Czyli trochę nowości, trochę zaległości. Zapraszam do lektury.
Animal Collective: Centipede Hz
No to się porobiło. Animale są teraz cool. Są cool już od pewnego czasu. Dokładnie od wydania chwalonego pod niebiosa Merriweather Post Pavilion. Problem jest tylko taki, że dla mnie formacja z Baltimore najlepsze rzeczy robiła ponad dekadę temu. Mam tu na myśli przede wszystkim mityczne dzieło Spirit They're Gone, Spirit They've Vanished. Wtedy to jeszcze nie był nawet kolektyw, tylko duet. Natomiast nowy album boleśnie utwierdza w przekonaniu, że chłopaki zjadają własny ogon. Bo czy coś na Centipede Hz zaskakuje? Ani koncept w postaci psychodelicznej radiostacji, ani maksymalistyczna, czasami aż za bardzo produkcja, ani same kompozycje, które brzmią jak postrzępione hybrydy utworów z poprzednich płyt z animalowego podwórka (przede wszystkim słychać Strawberry Jam oraz Merriweather w połączeniu z solowym Tomboyem Pandy Beara). Nie zrozumcie mnie źle, nowa pozycja od zwierzęcej załogi to dobry album, ale prawie zupełnie nie wnosi niczego nowego do bogatego dorobku Amerykanów. Mimo że broni się niezłymi kawałkami (panda-bearowy "New Town Burnout", gang-gang-dance'owy "Wide Eyed" czy typowo-animal-collective'owy "Applesauce"), to jednak grupa Avey Tare'a w 2012 roku nie jest już tym samym niszowym i oryginalnym zespołem co kiedyś, a szkoda.
Iza Lach: Off The Wire
Pamiętacie jeszcze album Krzyk, który Iza wydała w zeszłym roku? Jeśli tak, to wiecie, że na tamtym wydawnictwie młoda łodzianka pokazała swoją melancholijną i bardziej introwertyczną stronę. Na Off The Wire prezentuje zupełnie inne oblicze i nie chodzi tylko o to, że śpiewa po angielsku. Przy producenckiej pomocy Snoop (jeszcze) Dogga (!) powstała ciepła, totalnie wyluzowana i pełna radości płyta. Gdy została ujawniona na bandcampowym profilu artystki, my cieszyliśmy się pełnią lata, zatem propsy za absolutnie perfekcyjny timing. Ale nie tylko za to, bo trzeba przyznać, że album robi bardzo pozytywne wrażenie. Kawałki są melodyjne i naprawdę niezobowiązujące. Weźmy na przykład "It's Summer Again". Urocza i lekka popowa piosenka świetnie nadająca się na leniwe popołudnia, nie tylko te letnie i upalne. Sprawdza się równieżniemal g-funkowy joint "Back In Love" czy lekko jazzujący opener "I Can Feel U". Znajdziemy też spokojniejsze fragmenty jak choćby "Yellow Brick Road" czy "Pressure Off", tak więc dla każdego coś miłego. Jeśli jeszcze nie słyszeliście, to nadrabiajcie, bo choć niestety lato już minęło, to jednak warto posłuchać duetu Iza i Snoop Dogg.
Terranova: Hotel Amour
Jeśli specjalizująca się w muzyce technicznej wytwórnia Kompakt (w katalogu m.in. The Field, Gui Boratto, Matias Aguayo, Justus Köhncke czy sam szef Michael Mayer) wydaje jakiemuś artyście longplaya, to koniecznie trzeba go sprawdzić. W lutym tego roku, w barwach oficyny zadebiutowało berlińskie trio Terranova. No i potwierdzam, że muzyka, którą tworzą, rzeczywiście wpasowuje się w filozofię niemieckiego labetu, a przecież zaczynali od grania trip-hopu. Hotel Amour jest łagodniejszy od Digital Tenderness – poprzedniego albumu niemieckiej formacji, który oscylował gdzieś pomiędzy electro, a techno popem. Więcej tu melodyjnych wokali i przyjemnych dla ucha, ciepłych, elektronicznych faktur. Brzmi to trochę jak Luomo, który za wszelką cenę próbuje stworzyć chwytliwy kawałek, przez co dbałość o produkcyjne detale schodzi na dalszy plan. Ale spokojne, nie jest źle, po prostu tu nie chodzi o wyrafinowaną produkcję, tylko o przyjemność. A momentów sprawiających przyjemnośćjest na płycie dużo. Moimi ulubionymi są parkietowy lodołamacz "I Want To Go Out", dorodnie rozkwitający melanż "So Strong" i delikatnamelodyjka z pozytywki "Make Me Feel". Jeśli odpowiada wam taki klimat, zachęcam do sprawdzenia.
Dirty Projectors: Swing Lo Magellan
Podobna sytuacja do tej, w której znajduje się obecnie Animal Collective. Po sukcesie Bitte Orca od formacji Dave'a Longstretha oczekiwano, że follow-up również będzie na wysokim poziomie. Wreszcie płyta się ukazała i faktycznie zbierała dobre i świetne recenzje. I wszystko jest fajnie i w ogóle, ale wiecie co? Wcale nie uważam albumu Bitte Orca za jakieś arcydzieło. To porządna płyta, ale nic więcej. Stąd też Swing Lo Magellanwcale nie jest dla mnie świetnym krążkiem. Zupełnie nie jara mnie cała ta minimalistyczna powłoka, w dodatku kompozycje nie rozwalają i nic nie chwyta mnie za serce. No sorry, ale jeśli Dave uważa, że "Gun Has No Trigger" to popowy kawałek, to "co mam powiedzieć"?, że powtórzę za Pezetem? A te zrzynki z Velvetów w tytułowej balladce? Ech, niby nie jest jakoś fatalnie, a jednak prawie wszystko brzmi miałko. Prawie, bo sąteż dobre momenty. Do udanych fragmentów należą nawiedzony blues "Maybe That Was It" czy ziemiańska pieśń "Just From Chevron". Aha, i sprawdźcie jeszcze "Dance For You", szczególnie zwróćcie uwagę na końcówkę. I to wszystko. Czekam zatem na znacznie lepszy album Dirty Projectors, bo Dave ma olbrzymi potencjał kompozycyjny, ale wciąż nie przekłada go na znakomite płyty.
Ice Choir: Afar
To dopiero niespodzianka. Gość siedzący za perką w Pains Of Being Pure At Heart nagrywa album inspirowany romantyczna, angielską poezją i przede wszystkim wyrafinowanym 80s'owym popem (głównie Scritti Politti, Spandau Ballet, Prefab Sprout czy Pet Shop Boys). Kurt Feldman, bo tak nazywa się spiritus movens projektu, naprawdę odnajduje się w tej estetyce, a jakby tego mało, okazuje się być świetnym songwriterem. Na Afar nie znajdziemy słaby czy przeciętnych kawałków, tylko samą treść. Każdy z dziewięciu indeksów to mała retro-perełka, pozostająca w głowie na długi czas. Nie ma nawet sensu wyróżniać pojedynczych kompozycji, bo czy jest to otwierający album, zaraźliwy "I Want You Now And Always", wyrafinowany przedsionek disco-piekła "A Vision Of Hell, 1996", aksamitny kabriolet z new-order'owską tapicerką "Peacock In The Tall Grass", romantyczny, księżycowy taniec z wokalistką Chairlift "Everything Is Spoilt By Use" czy inny dowolny utwór z Afar, to i tak Kurt zgarnia całą pulę. Nie chce nic mówię, ale na razie ten debiutancki krążek to dla mnie przynajmniej podium roku.
Four Tet: Pink
Kieran Hebdan wypuszcza kompilację, na której daje wyraz swojej fascynacji techno, deep house'em i oczywiście dubstepem (wspólne kawałki z Burialem czy Thomem Yorkiem nie były przypadkiem). Oczywiście wszystko zostało spreparowane w jakże symptomatycznej dla londyńczyka, eleganckiej manierze. W gąszczu długich, powoli rozwijających się kompozycji, producent przemyca wiele ciekawych motywów i smaczków. Już w otwierającym zestaw plemiennym dubstepie "Locked", syntezatory łagodnie przemierzają ścieżki pulsujących basów. W mrocznym deep house'ie "Ocoras" ukrywa się nostalgia chłodnych nocy. "128 Harps" to z kolei reminiscencja wcześniejszych dokonań Hebdana pod alisem Four Tet. W stronę techno ucieka natomiast zakurzony "Pyramid". Dalej mamy rozmarzony, elektroniczny pejzaż "Peace For Earth", który przez ponad jedenaście minut uspokaja skołatane nerwy słuchacza kojącymi wibracjami. Ostatnia kompozycja "Pinnacles" zachwyca przede wszystkim wyrazistym basem i świetną jazzową wprawką w roli refrenu. Może to nie będzie jakiś kamień milowy muzyki elektronicznej, to jedna fani takich brzmień na pewno nie rozczarują się Pink. Przynajmniej ja się nie zawiodłem.
Swans: The Seer
Michael Gira po niedawnej reaktywacji płytą My Father Will Guide Me Up A Rope To The Sky uderza ponownie ze zdwojona siłą. Niemal dwugodzinny, epicki, dwupłytowy album The Seer stanowi przecięcie wszystkich dróg, jakimi przez prawie trzydzieści lat podążała formacja Swans. Zatem muzycznie jest to efektowny amalgamat przesterowanych, wyjących gitar, industrialnych wybuchów, ambientowych pejzaży i folkowych pieśni. Perkusja najczęściej wybija jednostajny, transowy rytm, który hipnotyzuje słuchacza. Dodatkowo na albumie pojawiają się ciekawi goście: usłyszymy Karen O z Yeah Yeah Yeahs, muzyków z Akron/Family czy Low, a także, ku uciesze fanów, byłą wokalistkę Łabędzi – Jarboe. Co do utworów – centralny punkt The Seer zdecydowanie stanowi ponad półgodzinna, tytułowa kompozycja. Znajdziemy w niej jazgot całej palety instrumentów (dudy, fagot, wiolonczela etc.), rytualny industrial, monumentalny post-rock, a nawet szczyptę eterycznego folku czy bluesa. Ponadto "Mother Of The World" paraliżuje, "93 Ave. B Blues" miażdży, a "Avatar" trzyma w napięciu. Zresztą cała płyta trzyma. Może w "Song For A Warrior" znajdziemy trochę światła za sprawą Karen O, ale poza tym fragmentem The Seer to naprawdę potężna dawka wrażeń. Sprawdźcie sami.
The 2 Bears: Be Strong
Omawiany longplay wyszedł w styczniu, a taki zabieg sprawia czasem, że pod koniec roku trochę zapomina się o płytach, które wyszły tak wcześnie. My jednak pamiętamy i zgodnie z wyświechtanym "lepiej późno niż wcale" dorzucamy swoje trzy grosze w temacie The 2 Bears. Za tą nazwą (która jest hołdem pewnej kultury, ale nie czas tu i miejsce, żeby się nad tym rozwodzić) ukrywają się Raf Rundell i znany z formacji Hot Chip Joe Goddard. Tych dwóch kolesi postanowiło nagrać fragment radosnej, tanecznej elektroniki, mocno czerpiącej ze starego disco, techno czy house'u. I taki właśnie jest krążek Be Strong. Przyjemny, ciepły, niezobowiązujący i zapraszający do tańca. Moje ulubione kawałki to rozpoczynający całość, płynący na lekkim, technicznym beacie i ozdobiony kieliszkowymi smaczkami "The Birds & The Bees", brylująca na dancefloorze disco-impreza "Work" oraz oparty na bassowym groove'ie, pełnen samplowych akrobacji kawałek "Ghosts & Zombies". Pozostałe tracki nie ruszają tak jak wymieniona trójka, ale również mają przyjemne momenty. I może Be Strong nie wymiata jakoś totalnie, to jednak bardzo miło spędza się czas słuchając tych piosenek. Jak najbardziej zachęcam do sięgnięcia po debiut 2 Bears.
Blanche Blanche Blanche: Wink With Both Eyes
Jeśli lubicie wczesne wcielenie Ariela Pinka, gdy jeszcze nagrywał swoje kompozycje na starym magnetofonie, a zamiast perkusji używał własnych ust, to album Wink With Both Eyes jest dla was. W zasadzie Blanche Blanch Blanche za sprawą Sarahy Smith, która śpiewa (jej niski tembr przypomina mi trochę Nico), pisze piosenki i gra na gitarze, jawi się żeńską odpowiedzią na Ariela. Ale Sarahę wspomaga dzielnie na instrumentach klawiszowych Zach Phillips. Zatem jest to duet tworzący swoją własną wersję lo-fi'owego popu. Nie są to tak dobre utwory, jak te z wczesnych płyta Pinka, jednak pośród szesnastu indeksów na albumie znajdziemy bardzo ciekawe fragmenty. Należą do nich hipnotyczna narracja "Jason's List", chwytliwy, ogniskowy akustyk "Mercantile Rugs", pogięty eksperyment w duchu Another Green World "Body Talk", dostojny, piwniczny quasi-romans "With Or Without You", przestrzenny syntezatorowy krajobraz "Appetite" i zamykająca całość, pachnąca kiczowatą 80s'ową dyskoteką prywatka "4amous4". Dziwny to album, przyznaję, ale właśnie przez to tak dobrze słucha się tych odszczepionych tune'ów. Szkoda tylko, że ten duet jest tak mało znany, ale może odpowiada im taka nisza, dzięki temu ich piosenki zachowują swój urok i czar.
Nas: Life Is Good
Jeden z najlepszych raperów w historii wraca z kolejnym studyjnym albumem, którego głównym tematem jest afirmacja życia takiego jakim jest, co zresztą sugeruje już tytuł. Od razu trzeba powiedzieć, że powrót jest zdecydowanie udany, co zapowiadał już bardzo osobisty, i przede wszystkim świetny singiel "Daughters". Nas jak zwykle w formie, więc potrzebował tylko kozackich i tłustych beatów. I dostał takie, choćby w "Loco-Motive" z gościnnym udziałem Large Professora. Nas płynie tu na mocnym, podpitym perkusją basem i pianinem, w którym można dostrzec powinowactwa ze słynnym "N.Y. State Of Mind" z genialnego Illmatica. O "Daughters" już wspominałem, na pewno jeden z najlepszych rapowych singli w tym roku. "Reach Out" buja całkiem przyjemnie za sprawą delikatnego pianinka i gościnnego wokalu Mary J. Blinge. "You Wouldn't Understand" z bardzo 90s'owym podkładem i zaśpiewem Victori Monet również zaliczam na plus. Podobnie zresztą jak jazzujący "Stay" czy zamykający album, pędzący na klasycznym hip-hopowym beacie "Bye Baby". Zdarzają się słabsze kawałki (nie przekonuje mnie "The Don" czy duet z Amy Winehouse w "Cherry Wine") to jednak Life Is Good jest jednym z najlepszych rapowych albumów w tym roku.
Tomek
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz