10 wydawnictw, na które warto zwrócić uwagę w tym roku.
Ariel Pink & R. Stevie Moore - Ku Klux Glam
Wreszcie nagrali coś razem. Kawałki na albumie to jakieś totalne odjazdy, skrawki sesji czy narkotyczne wygłupy. Ciężko traktować poważnie całe to przedsięwzięcie, ale przyznać trzeba, że jak Ariel i R. Stevie się postarają, to wychodzą im takie świetne kawałki jak choćby "Come My Way". W całości tego nie kupuję (ponad 60 tracków!), ale wybiórczo zawsze można coś znaleźć. Ale wiadomo, dla fanów Ariela, Stevie'ego, lo-fi'owego grania, muzyki 'inspirowanej' dragami czy ogólnie totalnie pojechanych dźwięków "Ku Klux Glam" (tytuł mówi wszystko) to będzie rzecz warta uwagi. Całości dopełnia okładka, która idealnie oddaje to, co dzieje się na płycie. Miejmy nadzieję, że na swojej nowej płycie "Mature Themes", która ma się ukazać jeszcze w tym roku, Ariel i jego Haunted Graffiti pokażą się z nieco lepszej strony.
Best Coast - The Only Place
Wyparowało gdzieś gorące powietrze Kalifornijskiej plaży z wybrzeża Bethany i Bobba. Brudny i przesterowany sound też zniknął, a zastąpiło go bardziej wypolerowane brzmienie. Pozostały natomiast piosenki, skrojone pod gusta co bardziej wrażliwych nastolatek (co oczywiście nie jest zarzutem, pamiętajcie, że nastolatki były targetem Bitli na ich pierwszych płytach!). "The Only Place" to równy album, bez żadnych błysków i fajerwerków. Momentami brzmi jak kopia "Crazy For You", ale skłamałbym, gdybym powiedział, że słucha się tego źle. Nie, słucha się tego przyjemnie, ale gdy tylko album się kończy, nie odczuwa się potrzeby ponownego obcowanie z tym krążkiem. Z bilansu zysków i strat Best Coast wychodzą lekko na plusie. Ale jedno jest pewne, "The Only Place" nie będzie moim soundtrackiem podczas tych wakacji, a "Crazy For You" było. Co nie znaczy, że od czasu do czasu można sobie puścić te piosenki wieczorem, gdy gorące powietrze odejdzie wraz z zachodem słońca.
Dntel - Aimlessness
Już jedenaście lat minęło od wydania arcydzieła "Life Is Full Of Possibilities". Ten album ugruntował pozycję Jimmy'ego Tamborello na IDM-owym poletku. Nowy album nie przynosi specjalnych zmian w obrębie stylistycznym. Całość oscyluje gdzieś pomiędzy ambientowym pejzażem, kroplą abstrakcyjnej elektroniki i szczyptą romantyzującego popu z wokalnymi pogłosami. Dntel gra na sprawdzonych patentach, co wychodzi mu raz lepiej, raz gorzej. Imponuje natomiast produkcją albumu, a także doborem i mieszaniem poszczególnych partii instrumentów i sampli. Jeśli ktoś lubi taką estetykę, to śmiało po "Aimlessness" może sięgnąć. Mnie ta płyta tak do końca nie przekonuje. Po nagraniu wspomnianego "LIFOP", Tamborello stracił gdzieś powiew i oryginalność, wkradła się stagnacja i uśpienie. Nawet zaproszeni goście z indie-światka, Baths i Nite Jewel nie nadali zbyt wielkiego kolorytu. Nie mogę jednak powiedzieć, że to album zły, bo na bezsenne nocne w samotności powinien sprawdzić się całkiem dobrze.
El-P - Cancer For Cure
Jak sam tytuł wskazuje, El-P wciąż robi stara się, żeby wszystko się zawaliło i upadło. Całość usytuowana w wojennym anturażu, nad którym unosi się oddech śmierci, a od czasu do czasu słychać odgłosy bomb. El-P przedstawia wstrząsającą wizję swoich lęków i obaw. Nie będę się na tym długo rozwodził, po prostu wczytajcie się w teksty. Ale "C4C" to nie tylko teksty. Słowa oprawione są w fenomenalną warstwę brzmieniową. Totalny maksymalizm, inkorporujący wszystko co można: od ciężkich gitar przez oldshoolowe beaty, aż po połamane elektroniczne sample. Dodatkowo miks jest bogaty w wiele mikro-motywów, którymi można się długo zachwycać. Nie będę pisał o poziomie rapu, bo wiadomo, że El-P to zawodowiec. Dodam tylko, że zaproszeni goście tacy jak Killer Mike czy Danny Brown też wymiatają na majku. Tak więc "Cancer 4 Cure" to na pewno jeden z najlepszych rapowych albumów AD 2012.
Hot Chip - In Our Hands
Piąty album sympatycznych londyńczyków po raz kolejny eksploruje tereny melodyjnego popu podszytego elektroniką. I trzeba przyznać, że jest nieźle. Pełno tu melodyjnych motywów, refrenów i parkietowych beatów ("Motion Sickness ", "Night & Day", "How Do You Do?"). Słychać wyraźnie, że muzyka na albumie ma służyć do tańca. Wydaje się, że to dobra decyzja, bo choć nie są to jakieś majstersztyki, to jednak świetnie się tego słucha. Oprócz momentów, w których dominuje groove, na "In Our Hands" znajdziemy bardziej balladowe, spokojniejsze i melancholijne fragmenty ("Look At Where We Are", "Flutes", "Now There Is Nothing", "Always Been Your Love"). W sumie przyznam, że trochę nie spodziewałem się tak dobrego krążka tej formacji. "In Our Hands" to po świetnym, stylowym i wypełnionym hitami "The Warning" ich najlepszy album w karierze. Brawo.
Japandroids - Celebration Rock
Kanadyjski duet trochę spuścił z tonu po świetnym debiucie "Post-Nothing". Może nie tyle obniżył loty, ale po prostu stanął w miejscu i nie poczynił żadnych postępów w stosunku do pierwszej płyty. Bo czego możemy się spodziewać włączając "Celebration Rock"? Choć na początku usłyszymy dźwięki fajerwerków, to na albumie za wiele ich nie będzie. Chłopaki grają to samo co na debiucie. Mamy zatem power-popowe refreny, melodyjne riffy gitar, szybkie tempo i rockową energią wylewającą się z krążka. Na papierze wygląda to dobrze, ale w praktyce brakuje czegoś nowego. Brzmi to trochę jak kopia poprzednich dokonań Kanadyjczyków. Nie są to w żadnym wypadku odrzuty, bo druga propozycja Japandroids to solidna porcja gitarowej muzyki, z którą w ostatnim czasie nie jest za dobrze, dlatego ich powrót możemy uznać za udany.
Jimmy Edgar - Majenta
Jimmy to weteran elektronicznej sceny i kolejny ziomek z wytwórni Hotflush, który całkiem konkretnie wymiata. Elegancko miesza electro, techno i house z IDM-owym feeling'iem. Dodatkowo na całym albumie obecne jest erotyczne napięcie, co podkreślają już same tytuły kawałków. Co do warstwy muzycznej, to trzeba docenić producenckie zdolności Edgara. Obróbka i żonglerka samplami, cięcia wokali, syntezatorowe motywy i cała reszta ozdobników i detali podnosi album na jakości. Jeśli miałbym wyróżnić poszczególne tracki, to na pewno do highlightów należy "Let Yrself Be" z pociętą wokalizą, obleczoną nośnymi motywami syntetycznego pianina. Wyróżniłbym jeszcze znakomity closer albumu "In Deep", który brzmi jak Squarepusher przefiltrowany przez balladowe r'n'b. W sumie mógłbym jeszcze napisać o innych utworach, bo mocnych fragmentów jest tu naprawdę dużo. Minusy? No cóż, okładka nie należy do najpiękniejszych, ale niech to was nie zwiedzie przed sięgnięciem po album "Majenta". No i pamiętajcie, że Jimmy przyjeżdża na Nową Muzykę, więc warto zapoznać się z jego nowym albumem. Polecam.
Jupiter - Juicy Lucy
Duet damsko-męski z Paryża atakuje debiutanckim albumem. Co gra Jupiter? Najprościej powiedzieć - nu-disco i jego wszelkie odmiany. Słychać, że mają powiązania z labelem Kitsune, ale na szczęście nie grają zgrzytliwej i hałaśliwej elektroniki. Ich domeną są raczej elektro-popowe piosenki, które cieszą ucho. Kolejnym atutem, oprócz ładnych i przyjemnych melodii, jest ciepły i dziewczęcy głos wokalistki - Amélie de Bosredon, która momentami brzmi kropla w kroplę jak Sally Shapiro (szczególnie w zamykającym "Starlighter" jest to najbardziej słyszalne). Co więcej, kawałki są żywiołowe i pełne pozytywnej energii, dlatego przyjemnie się tego słucha. Najfajniejsze kawałki? Stawiam na znany już wcześniej, elegancko skrojony disco hit "Sake", na beztroską pocztówka przywołującą ducha Balearów "Oh I", i na napędzany przez gniewny syntetyczny bas "Set The Course Of The Nile", który mogłaby nagrać Yelle. Co tu dużo mówić, "Juicy Lucy" świetnie umili czas podczas wakacyjnych dni. Sprawdźcie ten duet, bo naprawdę warto.
Mount Eerie - Clear Moon
Phil Elverum jest konsekwentny i dalej podąża drogą, którą wytyczył sobie już jakiś czas temu. Jeśli kojarzycie poprzednie płyty projektu Mount Eerie albo The Microphones, to jesteście w domu. Na nowym albumie ponownie mamy smutek, niepokój, zwątpienie, odwołania do natury, a wszystko to przy akompaniamencie akustycznej gitatry i lo-fi-owych szumów i szelestów. "Clear Moon" to album przepełniony delikatnymi harmoniami w duchowej aurze, przeplatany nieco cięższymi, noise'owymi fragmentami. Obecny jest również ambient, a nawet jakieś post-rockowe naleciałości. Całość przypomina mistyczne słuchowisko, i choć wiemy, że niczego nowego Phil tu nie wyczarował, to jednak urzeka nas piękno tej muzyki. Płyta na pewno nie dla każdego, jednak warto się z nią zapoznać, bo wrażliwość Elverum jest totalnie unikatowa i nietuzinkowa.
The KDMS - Kinky Dramas & Magic Stories
"Disco ponad wszystko" chciałoby się powiedzieć. A nawet nu-disco. Max Skiba wraz z Kathy Diamond nagrali naprawdę nieźle wymiatający krążek. Co w środku: "same bangery" jak mawiał Pezet. Słabe strony? w zasadzie brak. A mocne: przebojowość materiału, który zachęca do tańca. Najjaśniejszymi punktami są "Wonderman", mocarny singiel ze świetnym mostkiem i oparty na funkowym groove'ie basu "Tonight". Dobrze się dzieje, że mamy w Polsce ludzi, którzy bez kompleksu stają w szranki z konkurencją z zachodu, bo przecież oprócz Maximiliana Skiby mamy jeszcze Kamp! (płyta panowie, kiedy płyta?) i świetny duet Rebeka. Może nie jesteśmy jeszcze potęgą w tanecznej elektronice, ale wszystko wskazuje na to, że możemy nią być. "Kinky Dramas & Magic Stories" to kolejny dowód utwierdzający nas w tym przekonaniu.
Tomek
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz