Heineken Open'er Festival - Kasia [relacja]


Właściwie już rok temu, opuszczając teren Heineken Open'er Festival domyślałam się, że za rok także powrócę w to samo miejsce. Mikołaj Ziółkowski utwierdził mnie w tym przekonaniu, ogłaszając Blur jako pierwszą gwiazdę festiwalu i tym samym wywołując u mnie szaleńczą radość, która zagłuszyła nawet wiadomość o droższych biletach. Z każdym kolejnym ogłoszeniem upewniałam się tylko, że z całą pewnością muszę jechać, odliczałam niecierpliwie dni i w końcu trzeciego lipca po raz drugi znalazłam się w świecie naprawdę dobrych artystów, wszechobecnych pogowców, najpyszniejszych owoców w czekoladzie i toi-toiów pozbawionych umywalek. Zdecydowanie uwielbiam ten świat, pomimo wszystko i za wszystko. 
ŚRODA 
Editors 

Koncert brytyjskiej formacji otwierał wszelkie występy na scenie głównej i myślę, że był to niezły początek. Panowie przyjechali promować swój wydany na kilka dni przed Opener'em album The Weight Of Your Love, który ustanowił także połowę ich całej setlisty. Chociaż wówczas nie obeznałam się z nim zbyt dobrze, zupełnie nie przeszkodziło mi to w dobrej zabawie - przeciwnie, utwór "Sugar" pochodzący z ów płyty i rozpoczynający występ, to jeden z jego jaśniejszych momentów. Nie miałam pojęcia, że będzie taką bombą, takim żywiołem na żywo. Cały koncert był raczej energiczny i z temperamentem, pomijając fragmenty, kiedy Tom Smith łapał za gitarę akustyczną i zapuszczał się w niebezpiecznie smętne i przymulające rejony. Wybaczyłam im jednak te mdłe utwory za "Papillon", które wybrzmiało na końcu i wybrzmiało zupełnie cudownie. 

Blur 

Z pewnością był to jeden z najważniejszych i najbardziej wyczekiwanych koncertów na Babich Dołach. Legendarni Blur po raz pierwszy w Polsce. I jak wypadli? Naprawdę dobrze, chociaż czegoś mi zabrakło, by uznać ich występ za jeden z najlepszych na festiwalu. Może zwyczajnie się czepiam. Może to wina tego, iż zaledwie dzień wcześniej zachciało mi się oglądać zapis z ich niesamowitego show z Hyde Parku na koniec olimpiady, gdzie zespół dał z siebie magiczne 110%. Może zmitologizowałam sobie to, jak ich występy na żywo muszą wyglądać lub za bardzo skupiłam się na oznakach zmęczenia - bądź co bądź, dość widocznych - na twarzach członków zespołu. Jednak skłamałabym, pisząc, że zobaczenie Blur na żywo, stojących może kilka metrów od ciebie, nie jest przeżyciem na swój sposób mistycznym. I skłamałabym pisząc, że było płasko i nieenergicznie. Nie, już od pierwszego kawałka, jakim było "Girls & Boys" zespół wprowadził publikę w niezwykle zabawowy nastrój, co znalazło swoje odzwierciedlenie w istnym kotle, jaki zaraz rozpętał się pod sceną. Potem zagrali "Popscene" - skakał cały tłum, skakał i Damon, który w pewnym momencie również zszedł do publiczności. Cały koncert składał się z najlepszych hitów zespołu. Między innymi zabrzmiało "Beetlebum", w trakcie którego na moment zrobiło się spokojniej i bardziej melancholijnie, a także "Trimm Trabb", które mnie swoją surowością i nieposkromioną siłą zmiażdżyło kompletnie. Było również "Coffee & TV", czyli popisowy numer najbardziej uroczego gościa na świecie - Grahama Coxona, odśpiewane całym chórem "Tender", wzruszające "The Universal" i oczywiście "Song 2", zagrane już na bisie. Echo Woo Hoo! i gorąca nadzieja fanów na więcej zawisły tam nad sceną, więc miejmy nadzieję, że zespół jeszcze do Polski niebawem powróci. 

Alt-J 

Zaraz po Blur skierowałam się w stronę namiotu, który wypełniony był po same brzegi, przez co miałam miejsce strasznie daleko od sceny i nawet stojąc na palcach członkowie Alt-J byli dla mnie dość małymi i niewyraźnymi plamkami. Wystarczała jednak ich muzyka, tak klimatyczna i poruszająca, przeszywająca całe nocne powietrze uderzeniami basów i spotykająca się z żywiołową reakcją publiczności. "Breezeblocks" czy "Matilda" zostały odśpiewane z całym wielkim tłumem. Nie pamiętam zbyt wielu szczegółów tego koncertu, tylko tę falę emocji, oczarowania i dreszczy oraz ogromnie wrażenie, jakie wywarło na mnie wykonanie egzotycznego "Taro". 

Kendrick Lamar 

Nie było mnie zbyt długo na jego koncercie, gdyż w pojedynku Alt-J vs. Lamar, zdecydowałam się postawić na Alt-J i dość późno zjawiłam się pod sceną główną. Zdążyłam jednak przyjść na tyle wcześnie, aby zobaczyć, jak raper uwodzi publiczność i nawiązuje z nią wzorowy kontakt. Zdążyłam usłyszeć "Bitch Don't Kill My Vibe" i nawet nie podejrzewałam, że będę się tak dobrze bawić do tego utworu, tym bardziej, że nie jestem jakąś wielką fanką Kendricka. A jednak - faktycznie mnie wciągnęło i liczę, że uda mi się kiedyś zobaczyć jego show w całości. 
CZWARTEK 

Tame Impala 

Chociaż wiele osób twierdzi, że Tame Impala nie pasowali do głównej sceny i że aura namiotu po zmroku sprzyjałaby im dużo bardziej, ja nie mam słów, aby wyrazić jak bardzo się cieszę, że w końcu w tym namiocie nie zagrali, dzięki czemu ich koncert nie zazębiał się z koncertem Arctic Monkeys. Poza tym jakoś szczególnie nie odniosłam podobnego wrażenia, zupełnie poddałam się potokowi magicznych dźwięków płynących ze sceny i czułam się trochę jak w przepięknym, pełnym kolorów śnie lub w stanie lekkiej hipnozy. Grali krótko, bo godzinę, ale intensywnie. W moim prywatnym rankingu najpiękniej wypadło "Half Full Glass of Wine" oraz "Apocalypse Dream", które zaprezentowali na końcu. Miękkie, niemal kosmiczne, wyrwane z innej rzeczywistości brzmienie gitar porywało i zabierało w niecodzienną podróż, myślę, że w jedną z najlepszych, jaką udało mi się na tegorocznym Openerze przeżyć. 

Arctic Monkeys 

Jest ciemno. Powietrze jest przesycone atmosferą napięcia i oczekiwania, kiedy rozbłyskują dwie wielkie litery AM i podnosi się ogólna wrzawa. W końcu wchodzą - pewni siebie, ubrani w garnitury, gotowi podbić serca publiczności. Uderza mnie, że naprawdę mocno się zmienili, że pamiętam, jak oglądałam przed ekranem komputera ich stare koncerty, gdzie nie do końca wiedzieli co robić i mówić, gdzie byli przestraszonymi chłopcami, nawet z widocznym trądzikiem, jeśli włączyłam jakość HD. Uświadamiam sobie, że może właśnie teraz jest ich najlepszy czas, oraz że teraz spełnia się jedno z moich największych marzeń - widzę ich na żywo. Zaczyna się, ciężki i zmysłowy riff z "Do I Wanna Know?" rozpoczyna show. Publiczność nuci i klaszcze. Jest pięknie. Są wszystkie ich najważniejsze piosenki, w tym dużo z dwóch pierwszych płyt. Setlista niemal identyczna, jak ta z Glastonbury, również gesty i zachowania Alexa Turnera pozostają niemal identyczne, ale to nie przeszkadza. Półtorej godziny skakania, tańczenia, piszczenia i śpiewania ich największych hitów mija zupełnie niepostrzeżenie. Umieram, kiedy grają "Crying Lightning" i "Pretty Visitors", rozczula mnie, kiedy prezentują "Mad Sounds" z nowego albumu (który notabene, z pewnością będzie świetny), czy też akustyczne aranżacje "Cornerstone" i "Mardy Bum". A pomyłka Alexa w trakcie "When The Sun Goes Down" to najbardziej urocza pomyłka ever. I kropka. Potem jeszcze "505" i Arctic Monkeys schodzą ze sceny. Zostaję z mieszaniną depresji ("coooo? już koniec?") i podekscytowania ("!!!!!!!"). I wiem, że było świetnie. 
PIĄTEK 

These New Puritans 

Nie wiedziałam, czego tak dokładnie powinnam się spodziewać. Nowy album przesłuchałam i nawet mnie zaintrygował, ale nie do tego stopnia bym poczuła się oczarowana. Jednakże od pierwszego momentu, kiedy na scenę weszła grupa muzyków i anorektycznie chudy frontman, ciężko było oderwać od nich wzrok, po prostu płynęło się z ich muzyką. Trochę upiorną i straszną, trochę fascynującą. Wokalista prawie nigdy nie wtrącał słowa od siebie, był tylko niezwykły, muzyczny seans. Wtedy stwierdziłam, że po powrocie do domu powinnam dać szansę wszystkim ich albumom od początku. Grali tylko godzinę, co umożliwiło mi pójście na Queens of the Stone Age bez wyrzutów sumienia, że opuszczam ważny koncert w namiocie. Queens of the Stone Age
Nigdy nie sądziłam, że potrafię biec z taką prędkością, z jaką biegłam pod scenę główną, słysząc z oddali "co-co-co-co-co-cocaine". Zaczęli od "Feel Good Hit Of The Summer" i chyba po raz pierwszy udało mi się zobaczyć tyle życia, ognia, rozmachu, temperamentu i testosteronu na scenie. Zespół utrzymał taki klimat przez cały koncert, co chwilę zalewając publiczność kaskadą ostrych riffów. Nikomu nie dawali odpocząć, w trakcie ich występu nie dało się normalnie stać i nie angażować. Pod sceną wariowali dosłownie wszyscy i jeśli wpakowałeś się w tłum, to chciałeś czy nie, po koncercie wychodziłeś półmartwy i całkowicie wykończony. Ale zdecydowanie warto było umrzeć dla Queens of the Stone Age, dla darcia się na "No One Knows", dla miazgi na "If I Had a Tail" czy dziesięciominutowego wykonania "I Appear Missing". Szczególnym momentem było "Make It Wit Chu", w trakcie którego Josh Homme kazał usiąść dziewczynom na ramionach chłopaków, a cały tłum prześlicznie ciągnął refren utworu. Joshua w ogóle jest postacią niecodzienną i idealnie pasującą pasującą do sceny i roli lidera. Zaskarbił sobie dużą sympatię tłumu jeszcze na długo przed tym, zanim oświadczył, że nas kocha i jesteśmy najlepszą publicznością. Co dało się poczuć, miłość ta płynęła w obie strony. W moim najściślejszym topie openerowych koncertów dotąd przodowali Arctic Monkeys i Tame Impala, a tego piątkowego wieczoru dołączyli do nich - a nawet ich przegonili - Queens of the Stone Age. 

Disclosure

Była moc. Nawet jeśli po QOTSA czułam się w zupełności wykończona i najchętniej od razu zasnęłabym na mięciutkiej trawie, Disclosure od razu mnie obudzili. Młodzi bracia do tańca zmusili cały namiot i rozkręcili genialną, dynamiczną imprezę. "White Noise" brzmiało zabójczo, podobnie jak wyczekiwane, tłumnie odśpiewane "Latch". Brak słów. 
SOBOTA 

Miguel 

Może i jestem dzieckiem internetu, które nie umie się ładnie i poprawnie posługiwać językiem polskim, bo najchętniej występ Miguela podsumowałabym zwyczajnie tak "XDDDD" bez dodawanie niczego więcej. Zabawnie było na niego patrzeć, kiedy robił szpagaty XDDDD, opowiadał łamiącą serca historię o pięknej dziewczynie, która go rzuciła XDDDD, albo kiedy sam nagle zaczynał się śmiać, nie wiadomo dlaczego XDDDD. Śmiesznie, tylko nie zapamiętałam wiele z muzyki. 

Devendra Banhart 

Devendra jest strasznie ujmujący. Patrzysz na jego trochę dziwaczne tańce i zachowania i zwyczajnie czujesz falę sympatii do tego słodkiego gościa i jego ciepłej, uroczej muzyki. Mimo faktu, iż w namiocie nie było tłumów (co nie jest zbyt dziwne, zważywszy, że na scenie główniej grali wówczas Kings of Leon), zjawiło się sporo piszczących fanek Devendry, a muzyk został szczególnie ciepło przyjęty przez polską publiczność. To był występ na bardzo wysokim poziomie i jedyne, czego mogę się przyczepić to fakt, że niestety nie wyszedł on na bis, pomimo wołania i skandowania jego imienia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz