Nigdy nie wiedziałam jak to możliwe, żeby wracać z terenu festiwalu o drugiej/trzeciej/czwartej w nocy, nie iść spać, lecz pisać relację. Pisać ją na szybko, z błędami i powtórzeniami, byle była wrzucona na dziesiątą/jedenastą/dwunastą, żeby festiwalowicze, którzy obudzą się o tej godzinie i dotrą do fejsa mogli zapoznać się z jedynym słusznym osądem i mieć powód do sporów i dyskusji czy podśmiewajek, zaczynających się od "bo wiesz, muzyka jest napisało...".
Dlatego zabieram się do pisania tej relacji tydzień po powrocie z festiwalu, półtora od jego rozpoczęcia, będąc, swoją drogą, na innym kontynencie. Możecie powiedzieć, że nikt już o Open'erze czytać nie ma ochoty, wszystko zostało już powiedziane i moje refleksje nie mają sensu. Ale są na pewno bardziej przemyślane niż te pisane na festiwalowym latte za cztery bony o czwartej rano.
Jak niektórzy wiedzą, Open'er czasem bywał mi zupełnie obojętny, a czasem leżałam na ziemi, umierając, że mnie tam nie ma. Umiałam się jednak z tym pogodzić i cieszyłam się pozostałą gamą imprez muzycznych, na których obecność była mi dana. Open'er cały czas pozostawał dla mnie festiwalem, który podbierał innym festiwalom niezłych artystów.
Do końca roku szkolnego nie wiedziałam, czy pojawię się na tej edycji. Po pierwsze, tak, jechałam za oceny. Po drugie, to właśnie ogłoszenia utwierdziły mnie w przekonaniu, że na tegorocznej edycji muszę się pojawić. Nie dlatego, że to modnie i hipstersko, szło tutaj zdecydowanie o muzykę. Tame Impala, Arctic Monkeys, These New Puritans... Kwestią sporną pozostawało, czy poczuję jakikolwiek klimat. Według niektórych, jest on niesamowity. Według innych nie istnieje. Ciekawie było wypracować sobie własne zdanie.
Czy Open'er to zachodni festiwal? Nie wiem, nie byłam nigdy na festiwalu za granicą.
Czy Open'er to festiwal warty zachodu? Na to pytanie mogę już jednak odpowiedzieć.
Demonizowana podróż na Pomorze nie okazała się taka zła (autem) jak ją malowali, w okolicach Gdyni dało się znaleźć w dniu festiwalu genialne miejsce noclegowe za niewielkie pieniądze, a busik do Kosakowa jechał z naszego (mojego i Michała) miejsca pobytu jedyne 10 minut. To stawiało nas w położeniu drugiego wejścia na teren, nie głównego, od strony miasteczka namiotowego, lecz od strony centrum Kosakowa. Ciekawostką było dla mnie, jak wygląda sam teren - niemniej demonizowana była przecież droga Tent - Main, o, przepraszam, Open'er Stage. Okazało się, że nie jest tak źle, co nie znaczy, że jest cudownie. Teren festiwalu jest niezwykle rozległy, aż ciężko uwierzyć, że ze względu na zagłuszające się sceny. Kwestia chęci, na Offie biegnąc z Eksperymentalnej do Trójki nie zdąży się zmęczyć, a NIC się nie zagłusza. Ale okej, to nic, że Open'er zmieściłby się w Krakowskim Muzeum Lotnictwa, a wszystko jest rozmieszczone daleko od siebie, żeby sprawiało wrażenie większego. Koniec końców, przebieżka między scenami zawsze stanowi dobrą próbę w celu utrzymania kondycji, jeżeli ktoś takową posiada. Jeżeli nie, to okazja, żeby takową zdobyć.
My tu gadu gadu, a przecież Open'er to festiwal MUZYCZNY. Nie każdy zapłacił 470 zł za picie piwa w strefie gastronomicznej bądź za opcję jedzenia ziemniaczków (choć okej, frytki belgijskie czasem wygrywały). W Gdyni miały miejsce też jakieś koncerty i warto byłoby o nich przysłowiowe "coś" powiedzieć.
Czterodniowy, a dla niektórych, w tym mnie, pięciodniowy maraton rozpoczął się koncertem Editors. Eskpertem od nich jest Michał, ja lubię tylko Munich, jedną piosenkę, której tytułu nie znam, ale jest podobna do Munich, Papillon, ta ze Zmierzchu i pewnie jeszcze jakąś, poza tym jestem psychofanką Smokers Outside Hospital Doors. Zagrali ten utwór jako drugi bądź trzeci, akurat gdy stwierdziłam, że stanie w piątym rzędzie na Editors i umieranie w pogo (POGO NA EDITORS, LUDZIE) nie jest dobrym pomysłem na sam początek. Albo jestem za stara. Ogólnie rzecz biorąc, panowie pojawili się u nas parę dni po premierze najnowszego albumu, który jeszcze przede mną, ale fragenty na żywo prezentowały się nieźle. Panowie prezentowali sobą świetną formę i niezwykle przyjemnie było stać sobie z boczku tłumu i patrzeć na motylki,które serio fruwały na Papillon. Smuteczek za to, że grali, gdy było jasno - ciemność zdecydowanie służy ich muzyce i trochę szkoda, że otwierali festiwal, bo spanikowałam i jak mówiłam, wycofałam się z tłumu. I choć koncert należał do udanych, nie miałam ciarków, tak jak na Coke.
Później na Tencie grały panie z Savages,czyli zespołu, którego nazwa była najbardziej różnorodnie wymawiana spośród wszystkich na całym festiwalu. Czasem było to nawet zabawne. Savages grały rok temu na pierwszym dniu Off Festival, olałam je na rzecz barierek na Kurcie Vile'u, tradycji stało się zadość i olałam je również tym razem. Czekaliśmy na Blur.
Nie jestem ekspertem od Blur. Ekspertem od Blur jest Kasia. Ale jak na laika, który tłumaczy sobie nieznajomość dokładnej dyskografii tego zespołu tym, że za późno się urodził, sporo kojarzyłam (no bo dajcie spokój, znać tylko Song 2? Bez przesady, jakiś poziom mimo wszystko mam) i całkiem mi się podobało. Zespół zwrócił uwagę, że bardzo dużo czasu zajęło im dotarcie do Polski i było widać, że nie olewają publiki na zasadzie "gramy, zgarniamy kase i spadamy", jak miał zrobić parę dni później inny zespół, tylko autentycznie angażują się w prezentowany przez siebie repertuar. Pierwszego dnia myślałam, że to Blur zebrał możliwie największą jednodniową publikę na festiwalu, ale okazało się, że zrobił to parę dni później inny zespół. Ale i tak ilość opasek jednodniowych była powalająca, tak samo jak różnorodność fanów Blur. I wciąż mam bekę z ludzi, którzy na Song 2 w miejscu, gdzie śpiewa się "je je" śpiewali uparcie "u-u".
Na Alt-J nie poszłam, bo nie lubię. Czekałam na Lamara.
Oj, Lamar, Lamar. Spóźniony 10 minut, grający dla chyba najmniejszej publiki na Mainie w przeciągu całego festiwalu. Wiele razy powtarzałam, że na początku z Kendrickiem wyjątkowo nie przepadaliśmy za sobą, ale tak się uparłam, że wreszcie udało się nam stworzyć idealny związek. Ten chłopak ma w sobie to coś. Jeżeli jakaś dziewczyna nie zakochała się w nim tego wieczoru oglądając jego koncert, tym lepiej dla mnie. Ja się zakochałam. Kendrick Lamar całkowicie skradł moje serce, nawet jeśli był spóźniony i grał niezwykle krótko. Ja odleciałam, bujając się na wszelkie możliwe strony do numerów z jego pierwszego krążka. Całkiem zabawnie było to robić między prawie samymi chłopakami w fullcapach. Ale nieważne. Wybaczyłam nawet to, że nie było słychać wszystkich dźwiękowych albumowych smaczków, bo wiadomo, to koncert. Wybaczyłam zabawę w "która strona głośniej krzyknie, to na pewno ich rozrusza". Chłopak ma niesamowitą charyzmę, coś pokroju Westa, ale chyba jednak podparte mniejszą nadętością. Jeśli on w przyszłości nie będzie wielki, to nie wiem kto miałby być. Wymienianie piosenek, które wybrzmiały w Gdyni nie ma sensu, włączcie sobie jego album i dostaniecie setliste. I uwierzcie, na żywo zmieniają się w niesamowite imprezowe numery. Kendick Lamar rozniósł pierwszy dzień. Ciapy ci, co poszli na Crystal Castles. Plus pozdrowienia dla Michała, który w mistrzowskim czasie przebiegł dystans pomiędzy scenami i zdążył na sporo Kendricka, choć ponoć po Alt-J puścili TNGHT i była wiksa, jedna z tych, których żałuję, że mnie nie było.
Trochę jestem ciapą, bo sama poszłam na Crystal Castles, choć nie chciałam, ale co niby robić. Przeszłam okres fascynacji tym zespołem, widziałam ich na Selectorze, gdzie automatycznie jakiekolwiek ciepłe myśli o tym zespole opuściły moją głowę i nigdy do niej nie wróciły. Szczerze mówiąc, szłam do Tenta, bo chciałam usłyszeć Vanished, będące najlepszym utworem CC ever i jedną z moich ulubionych piosenek prawdopodobnie w całym życiu, choć obecnie twierdzę, że to dzięki Van She, ale okej, Crystal Castles też rączkę do niej przyłożyli i nie ma co temu zaprzeczać. Więc poszłam. Bo okej, może na Sele mieli gorszy dzień, złe nagłośnienie, złą karmę,
nie wiem, czasem bywa, że coś nie gra. Ale, hehe, ten zespół nie gra. Mogliby zapętlić wszystko, ludzie i tak by skakali, Alice i tak byłaby zmacana, a ja i tak nie byłabym w stanie rozpoznać, co akurat leci. Brzmiało to niezwykle cieniutko, a za rok pewnie Crystal Castles zagrają w Bolkowie. Ale nie ma co płakać, usłyszałam AŻ DWA RAZY zapętlony motyw z Vanished. Kanadyjski duecik kolejny raz mnie rozczarował. Standard zachowali.
Open'er jest całkiem zabawnym festiwalem, oglądasz 4 - 5 zespołów dziennie, ewentualnie 6 - 7 po kawałku, a siedzisz na terenie 10 godzin. Ale spoko, taki już jego urok. Nie da się przecież być w dwóch miejscach jednocześnie, a szkoda.
Drugiego dnia pobiłam rekord, bo widziałam, uwaga uwaga, DWA ZESPOŁY. W porywach trzy. I kawałek czwartego.
Od dawna było jasne, że czwartek na Open'erze to zero picia od godziny dwunastej w południe i trzymanie sobie dobrego miejsca na Open'er Stage. Po pierwsze: bo Tame Impala, po drugie: bo Arctic Monkeys. Plan poszedł się kochać dzięki masakrycznie wysokiej temperaturze (ej, napijmy się czegoś) i koncertowi Kim Nowak. Jednak ich nie lubię. Więc ewakuowaliśmy się z Michałem w stronę największej strefy gastronomicznej, gdy wtem poznaliśmy informację dnia: Tame Impala zagoszczą w Signing Tent.
To psuło nasz plan już totalnie, a przecież i tak pomniejszony był o trzymanie sobie dobrego miejsca na Tame Impala.
Jednak zanim to, przeszliśmy się główną arterią festiwalu, stworzyliśmy rezerwat na Arktyce (ciekawy wybór dnia na zbieranie podpisów; patrz: Arctic Monkeys), dzięki nam nie będą strzelać do ptaków, dostałam przypinkę ze SROKĄ i porozmawialiśmy z panią z mojego opolskiego OPAKu, którzy organizują wszystkie fajniutkie rzeczy w moim ulubionym mieście. Nieubłaganie zbliżała się jednak godzina 19, czyli koniec koncertu Kim Nowak. Trafiłam pod scenę na trzy ostatnie utwory i trzeba przyznać, że tłum bawił się świetnie.
A potem zaczął padać deszcz. Tak bardzo niefortunnie, tak bardzo smutno. Jeżeli Editors mogliby mieć smutkową atmosferę, tak totalnie nie powinni jej mieć Tame Impala. Są na pierwszym miejscu wśród zespołów, dla których pojawiłam się w Gdyni. Są zespołem, który moim zdaniem powinien zagrać w Dolinie Trzech Stawów, nie Kosakowie. Obawiałam się bardzo niskiej frekwencji, ale okazało się, że dobra prasa i zagraniczni festiwalowicze ją uratowali. Nawet jeśli pół koncertu dostawałam kucykiem od dziewczyny z Rosji pachnącej ciastem. Mimo tych wszystkich rzeczy, chłopcy zagrali poprawny koncert. Niestety bez Paisleya, który stanowił niezwykle atrakcyjny pierwiastek Tame Impala. Ich występ nie zmienił mi życia, nie zagrali wielu utworów, które chciałabym usłyszeć, nie porwali tłumu i mimo wszystko troszkę żałuję, że całość nie odbyła się w Tencie. Gdzieś w głębi serduszka liczyłam na pustkę pod sceną i intymną atmosferę. Ale i tak, bardzo się cieszę, że mogłam usłyszeć jeden z moich ulubionych zespołów na żywo. Było przyjemnie, lecz bez fajerwerków. Nie jestem do końca pewna, czy to doświadczenie było mi potrzebne. Jednak po jego przeżyciu wiem, że mogłabym nie zobaczyć Tame Impala na żywo. Co nie zmienia tego, że bardzo ich kocham, mimo wszystko. Plątam się w zeznaniach, wiem.
Chcesz sobie wyjść kulturalnie spod sceny, oddać komuś dobre miejsce, ale hehe, nie da się, bo tłum już napiera i się pcha do przodu. Wychodzenie z koncertu Tame Impala wgrało zaszczytną nagrodę pod tytułem "Love Parade Open'era". Ale razem z Kasią udało nam wydostać się z tłumu i stanąć w kolejce do autografów, które rozdawać mieli Tame Impala. I trzeba przyznać, że niezwykle miłe z nich chłopaki, bez sprzeciwu podpisali mi nawet dwa bony festiwalowe, które w panice okazały się jedyną powierzchnią, na której można pisać i bez żalu mogę ją oddać przyjaciołom. Bardzo miło ze strony chłopaków, że zechcieli spotkać się z fanami nie tylko na koncercie, ale też tak bezpośrednio. Świetna sprawa.
Nie rozumiem ludzi, którzy nie sprawdzają setlist przed udaniem się na koncert jakiegoś artysty. Można powiedzieć, że mam na ich punkcie małą obsesję i zawsze sprawdzam, co zespół gra na obecnej trasie. Pozwala to przygotować się psychiczne - posłuchać tych piosenek, przypomnieć sobie je, a niektóre, nie oszukujmy się, poznać. I może faktycznie odbiera to element zaskoczenia, ale wolę być świadoma. No i przecież nie uczę się setlist na pamięć. Problem w przypadku Arctic Monkeys polegał na tym, że z pełną świadomością zespułam sobie całą dramaturgię przeżywania występu przez obejrzenie ich koncertu na tegoroczny, Glastonbury, który na żywo transmitowało BBC. Ale nie ja jedna, rozmawiałam z przynajmniej trzema osobami, które również oglądały ich występ na tydzień przed tym Open'erowym i również miały przemyślenia w stylu "identycznie jak na Glasto". A jednak identycznie nie było, bo to u nas Alex pomylił się w When The Sun Goes Down. Reszta właściwie była odzwierciedleniem koncertu z Anglii, ale też ciężko mieć pretensje. Choć śmieszyło mnie, że wiem, w którym momencie Alex wymusi aplauz. Jedno jest pewne - Arctic Monkeys są w genialnej formie, a Do I Wanna Know zapowiada genialny album. Są świetni na żywo, niezwykle charyzmatyczni i pewni siebie. Sprzedają swój materiał bez krzty jakichkolwiek kompleksów. Właściwie, są chyba jedynym współczesnym zespołem z Anglii, który moim zdanem może poważnie zapisać się na kartach historii muzyki. Jeśli już tego nie zrobili, bo ogrom ludzi uwierzył w hajp. Ale to nie tylko puste promowanie zespołu, oni serio mają w sobie niezwykły szyk, energię i dobre numery. Wracając do tematu setlisty, koncert Arctic Monkeys był czymś w rodzaju koncertu wspominkowego: zespół grał głównie piosenki z dwóch pierwszych albumów, trochę z Suck It And See, trzy kawałki zaliczane do grona nowych i trzy pochodzące z Humbuga. Jako fanka tego albumu, nie byłam zbyt zachwycona, ale w domciu przypomniałam sobie starsze albumy Arctic Monkeys, do których od dawna nie wracałam, choć w czasach gdy ukazywały się na rynku byłam ich obsesyjną wielbicielką, i wiecie co? To jedna z lepiej ułożonych setlist. Okej, paru kawałków nie lubię, ale takie życie, jednak
możliwość usłyszenia 505 czy Teddy Picker, A Certain Romance i Mardy Bum była niesamowita. Świetny zespół, świetna forma, świetny koncert.
Czwartek był najzimniejszym dniem. Dlatego też Nicka Cave'a pod barierką oglądała tylko Miz, a ja, Michał i Kasia bujaliśmy się w tym czasie po terenie, zamarzając i szybko decydując się na ewakuację do mięciutkich i cieplutkich łóżeczek. I wtedy przez przypadek trafiłam z Michałem na Marię Peszek, która stała nam na drodze do wyjścia i właśnie rozpoczynała swój występ w Tencie. Heheszki, bo kiedyś była sporą fanką twórczości tejże artystki, pamiętam moment, gdy wydała Miastomanię, pamiętam moment, gdy do gustu przypadła mi Maria Awaria, ale na szczęście jak szybko mi przyszło, tak szybko mi przeszło. Do Jezus Marii Peszek podchodzę z dystansem i chyba niezbędnym poczuciem humoru. Nie chciałam być na jej koncercie, ale te parę piosenek, które obserwowałam z bezpiecznej odległości, do których sobie skakałam i śmiałam się cały czas z Michała, który teksty Marii zna na pamięć i ochoczo jej wtórował niespodziewanie przyjemnie zamknęły drugi dzień naszych zmagań z Open'erem. Ale i tak wciąż było zimno.
Nigdy za bardzo nie rozumiałam, o co chodzi z tymi Palma Violets, za co wymieniono ich w BBC Sound Of i czemu tak bardzo jara się nimi na Zachodzie. Z drugiej strony, totanie z mojej winy umknęło mi, że wydali album i że może warto byłoby go posłuchać. Poszłam sobie na koncert znając Best of Friends i może jeszcze jakąś jedną piosenkę, postać w tłumie i zobaczyć, jak młodzież spisuje się na żywo. A spisuje się nieźle, nawet nie tyle muzycznie, bo nie jestem ekspertem od muzyki Palma Violets, jak już mówiłam, co pod względem enegii. Mówcie co chcecie, ale to chyba im udało się zrobić najlepsze pogo, używając do tego celu 99% zebranych pod sceną Anglików w koszulkach "Fuck NME" i tym podobnych. Ja się tylko pobujałam, bo jestem za stara, a Michał i tak zna się lepiej. W każdym razie warto było pojawić się na terenie o 18.30, bo nie każdy zespół ma tak fajnego, szalonego basistę i nie każdy o tak wczesnej porze sięga po środki odurzające.
Gdzieś w międzyczasie robiliśmy sobie beczkę z Kalibra.
Czyżby nieubłaganie zbliżał się jeden z najbardziej wyczekiwanych przeze mnie koncertów? Mikołaj Ziółkowski albo bardzo kocha These New Puritans, albo bardzo kocha kogoś, kto bardzo kocha These New Puritans. Gdy spojrzymy w przeszłość, ten zespół po każdym wydanym albumie gościł na koncercie w Polsce, najpierw będąc ciekawostką na jeszcze mysłowickim Offie, potem przenosząc się na Open'era, na którym ponoć zostali równo zlani, aby po wydaniu najnowszego Field of Reeds znów wrócić na lotnisko w Kosakowie, aby grać dla garstki znudzonej publiki pod sceną. Trzeba jednak przyznać, że pojedyncze jednostki dały się w całości porwać muzyce prezentowanej przez These New Puritans, bo ciężko było nie ulec jej urokowi. Nie dziwota, że zespół zaprezentował głównie materiał z nowej płyty, wracając jednak czasem i do starszych rzeczy, w tym między innymi do We Want War. Byłam pod wielkim wrażeniem, jak bardzo bogato został oddany klimat muzyki tnps, jak bardzo udało im się wprowadzić atmosferę i jak bardzo mieli wylane na to, że większość publiki nie zrozumiała ich twórczości. Później spotkałam się z opiniami, jakoby nagłośnienie było beznadziejne, jednak ja odniosłam przeciwne wrażenie. Koncert These New Puritans zrobił na mnie ogromne wrażenie i zabrał do lepszego świata. Długo nie mogłam się po nim otrząsnąć, a z Tenta wyszłam z przeogromnym podziwem i poczuciem cudownego odrealnienia.
Tutaj ledwo żyjesz po świetnym koncercie, slowa zachwytu wciąż wiszą w powietrzu, ale zaraz zaraz, słychać już Feel the Good Hit of Summer, czyli przyszła kolej na Queens of the Stone Age. Poznałam ich, gdy wydali Era Vugaris i odkrycie zespołu takiego pokroju stanowiło dla mnie wielka dumę do momentu gdy nie stierdziłam, że lubię tylko Sick Sick Sick. Jednak wkrótce przestałam być taką ignorantką i liczba piosenek QOTSA które lubię zwiększyła się. Na ich koncercie stałam w ścisłym tłumie, siedziałam na ziemi w nudniejszych fragmentach, na No One Knows biegłam pod scenę, na Little Sister kupowałam bony. Na Make It With Chu stałam jednak spokojnie i kontemplowałam możliwość zobaczenia TAKIEGO zespołu na żywo. I choć dalej nie padam przed nimi na kolana, są najbardziej profesjonalnym headlinerem tegorocznego Open'era i to ich koncert z grona całej czwórki był tym najbardziej udanym. Nawet jeżeli hasłem koncertu pozstaje "gdzie Homme ma włosy?" i "hehe, chyba miał dość nazywania go "rudym". Bardzo dobry występ.
Wpadło nam do głowy, że fajnie byłoby znów wygrać życie i znów być na barierkach przy okazji koncertu Disclosure. Sztuka ta udała mi się przy okazji koncertu braci na Selectorze i była doskonałą decyzją. Czemu więc nie spróbować kolejny raz? Okazało się jednak, że sztuka ta nie jest już taka łatwa, a chłopcy zyskali status gwiazdy, który dotarł i do naszego kraju. Podziwiam ludzi, którzy stali na barierkach na Hey po to, aby mieć to miejsce na Disclosure. Ja bym nie podołała. Tym samym, trafiła mi się miejscówka obok mdlejących dziewczyn, które były pojone przez ochroniarzy wydzieloną dawką wody, był to jakiś
siódmy rząd. Po jednej piosence ewakuowałam się, bo byłam zła, że pan z open'erowej szatni leży mi na plecach (bo nie bardzo miał wyjście) i muszę skakać dokładnie tak, jak skacze tłum dookoła mnie, nie mogąc wykonać żadnego innego ruchu, a przecież bez przesady, bracia Lawrence nie są jakimiś showmanami, żeby stać blisko i się przyglądać. Dlatego wycofanie się lekko do tyłu i zrobienie sobie wiksy na własną rękę okazało się być najlepszą opcją. Nie wiedziałam, że jestem aż taką psychofanką Disclosure, ale ten koncert całkowicie odkrył moją słabość dla tego zespołu. Wpadłam po uszy, taka prawda. Okej, faktycznie jest tak, że włączam sobie jeden utwór z ich debiutu, a potem słucham całej płyty, bo dochodzę do wniosku, że to też jest fantastyczne, i kolejna piosenka też, i tamta też. Spodziewałam się dobrej imprezy, ale nie wiedziałam, że będzie aż tak dobrze, że choć jestem już niezwykle zmęczona, będę skakać przez wytchnienia i oddawać tańcem każdy bit. Disclosure zaprezentowali głównie kawałki z albumu Settle, i nawet Grab Her, które niby mi się podoba, ale jednak się krzywię, zabrzmiało dla mnie cudownie. Momentem koncertu i tak zostanie dla mnie remix Running, utworu Jessie Ware. Wiedziałam, że to grają, ale nie wiedziałam, że usłyszenie dla mnie tego kawałka na żywo w wersji Disclo zrobi dla mnie tak piorunujące wrażenie. Niech dalej wpadają do Polski, niech dalej nagrywają tak świetne albumy, niech dalej rozkręcają takie wiksy, bo to, co robią jest nieprawdopodobnie dobre.
Wychodzisz z Tenta tanecznym krokiem, dalej śpiewasz Latch, i okazuje się, że nie masz gdzie się podziać. To idealny moment, żeby ponarzekać na brak elektroniki na Open'erze. Widzę jedną innowację, którą mogłaby dać sporo temu festiwalowi i byłabym w stanie nawet zapłacić wtedy więcej za karnet: stworzenie piątego slotu na głównej scenie, o godzinie drugiej w nocy, właśnie dla tych niezmordowanych osób, dla których pójście spać o drugiej to za mało. I właśnie dla tych największych elektronicznych gwiazd. Byłoby cudownie. A przecież kiedyś na Open'erze grali Justice, Pendulum czy nawet Deadmau5. Dlaczego teraz
Alter Art zrezygnował z tej kategorii artystów? Osobiście mam duży deficyt electro w organizmie, może też przez to, że przecież nie spotkaliśmy się na Open'erze przed Sele, nie po.
Ostatni dzień Open'era rozpoczęłam koncertem Miguela. Miko Ziółkowski miał pewnie niezły ubaw układając lineup i stwierdzając, że walnie Miguela przed Kings of Leon, doprowadzając fanki tych drugich do nerwicy. Ja byłam wielce zadowolona ogłoszeniem tego artysty, co więcej, nawet to obstawiałam. Jestem fanką Kaleidoscope Dream, ale nigdy nie wpadłam na pomysł, żeby pooglądać jakieś filmiki z koncertów Miguela. Gdybym je widziała, nigdy nie poszłabym pod scenę i nie zmuszała pół koncertu samą siebie do wykrzesania jakichś pokładów pozytywnych myśli na temat tego show. Sorry, ale czy to było na serio?
Miguel więcej się popisywał niż grał koncert. Owszem, ma głos. Owszem, ma super chłopaków w zespole. Ma nawet chłopaka, który wszystko dokumentuje. Owszem, potrafi zrobić szpagat. Ma fajne piosenki, ale co mu po tym, skoro wersje koncertowe niemiłosiernie przekształca i wychodzą z tego potworki. Halo, człowieku, nie jesteś Prince'm. Zagrał w ogóle How Many Drinks na drugi bis, czy już nie wyszedł? Nie wiem, bo sobie poszłam, bo byłam zła. Są jakieś standardy dawania koncertów, i może koniec końców zadufanie w sobie Miguela było nawet zabawne, ale ten gość jest jakąś jedną wielką karykaturą.
A i tak wszystko sprowadza się do Rihanny, która pojawiła się w fosie na jego koncercie. Nie sądzę, żeby i jej się podobało, chyba że faktycznie była w stanie wskazującym. Żeby mi się podobało, też musiałabym się już chyba przewracać.
Idąc na Mount Kimbie, trafiliśmy na końcówkę koncertu Crystal Fighters, którzy chyba zamieszkali w Polsce. Aż szkoda było marnować na nich slot, skoro grali na ubiegłorocznym Coke'u, w maju w Warszawie i wpadają do nas w listopadzie, ale niech będzie, zawsze miło jest usłyszeć Xtatic Truth i trochę sobie poskakać.
Okazało, że przez ponadgodzinny koncert Miguela i "ej, po tej już idziemy, może będzie I Love London" na Crystal Fighters trafiliśmy do prawie pustego Tenta na niewielką próbkę twórczości Mount Kimbie, którzy po jakichś 15 minutach zeszli ze sceny i ciężko ich za to winić, bo byli punktualni. To, co usłyszałam wystarczyło, abym zaczęła żałować bezsensownego stania na Miguelu i chwili skakania do Crystal Fighters. Mój stosunek do Mount Kimbie był raczej luźny. Z przyjemnością słuchałam ich albumów, które wpadały jednym uchem, a wypadały drugim. Na koncercie jednak zaprezentowali o wiele mroczniejszą stronę siebie,
szalenie porywającą i zaskakującą. Już dwudziestego lipca grają w Warszawie, a ja niestety nie mam z kim jechać. Jeśli tylko macie szansę, wybierzcie się na ich koncert. Ja bardzo żałuję, że nie mogłam zobaczyć więcej.
Zaproszenie Kings of Leon w roli headlinera na Open'er Festival to jedna z większych pomyłek tegorocznej edycji. Ja wiem, że Alter Art zarobił na tym posunięciu ogromne pieniądze, ale faktem pozostaje, że część koncertu, którą dane mi było obejrzeć, była najzwyczajniej słaba. Nagłośnienie nie miało rąk ani nóg, całość brzmiała jakby grali w studni, nie wspominając o tym, że grali, jakby ktoś właśnie wyciągnął ich z łóżka w środku nocy. Odgrywali piosenki jedna za drugą, nie siląc się nawet na konferansjerkę, a fani i tak byli zachwyceni. Mnie całość bawiła, bo grali dużo staroci i usłyszałam Molly's Chambers, moim zdaniem najlepszy utwór w dorobku grupy, ale dzień później podsłuchałam rozmowę dwóch panów: jeden tłumaczył drugiemu, że był blisko sceny, było marnie i strasznie śmieszyło go to, że Kings of Leon grają The Bucket, a fani są zdezorientowani i nie wiedzą, co się dzieje. To mówi wszystko o tym koncercie.
Ewakuowaliśmy się więc na Devendrę. To była najlepsza decyzja tego dnia i gdyby nie ona, chyba strzeliłabym sobie na koniec Open'era w łeb. Miałam okres w swoim życiu, kiedy słuchałam całkiem sporo tego artysty, ale to było dawno i dużo zapomniałam, a też nie odświeżyłam go sobie przed festiwalem, bo może wstyd się przyznać, ale chciałam zostać na Kings of Leon. Na szczęście kol zrobili mi prezencik i wygonili na spotkanie z tym cudownym człowiekiem. Mi się wydaje, że jest on dość niedoceniany,
ale też ciężko mi się odnosić, bo nie jestem ekspertem jeśli idzie o Devendrę, ale co by nie mówić, widać było na koncercie, że ma u nas swoich wiernych fanów, a nawet tych, którzy trafili do namiotu z przypadku potrafił do siebie przekonać. Bo chyba jako publika nie mieliśmy wyjścia i musieliśmy go pokochać. Zaprezentował najróżniejsze piosenki, zaczynając od klimatycznych i spokojnych, a kończąc na prawdziwych bangerach. W głowie do teraz nucę sobie Mi Negrita. Moim osobistym smutkiem jest fakt,
że nie zaprezentował na żywo At The Hop, ale i tak jestem w pełni usatysfakcjonowana jego występem. Devendra ma w sobie niezwykle dużo uroku, scenicznego obycia i oryginalnej, czarującej ekspresji oraz ogromny muzyczny talent. Wspaniale było go mieć w Gdyni.
Zostałam w Tencie, gdzie swoją scenografię w potaci dmuchanych zębów rozkładali pomagierzy Animal Collective. To miało być cudowne zamknięcie Open'era i postawienie kropki nad i jeżeli idzie o przekonanie się w pełni o sensowności mojego przyjazdu do Gdyni. Nie owijając w bawełnę, byłam strasznie podjarana tym koncertem, wiązałam z nim wielkie nadzieje i miało być świetnie. No właśnie, miało. Bo nie było. Żaden koncert nie rozczarował mnie tak, jak koncert anco. Właściwie ciężko mi o tym mówić, bo choć minęło tak dużo czasu, dalej przepełnia mnie gorycz. Ich koncert był jednym wielkim chaosem. Dźwiękowym nieporozumieniem. Zastanawiałam się, czy ze mną jest coś nie tak, ale to był po prostu marny koncert i muszę się z tym pogodzić. Nawet My Girls nie zagrało tak, jak powinno. Dziwię się ludziom, którym się podobało, bo na tym koncercie zostało obnażone jedno: Animal Collective nie jest zespołem do grania na żywo. Na pierwszym miejscu słychać wokal. Na drugim - żywe instrumenty. Elektroniki masz jak na lekarstwo, a to ona buduje moim zdaniem całość specyfiki anco i nadaje ich muzyce coś szczególnego i charakterystycznego. Tego na Open'erze zabrakło. What Would I Want? Sky też brzmiało brzydko. Nigdy nie byłam tak smutna wychodząc z jakiegoś koncertu.
Tutaj powinno być zawarte podsumowanie czterodniowej imprezy, ale jak to Mikołaj, robi prezenty. Dlatego też festiwalowicze dostali dzień picia piwa gratis.
Widziałam Dizziego Rascala na Selectorze w 2009 roku, kiedy jeszcze jego piosenki nie brzmiały jak kalki jedna drugiej ani jak dowolne utwory wyjęte z Eski. Serio, kiedyś przepadałam za Dizziem, teraz jednak okazało się, że średnio lubię cokolwiek poza wyprodukoanymi przez Harrisa Holiday i Dance Wiv Me oraz Fix Up, Look Sharp. Odkładając na bok moje prywatne upodobania, trzeba oddać Rascalowi, że w roli supportu spisał się nieźle.
Bardzo sprytne było to spóźnienie Rihanny, a dzięki spoko tłumowi gdzieś w okolicach tyłów bawiłam się na nim lepiej niż na samej Rihannie, na której w sumie jadłam frytki belgijskie. Hity Timberlake'a, Keshy, Blurred Lines czy nawet Harlem Shake nigdzie nie brzmiały tak dobrze, jak tło do skandowania "Sha-ki-ra!" i głośnego buczenia. A i potańczyć sobie było można.
Jak już mówiłam, sama Rihanna nie spisała się zbyt dobrze. Grała krótko, a gdyby nie wspomaganie się playbackiem, nie dałaby sobie rady. Szczerze mówiąc, gdybym zapłaciła za jej show nie mając darmowego wstępu, byłabym nieźle wkurzona. Właściwie, czy znacie kogoś, kto wybierał się na samą Rihannę i brał ten występ na poważnie? Ja nie. Co nie znaczy, że nie szanuję tej wykonawczyni, bo czasem pisano dla niej dobre numery, ale koncert w niezwykle tandetnej oprawie odsłonił wszelkie niedoskonałosci gwiazdki, która nie powalała również konferansjerką, opartą na krzyczeniu "Poland!". Ale nie powiem, że nie - fajnie było usłyszeć Diamonds na żywo.
I tutaj powinno być zawarte podsumowanie pięciodniowej imprezy, ale pozwólcie wspomnieć mi jeszcze o tym, co wydarzyło się po koncercie Rihanny. Kojarzycie ten śmieszny sklepik Red Bulla, skąd różni dje puszczali muzykę? Stoimy sobie z Michałem, a tu nagle leci stamtąd TNGHT. No to my biegiem pod to stanowisko. Dobiegliśmy, bum, koniec, to było tylko parę taktów, później poleciał Kaliber. Eh. Ale trzeba przyznać, że Red Bullowe miejsce było ostoją, gdy nie wiadomo było, gdzie pójść i do czego się bawić, bo było późno lub niefajne koncerty: to oni zremiksowali Trójkąty i Kwadraty i wprawili ludzi w niezwykle
kulturalne bujanie okraszone zdaniem "hehe, wiksa do Podsiadło".
Warto dodać jeszcze, że wracałam Open'erowym pociągiem, który był prawie pusty, więc nie sądzę, że pojedzie za rok. Tak samo nie wiem, czy do Gdyni pojadę i ja. Cała fajność tego festiwalu polega na tym, że zaprosili fajne zespoły. Gdyby nie one, ten festiwal byłby zwykłym spędem ludzi, nie wyróżniającym się niczym na tle innych festiwalów. Nie poczułam klimatu. Nie poczułam szczególnej więzi z innymi festiwalowiczami. Po tym ogromie tekstu możemy sobie wreszcie odpowiedzieć na pytanie: czy Open'er jest warty zachodu? Moim zdaniem, nieszczególnie.
Na koniec, chciałabym jeszcze raz nawiązać do początku tej kartki z pamiętniczka i pozdrowić serdecznie dziennikarzy, którzy mieli zaszczyt relacjonować Open'era. Robiąc to z poziomu strefy Media, tak bardzo wyeksponowanej, tak bardzo jak w klatce, tak bardzo blisko Maina i tak bardzo przepełnionej na headlinerach. Zastanawia mnie to, jak można pisac o koncertach, siedząc w miejscu, w którym odbijał się dźwięk i wszystko brzmiało źle, niezależnie od innych warunków. Widzieliście jakiegoś dziennikarza
pod sceną, albo chociaż w tłumie, albo w kolejce po jedzenie, gdziekolwiek? Ja nie. Widziałam ich tylko w klatce zwanej STREFĄ MEDIA, skąd sorry, ale nie można relacjonować festiwalu, jeżeli chce się oddać go w pełni.
Kończąc hejterskie wywody, chciałam serdecznie pozdrowić wszystkich, z którymi się widziałam i przebywałam na Open'erze. Bez Was byłoby o wiele gorzej. Ale co by nie mówić, dobrze było zrobić sobie krótkie wakacje w Gdyni.
Kolejnym razem nadawać będziemy dla Was z Offa. Już nie mogę się doczekać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz