
21 lat. Słuchają otwierającego album „She Found Now” wydaje się, że to My Bloody Valentine na czele z Kevinem Shieldsem nie zrobili żadnego kroku do przodu. Dalej gramy to samo: rozmarzona pieśń, przywołująca balladowe „Sometimes”, spokojnie mogłaby się znaleźć gdzieś na Loveless czy na jakiejś epce wydanej w latach 90-tych. „Only Tomorrow”? W sumie tak samo, ładunek gitarowego pocisku jest nadal ten sam. Podobnie „Who Sees You”. Ale co powiedzieć o indeksie czwartym? „Is This And Yes” nie można już zbyć prostym „była na…” albo „spokojnie mogłoby wejść na…”. Podobnie „Who Sees You”. Ale co powiedzieć o indeksie czwartym? „Is This And Yes” nie można już zbyć prostym „była na…” albo „spokojnie mogłoby wejść na…”. Rozwiązania, jakie podejmuje zespół, nie dość, że są zupełnym novum, to jeszcze podtrzymują wysoką jakość znaną z wcześniejszych nagrań. Zresztą to nie koniec nowości, bo końcówka płyty dostarcza kolejnych atrakcji. Shields inkorporuje w swoje wyjątkowe tektoniczne pomniki coś na kształt przetworzonych jangle’owych czy drum’n’bassowych partii, zlepia je i łączy na trzy różne sposoby. Kto by się spodziewał, że takie dwa światy jak shoegaze i d’n’b (oczywiście spłaszczam całą sytuację, ale do czego zmierzam) dadzą się tak oswoić i żyć w zgodzie. Wyszło szaleńczo, ale i znakomicie.
A co z pozostałymi trackami? No cóż, zarówno „If I Am” I „New You” jak i pozostałe utwory dostarczają tyle samo radości i emocji. Wystarczy powiedzieć, że to są właśnie utwory na poziomie My Bloody Valentine i już wszystko się rozjaśnia. Tu nie chodzi o jakieś nowatorstwo czy tego typu rzeczy. Chodzi raczej o unikalność oraz, co nie każdy rozumie lub nie chce zrozumieć, o zachowanie pewnego poziomu jakościowego, którego niemal nie da się już udoskonalić. Po prostu, zwyczajnie tak jest: można wymyślać, że na m b v nie ma shoegaze’u znanego z Loveless, że to w ogóle nie to, że się sprzedali (?) i takie tam brednie. Prawda jest jednak taka, że (w moim mniemaniu oczywiści) m b v to album nietykalny, pozbawiony mielizn i skaz, absolutnie czysty i lśniący fragment rzeczywistości. Wiecie ile było w tej dekadzie płyt, w których nie można zmienić nawet jednej sekundy? Płyt, które porażają swoim pięknem i nokautują słuchacza swoją siłą? Jeśli mam być szczery, i z Wami, ale przede wszystkim ze sobą, to powiem, że była tylko jedna. Muszę dodawać o którą mi płytę mi chodzi?
Tomek
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz