiej widowni (która zaiste była na najwyższym poziomie – nikt się nie pchał, nie słyszałem jakiś głosów niezadowolenia - każdy bawił się najlepiej jak mógł i z każdym można było zamienić miłe słowo).



Po krótkiej przerwie Guy, Will, Chris i Jonny pojawili się na środku X’a kończącego wybieg a na telebimach pojawił się snippet w którym główną rolę grała Rihanna. Pomimo tego, że „Princess of China” w wersji studyjnej jest naprawdę kiepska, na koncercie dało się troszkę pośpiewać. Był to jednak najsłabszy moment koncertu, który wynagrodziły dwie kolejne piosenki – „Up in Flames” i „Warning Sign”. W czasie drugiego utworu na pianinie pojawił się album przygotowany przez polskich fanów Coldplay, który znalazł się nawet na głowie Martina.

Znowu chwila ciemności. Lecz jak tylko na stadionie zabrzmiało „Don’t Let It Break Your Heart” zaświeciły się fioletowe motyle rozstawione w różnych częściach płyty, a sam utwór był doskonałym przedsmakiem najpopularniejszego hitu Coldplay. Gdy technicy wprowadzili kotły na scenę już spora część widowni zaczęła śpiewać „Viva la Vidę”, która niosła się po Narodowym jeszcze długo po zakończeniu piosenki, nie dając rozpocząć zespołowi „Charlie Brown”. Właśnie podczas pisania tej piosenki (a dokładnie wersu „we’ll be glowing in the dark”) w głowach muzyków pojawił pomysł na Xylobandy – nie mogło więc ich zabraknąć podczas odgrywania i tego utworu. Zaraz po tym Martin zaczął grać pierwsze nuty „Paradise” które zostało entuzjastycznie przyjęte przez tłum wykrzykujący powtarzające się wiele razy „it’s a para-para-paradise!”. Kiedy opowieść o małej dziewczynce zbliżała się ku końcowi, frontman zespołu wykrzyczał do mikrofonu „I don’t wanna stop, I don’t wanna finish, I don’t wanna leave Warsaw!” i począł na nowo grać radosną piosenkę.



Na chwilę muzycy znowu zniknęli – niektórzy mniej zorientowani w przebiegu koncertów Coldplay myśleli, że to koniec. Jednak po chwili cała czwórka pojawiła się na scenie rozstawionej pośrodku płyty i zagrali tam dwie piosenki – spokojną „Us Against The World” oraz akustyczną wersję „Speed of Sound”.

Po powrocie na główną scenę jako pierwszy został odegrany kolejny z „the best of” Coldplay – „Clocks”, które zostały okraszone znowu prostym, a jakże banalnym pomysłem – lasery na tle rozpylonej wcześniej pary wodnej dawały efekt podobny do zachmurzonego nieba. „Fix You” natomiast było ostatecznym wyciskaczem łez – kogo nie ruszył „The Scientist”, ten uronił łezkę na przedostatnim utworze warszawskiego koncertu. Ostatnią piosenką show było „Every Teardrop Is A Waterfall” – potężna dawka radości i energii, całkowita odmiana po dosyć smutnym i wolnym „Fix You”. Po raz ostatni zaświeciły się Xylobandy, po raz ostatni Warszawa została wpleciona w tekst piosenki „and Warsaw (heaven) is insight” i po raz ostatni różnokolorowe fajerwerki oświetliły niebo nad największym stadionem w Polsce. Zresztą, cudowna atmosfera udzieliła się nie tylko fanom, lecz i samym muzykom – Chris po koncercie ucałował scenę, co zdarza się naprawdę rzadko.



Dlaczego koncerty Coldplay są takie niesamowite? Chyba dlatego, że ci ludzie są naprawdę swoimi przyjaciółmi – to nie U2, którzy po zagraniu koncertu rozjeżdżają się w różne strony. Spędzają razem czas, razem grają w gry komputerowe a po koncercie przybijają sobie piątki i razem łapiąc się niczym aktorzy dziękują publice.

Czego zabrakło mi w tym show? Na pewno dwóch piosenek – „Shiver” oraz najukochańszej „Lost!”, oraz jakiejkolwiek zmiany setlisty (od dłuższego czasu jest taka sama). Od Chrisa Martina chyba wszyscy muzycy mogliby uczyć się niesamowitego kontaktu z publicznością oraz gigantycznego zaangażowania w koncert, od całego zespołu – cudownej oprawy (która nie szokowała, lecz zachwycała, nie tworzyła show, ale idealnie go dopełniała), a akustycy – genialnego nagłośnienia.

Pozostaje mi teraz tylko czekać na kolejny koncert Coldplay w Polsce – niestety, na to szybko się nie zanosi.



Wraz z tą relacją kończy się też moja przygoda na themagicbeats. Pisanie recenzji szło mi coraz trudniej i były one coraz bardziej schematyczne, a i od dłuższego czasu nic mojego nie pojawiało się na blogu, dlatego też postanowiłem odejść z redakcji. Dziękuję wszystkim – Wam, czytelnikom za choćby rzucenie okiem na moje wypociny oraz mniej lub bardziej konstruktywną krytykę, dziewczynom i chłopakom z redakcji za cudowną atmosferę oraz mojej naczelnej – Natalii za przyjęcie mnie do redakcji i otworzenie nowych możliwości.

Kogucik

13 komentarzy:

  1. bardzo przyjemnie czytało mi się Twoje recenzje. szkoda, że kończysz pisanie tutaj. smuteczkę :(

    OdpowiedzUsuń
  2. I bardzo dobrze. Wypierdalaj.

    OdpowiedzUsuń
  3. RECENZJE MATEUSZA BYLY NAJLEPSZE, Z JEGO ODEJSCIEM KONCZY SIE PEWNA DOBRA ERA TMB, CO DALEJ Z WAMI BEDZIE?

    OdpowiedzUsuń
  4. NIeee, to nie moze byc prawda. Mati zostan, Twoje recenzje naprawde milo sie czytało ;/. Moze zrobmy jakas akcje na fejsie?

    OdpowiedzUsuń
  5. Dziękujemy za Twoje recenzje. Będzie ich tu brakować!

    OdpowiedzUsuń
  6. meetmeatthecorner26 września 2012 22:59

    Mateusz dziekuje Ci za tyle wzruszen i swietnych tekstow. Na zawsze w mym sercu [*]

    OdpowiedzUsuń
  7. Frytki z cebulka27 września 2012 22:07

    O nie Mateusz? Jak to? Przeciez macie kilku gorszych redaktorow ;/.

    OdpowiedzUsuń
  8. Już nigdy nie przeczytam tych wspaniałych prównań literackich pokroju "taka dobra muzyka, że nawet mojej mamie się podoba", albo "mój tata puszcza w samochodzie" </3

    OdpowiedzUsuń
  9. Nie zrecenzowałeś PBX, ani Letur-Lefr :/ Masz wpierdol od moich murzynów

    OdpowiedzUsuń
  10. krzyzyk na droge [*]

    OdpowiedzUsuń
  11. marina skradla moje serce <3 az chcialoby sie ja blizej poznac :D

    OdpowiedzUsuń
  12. To chyba jakis zart :D, nie mozecie tak latwo oddac jednego z najlepszych waszych redaktorow :(

    OdpowiedzUsuń