Heineken Open'er Festival 2013 - Michał [relacja]

Dwunasty Open'er był moim pierwszym, dlatego moje podekscytowanie było wielkie. Teraz już wiem, że warto było przejechać całą Polskę, by spędzić te kilka dni na największej muzycznej imprezie w Polsce. Nie wiem jak często zdarzają się imprezy, gdzie na tej samej scenie, dzień po dniu, można zobaczyć Steve'a Reicha i Rihannę. Line-up Open'era to eklektyczna mieszanka wszystkiego co ważne w muzyce ostatnich lat. Jednak Gdyński festiwal to nie tylko koncerty. To również belgijskie frytki jedzone siedząc na trawie, pyszna kawa w AlterCafe, ratowanie Arktyki czy polskich ptaków przez złożenie podpisu oraz wiele innych rzeczy, na które po prostu nie starczyło czasu podczas tych kilku festiwalowych dni. Mam nadzieję, że początek lipca 2014 również uda mi się spędzić w Gdyni, bawiąc się na kolejnej edycji Open'era. 
Środa 
Editors 
Pierwszym koncertem, który udało mi się zobaczyć w całości, był występ Editors. Już nie wiem kto kogo bardziej kocha: Editors Polskę, Polska Editors czy może Mikołaj Ziółkowski Editors. Pomijając to, Brytyjczycy zagrali kolejny koncert w Polsce i znowu nas nie zawiedli. Zaczęli od odrobinę patetycznego „Sugar”, stanowiącego pewnego rodzaju ciszę przed burzą, która rozpoczęła się najnowszym singlem „A Ton Of Love”. W tym momencie ludzie oszaleli, rozpoczęło się pogo i chóralne skandowanie każdego refrenu. Anglicy zagrali całą plejadę swoich największych hitów, wplatając między nie utwory z niedawno wydanej płyty The Weight Of Your Love. Było energicznie, mocno, intensywnie, a miejscami również lirycznie. To mój drugi koncert Editors w życiu i kolejny raz wyszedłem z niego zachwycony.
Blur 
Następnie przyszedł czas na występ głównej gwiazdy wieczoru, legendy brit popu - Blur. Zespołowi zajęło całe 24 lata by w końcu dotrzeć do Polski, dlatego też większość festiwalowiczów była bardzo podekscytowana. Na pewno bardziej ode mnie. Powiem szczerze - Blur nie był koncertem, na który najbardziej czekałem tego dnia, lecz nie zmienia to faktu, że jest to zespół legendarny i po prostu trzeba było ich zobaczyć, dlatego o godzinie 22 stawiłem się pod sceną główną. Zaczęli bardzo efektownie, bo od „Girls And Boys”, będącego chyba moim ulubionym kawałkiem zespołu i od razu zostałem kupiony. Ekipa pod przewodnictwem Damona Albarna na żywo ma nieskończone pokłady energii, którą hojnie dzielą się z publicznością. Na scenie zdaje się, że Albarn jest w kilku miejscach jednocześnie, ma istne ADHD: skacze, tańczy, biega, rzuca się w publiczność, a przy tym wciąż świetnie śpiewa. W setliście znalazły się wszystkie największe przeboje z „Coffee & TV”, „Parklife” i „Song 2” na czele. Na prawdę ciężko było mi odchodzić spod sceny w trakcie tego koncertu. 
Alt-J
Zaczynający się o 23:30 na scenie namiotowej występ Alt-J był zdecydowanie najbardziej wyczekiwany koncertem tego dnia festiwalu. Brytyjczycy zdobyli moje serce zeszłorocznym debiutem An Awesome Way. Miałem pewne obawy czy uda im się odtworzyć na żywo wszystkie ciekawe rozwiązania słyszalne na albumie. Koncert rozpoczął się tak, jak zaczyna się płyta, czyli utworami „Intro”, „The Ripe And Ruin” i „Tessellate”. Zachowanie kolejności z albumu trochę mnie zdziwiło, lecz potrafiłem to zaakceptować. W końcu płyta stanowi pewną całość i każdy utwór ma swoje miejsce. Z utworem „Something Good” chronologia została zaburzona. Zdobywcy Mercury Prize zdecydowanie nie są showmanami, wręcz przeciwnie - są raczej nieśmiali. Jednak o tym koncercie nie mogę powiedzieć złego słowa. Muzycy skupili się na precyzyjnym odegraniu swoich kompozycji. Pięknie wybrzmiały wszystkie harmonie, a chórki i partie wokalne były zaśpiewane wyjątkowo czysto. Koncert był bardzo klimatyczny, miejscami podniosły i potężny, miejscami wycofany i spokojny. Stłoczony w namiocie tłum reagował żywiołowo na każdy dźwięk płynący ze sceny, tak że sami członkowie zespołu byli zaskoczeni. W setliście złożonej głównie z albumowych piosenek znalazło się miejsce również dla utworu „Buffalo” z soundtracku do Poradnika Pozytywnego Myślenia, oraz dwóch coverów, „Slow” Kylie Minoque i „A Real Hero” College. Tym, co na pewno zapamiętam z tego występu, będzie chóralne odśpiewanie „Breezeblocks” i „Matilda” oraz pełne orientalnych motywów „Taro”. Trwający niespełna godzinę koncert był przeżyciem naprawdę magicznym, wypełnionym po brzegi emocjami. Warto było uciec z końcówki Blur, by to usłyszeć. P.S. TNGHT puszczone po zejściu zespołu ze sceny było zdecydowanie jedną z lepszych wiks tego festiwalu. 
Kendrick Lamar 
Gdy już udało mi się wytoczyć z namiotu po Alt-J, dystans między tentem a sceną główną pokonałem biegiem, ponieważ już od kilkunastu minut grał na niej raper z Kaliforni, Kendrick Lamar. Mimo że nie byłem od początku, udało mi się usłyszeć większość ulubionych piosenek, np. „Bitch Don't Kill My Vibe”, czy „Poetic Justice”. Kendrick ma genialny kontakt z publicznością, a jego charyzma i urok osobisty na pewno mogłą przekonać do siebie nawet zatwardziałych przeciwników. Ja totalnie dałem się porwać i przez cały występ czułem się jak rodowity członek fullcapowej społeczności. 
Crystal Castles 
Na zakończenie dnia kilkanaście minut pod sceną namiotową na koncercie Crystal Castles. Tutaj obyło się bez niespodzianek. CC nie przekonują mnie zarówno na nagraniach jak i na żywo. Na prawdę nie rozumiem jak można ekscytować się zmodulowanymi pokrzykami pijanej Alice, utopionymi w kaskadach topornych bitów... No dobra, o gustach się nie dyskutuje. Skończmy na tym, że mi się nie podobało. 
Czwartek 
Kim Nowak 
Drugi dzień festiwalu rozpocząłem od występu Kim Nowak. Gitarowy projekt braci Waglewskich widziałem już na żywo podczas Coke Live Music Festival. Jednak moje nastawienie do tego zespołu wciąż się nie zmieniło. Owszem, doceniam surowość gitar i wokali oraz wyrazistą perkusję, lecz nie potrafię się tą muzyką ekscytować. 
Tame Impala
O 20.00 miało się rozpocząć pierwsze ważne wydarzenie tego dnia, mianowicie koncert Tame Impala. Muzycy z antypodów zebrali laury za zeszłoroczny album Lonerism i to właśnie głównie na kawałkach z tej płyty oparli swoją setlistę. W muzyce Tame Impala słychać ciepło i słońce, co jednak nie pomogło pokonać padającego z nieba deszczu. Swoją drogą to pogoda wybrała sobie chyba najgorszy możliwy moment na jedyny deszcz podczas tej edycji. Woda z nieba jednak nie powstrzymała Australijczyków od zagrania bardzo dobrego koncertu. Utwory grupy na żywo brzmią bardzo dobrze, a całości dopełniają ciekawe wizuale podkreślające psychodelię muzyki. Dopisała również publiczność tańcząca i podskakująca w rytm pokręconych kompozycji zespołu. Dla mnie najmocniejszymi momentami występu były genialny singiel z pierwszej płyty, „Solitude Is Blis”, chwytliwe „Feels Like We Only Go Backwards” i „Elephant”, który zdecydowanie wywołał najwięcej emocji wśród publiki. Szkoda tylko, że grali tak krótko, mógłbym ich słuchać o wiele, wiele dłużej. 
Arctic Monkeys
Jeżeli ktoś miał wątpliwości, który koncert wzbudzał wśród ludzi najwięcej emocji, wystarczyło przyjść pod scenę główną przed koncertem Arctic Monkeys. Miałem świetne miejsce, naprzeciwko środka sceny, w piątym, może szóstym rzędzie, jednak fani AM, którzy podczas występu Tame Impala zachowywali się bardzo kulturalnie, gdy tylko Australijczycy zeszli ze sceny, zaczęli pchać się pod scenę, by chociaż trochę przybliżyć się do swoich idoli. Rozpoczęło się istne pogo bez muzyki. W obawie o zaburzenie moich wrażeń podczas koncertu oraz o własne zdrowie zacząłem się wycofywać, co również nie było łatwe. Nie ma na świecie zespołu, który zrobiłby dla mnie więcej niż Arctic Monkeys. To oni otworzyli mi drzwi do lepszego muzycznego świata oraz już od paru lat pozostają moim ulubionym zespołem. Na żaden koncert tej edycji nie czekałem tak mocno, dlatego też gdy zespół pojawił się na scenie, a z wielkich głośników popłynęły pierwsze dźwięki ich najnowszego, genialnego singla „Do I Wanna Know?”, moje podekscytowanie było ogromne. Od dawna już wiadomo, że chłopcy już nie są tymi szczeniakami, którzy nagrali Whatever People Say.... Ich muzyka stała się cięższa, a stylówa bardziej amerykańska. Czy wyszło im to na dobre? Ocenić musicie sami. Jednak nie da się ukryć, że Arctic Monkey są teraz w genialnej koncertowej formie. Ich występ był bardzo żywiołowy, a ja spędziłem go tak, jak to sobie wymarzyłem: skacząc i śpiewając z rozemocjonowanym tłumem nie tylko refreny, ale też każdą linijkę tekstu i nawet niektóre gitarowe riffy. Atmosfera była świetna, a Kosakowo stało się w tym czasie najwspanialszym miejscem na ziemi. Cudownie wybrzmiały najbardziej kluczowe utwory w twórczości zespołu. Brytyjczycy zdawali się bawić na scenie równie dobrze jak ludzie pod nią. Szczególnie Alex, który aż pomylił się podczas grania „When The Sun Goes Down”. Moimi faworytami będą niesamowite „Pretty Visitors” i piękne „505” kończące występ. Po koncercie AM byłem zmęczony, poobijany, zachrypnięty, miałem totalny mętlik w głowie i za dużo myśli, ale przede wszystkim byłem bardzo, ale to bardzo szczęśliwy. 
Nick Cave/Maria Peszek
Po niesamowitym koncercie Arctic Monkeys tego dnia udało mi się już tylko zobaczyć kawałek koncertu Nicka Cave'a siedząc na trawie daleko od sceny, jednak nie przekonał mnie on by podejść bliżej i zostać dłużej. Następnym punktem programu był początek występu Marii Peszek, która grała ten sam koncert co kilka miesięcy temu w Krakowie. Dlatego podczas utwory „Amy” skierowałem się w stronę wyjścia z terenu festiwalowego. 
Piątek
Palma Violets
Co roku pojawia się w przemyśle muzycznym zespół, który na skrzydłach prostych riffów i chwytliwych melodii oraz potężnej promocji w brytyjskiej prasie trafia do świadomości słuchaczy na całym świecie. Taki sam scenariusz odegrali kiedyś The Vaccines, Spector czy Howler, a tym razem trafiło na Palma Violets. Stojąc pod sceną naprawdę można było mieć wątpliwości, czy aby na pewno jesteśmy w Polsce, gdyż publiczność w większości stanowili Brytyjczycy. Na scenie nie widać, że Palma Violets są debiutantami, wręcz przeciwnie - mają swobodę godną grającego od dziesięciu lat zespołu. Muzyka tych chłopaków brzmi ostro i garażowo, a jednocześnie jest piekielnie melodyjna. Muzycy na scenie bawią się świetnie, pytanie czy jest to spowodowane ogólną atmosferą koncertu czy ilością alkoholu wypitego przed występem pozostawmy bez odpowiedzi... Pewne jest to, że Palma Violets dali zaskakująco dobry koncert. Miejmy nadzieję, że nie spadną z piedestału równie szybko jak na niego weszli. 
These New Puritans 
Ten występ był dla mnie największą zagadką tegorocznego Open'era. Nie miałem pojęcia czego można spodziewać się po zespole z Southend-on-Sea. Najnowsza płyta zespołu nie do końca mnie przekonała po pierwszych odsłuchach i obawiałem się, że oparcie setlisty na utworach z tego krążka może bardzo zaszkodzić koncertowi. Jednak mając w pamięci długie godziny spędzone na zapętlaniu Beat Pyramid i Hidden pojawiłem na prawie godzinę przed występem w namiocie by zająć dobre miejsca. Swoją drogą mógłbym przyjść na dziesięć minut przed rozpoczęciem, a i tak dopchałbym się do barierek, frekwencja była bardzo niska (czy koncert Skunk Anansie naprawdę był aż tak atrakcyjnym wydarzeniem?). Po długim soundchecku Brytyjczycy rozpoczęli swoje przedstawienie. Otwarli koncert utworem „Spiral”, wyciągając wszystko to co nieprzyjazne w ich muzyce, dysonanse, ciężkie harmonie, nieoczywiste melodie. Ludzi nie wiedzących o co chodzi w These New Puritans, którzy trafili tam przypadkiem, mogło to nawet sprowokować do wyjścia z namiotu. Ja byłem jednak zachwycony, dla mnie zgadzało się wszystko. Pięknie brzmiały instrumenty dęte, świetnie zaaranżowano pianino oraz elektroniczne wstawki. Z każdą minutą było coraz lepiej. Nowe utwory na żywo wypadają wspaniale. Usłyszeliśmy m.in. singlowe „Fragment Two”, „Organ Eternal” z hipnotycznym motywem syntezatorowym i pięknie rozwijające się „V (Island Song)”. Jednak tym co uczyniło ten występ wspaniałym, była część środkowa, w której umieszczono starsze piosenki, jak „We Want War” czy „Attack Music”. W setliście znalazło się też miejsce dla „Swords Of Truth” z debiutu, co bardzo mnie zaskoczyło i ucieszyło. Ta godzina z These New Puritans była jednym z najbardziej intensywnych, magicznych, podniosłych, pięknych i przepełnionych emocjami momentów mojego życia. Szkoda, że zostali tak niedocenieni przez większość festiwalowiczów. Miejmy nadzieje, że niedługo wrócą do Polski na koncert klubowy. 
Queens Of The Stone Age
Miałem okazję przeżyć koncert QOTSA z różnych perspektyw. Biegając i skacząc pośród ludzi, stojąc w tłumie, siedząc na trawie, a nawet stojąc w kolejce do wymiany bonów. O dziwo, zespół cały czas brzmiał dobrze. Josh Homme mógłby otworzyć szkołę dla młodych frontmanów i naprawdę wiele ich nauczyć. Ma świetny kontakt z publicznością, co chwilę powtarzał jak świetna jest polska publiczność, a raz powiedział nam, że „możemy robić cokolwiek na co mamy ochotę”, ciekawe co na to ochroniarze... Queens Of The Stone Age świetnie sprawdzili się w roli piątkowego headlinera, dając naprawdę porządny gitarowy występ. Disclosure
Na zakończenie festiwalowego dnia w namiocie zagrał młody brytyjski duet Disclosure. Miałem już okazję widzieć ich na żywo podczas zeszłorocznego Selectora. Swoją drogą Mikołaj Ziółkowski może być z siebie dumny, że udało mu się ściągnąć tę sensację na swoją imprezę jeszcze przed wydaniem debiutanckiej płyty. Od czasu Selectora zmieniło się wiele, utwory przybrały bardziej piosenkową formę, sprzęt którego bracia Lawrence używają na scenie się rozrósł, lecz przede wszystkim zyskali wiele na popularności. Ludzie tłumnie stawili się pod tent stage, by zobaczyć występ Brytyjczyków. Co wytrwalsi czatowali na barierkach nawet na koncercie Hey. Jednak tym co nie uległo żadnej zmianie jest to, że duet wciąż potrafi rozkręcać świetne imprezy. To był zdecydowanie najlepszy clubbing tego Open'era. Świetne bity nie pozwalają ustać w miejscu, a chwytliwe refreny aż krzyczą, by je sobie zaśpiewać. Bracia Lawrence, mimo że pomylili się co do ilości zagranych w Polsce koncertów, po raz kolejny urządzili nad Wisłą świetną gibanę i udowodnili, że zasługują na miano objawienia sceny klubowej. 
Sobota 
Everything Everything
Jestem chyba jedyną osobą, która bardziej lubi ich drugi album od pierwszego. Szkoda, że członkowie zespołu nie są tego zdania i setlistę oparli głównie o utwory z Man Alive. To mógł być całkiem niezły koncert, gdyby EE porzucili te nieciekawe, irytujące i brzmiące jak przypadkowo generowane na elektronicznych zabawkach dźwięki na rzecz ciekawszego i bardziej minimalistycznego brzmienia z Arc. Niestety tak się nie stało i otrzymaliśmy występ wyjątkowo mdły i nudny, na którym nie dało się wytrzymać do końca. Całkiem ładnie zabrzmiał utwór „Duet”, lecz to nie wystarczyło by zatrzymać mnie pod open'er stage na dłużej. 
Miguel
Co do koncertu wschodzącego gwiazdora r'n'b mam mieszane uczucia. Z jednej strony fajnie było zobaczyć muzyków bawiących się na scenie czasami lepiej od zgromadzonej publiczności, usłyszeć imponujące wokalne popisy Kalifornijczyka, lecz z drugiej pompatyczność i egocentryzm bijący od Miguela po pewnym czasie zaczęły irytować. 
Crystal Fighters
Widziałem tylko chwilę, jednak tyle wystarczyło, żeby się całkiem nieźle pobawić. Występ na Open'erze to kolejne potwierdzenie koncertowego potencjału Crystal Fighters. Podczas tego występu impreza odbywała się nawet bardzo daleko od sceny. Ich krakowskiego koncertu w listopadzie na pewno sobie nie odpuszczę. Mount Kimbie 
Kolejny koncert z którego widziałem tylko fragment, i kolejny, który mnie pozytywnie zaskoczył. Nie spodziewałem się, że właśnie tak na żywo będzie brzmieć muzyka Mount Kimbie. Bardzo mocno, intensywnie, lecz wciąż tanecznie. Publiczność w namiocie zalały potężne kaskady dźwięku, a bity nie pozwalały ustać w miejscu. 
Devendra Banhart 
Po kilku rozczarowaniach tego dnia powoli traciłem nadzieję na to, że ten wieczór może być udany. Sytuację zmienił Devendra Banhart dając jeden z lepszych koncertów nie tylko tego dnia, lecz całego festiwalu. Mający wenezuelskie korzenie Amerykanin jest osobą tak uroczą i zabawną, że patrząc na niego, aż ciężko powstrzymać się od uśmiechów. Artysta na scenie odprawia swego rodzaju rytualny taniec, macha rękami, podskakuje, co składało się na dziwne sceniczne tai chi. Jeżeli jego celem było zauroczenie publiczności, to mogę powiedzieć, że zadziałało w stu procentach. Nie można zapominać o tym, że Devendra czaruje swoim ciepłym brzmieniem i głosem zarówno gdy śpiewa po angielsku, jak i po hiszpańsku. Szkoda tylko, że po godzinie musiał już zejść ze sceny, by AnCo mogli rozłożyć swoje zabawki. Jestem pewien, że zgromadzona pod namiotem publika mogłaby słuchać i oglądać Devendrę jeszcze kolejną godzinę, i kolejną, i kolejną, i kolejną... 
Animal Collective Pisząc tę relację zapewne narażę się wielu osobom, jednak moje przemyślenia są takie, a nie inne. Według mnie było po prostu nudno i męcząco. Nie pomogła bardzo zmyślna scenografia ani ciekawe wizuale wykorzystujące fragmenty starych kreskówek. Nigdy nie byłem zawziętym fanem AnCo, jednak potrafiłem docenić ich status legendy muzyki alternatywnej, dlatego wiązałem z tym koncertem spore nadzieje. Zawiodłem się. Nie do końca wiem, co zawiniło: czy nagłośnienie, czy zmęczenie po czterech dniach festiwalowania, czy może koncert Devendry Banhart był za dobry. Nieważne, skończmy na tym, że mnie nie porwało. 
Niedziela 
Dizzee Rascal 
Zaproszenie tego brytyjskiego rapera w roli supportu przed Rihanną było według mnie całkiem niezłym pomysłem. W końcu każda okazja do potańczenia i poskakania przy mocnym elektro i szybkiej nawijce jest dobra. I ostatecznie nie zmieniłem mojego zdania. Szkoda tylko, że Dizzee nie skupił się bardziej na rapowaniu tylko na siłę próbował zmusić tłum do skakania. Zatrudnił nawet do tego celu dwóch kolesi, którzy tylko biegali po scenie i skandowali „Jump! Jump! Jump!”. Jak na moje to całkiem niepotrzebne, ludzie sami wiedzą kiedy chcą skakać a kiedy nie, Dizzee. 
Rihanna
Nie oczekiwałem, że ten koncert zmieni moje życie. Oczekiwałem jednak, że koncert barbadoskiej wokalistki porwie mnie od początku do końca, nawet jeżeli znam tylko single. Nie do końca tak się stało, a ja sam chyba lepiej bawiłem się podczas oczekiwania na łaskawe wyjście na scenę piosenkarki, gdyż puszczano wtedy z głośników coraz to bardziej przebojowe kawałki m.in. Thrift Shop, czy Blurred Lines (<3). Miało być wielkie szoł, jednak w Gdyni otrzymaliśmy maksymalnie szoł średnich rozmiarów. Nie było tłumu tancerek i zmyślnych kreacji, był za to rozciągnięty dres, trochę tandetne wizuale, kiczowaty gitarzysta i częściowy playback. Jednak żeby nie wypaść totalnie hejtersko, to muszę przyznać, że pomijając to wszystko całkiem nieźle się bawiłem śpiewając refreny przebojowych singli. Rihanna powinna zapisać się do Kanye Westa na lekcję z robienia widowisk. Piosenkarka zapowiedziała za sceny, że do nas wróci, wątpię by można mnie było tam spotkać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz