The xx [Warszawa; 14.05.13]

Po Open’erze nie byłam zachwycona występem Brytyjczyków. Dopiero parę dni później dotarło do mnie, jak miły był to wieczór. Tu się nie da na siłę ich polubić, bo koncerty tego typu są dla miłośników spokojnych brzmień. Mnie przede wszystkim nie pasował fakt, że zespół grający taką muzykę grał na scenie głównej. Coś takiego nadawało się właśnie dla Franz Ferdinand czy Björk. Niestety w przypadku The xx Main Stage był jedyną opcją dla zespołu o takiej popularności. Będąc w Tencie, musieliby chyba grać z tydzień, by wszystkich zadowolić. Informacja o ich klubowym występie okazała się więc świetną wiadomością. Tym bardziej, że byliśmy już po premierze „Coexist“. Nie mogłam się doczekać, by usłyszeć „Sunset“ oraz „Fiction“ na żywo i to na Torwarze. Pomimo nie najlepszego nagłośnienia, to miejsce szczególnie miło mi się kojarzy, dzięki wcześniejszym show odegranym przez Arcade Fire czy Gossip. W dniu koncertu pierwsze, co mnie zdziwiło to niewielka ilość osób czekających na koncert. Tak jak w przypadku Arcade Fire, część Torwaru pozostawała pusta. Jednak wierni fani zespołu od początku do końca stworzyli wyjątkową atmosferę. Oczywiście fanek Olivera piszczących co 7 minut nie brakło, ale to raczej norma. Koncert otworzyła brytyjska grupa elektroniczna – Mount Kimbie. Nie powiem, przyjemnie się kiwało głową do ambientowych dźwięków. Dystans między chłopakami a publiką był dość spory. Trio praktycznie przez 40 minut grało ze spuszczonymi głowami. Dopiero przy „Made To Stray“ ludzie naprawdę się wkręcili. Jednak muzycznie zespół Makera i Camposa wypadł bardzo pozytywnie. Następnie nieco spóźnieni The xx wyszli na scenę, zaczynając od „Try“. Fani od razu gorąco powitali trio z Londynu. Zespół wydawał się o wiele weselszy niż na Opene’rze. Oliver i Romy tym razem ruszali się po scenie oraz próbowali łapać kontakt z publicznością. Romy wydusiła z siebie polskie „Dziękuję!“, na co oczywiście wszyscy reagowali gromkimi brawami. Tak jak na festiwalu wokaliści się niezbyt odzywali, ale w ich przypadku wszystko skupia się wyłącznie na ładnych dźwiękach. Te ładne dźwięki sprawiły, że ten wieczór był naprawdę magiczny. Każda piosenka została odegrana równie pięknie. „The XX“ i „Coexist“ zyskują o wiele bardziej po usłyszeniu na żywo. Jamie Smith mógł się popisać, dodając do piosenek elementy house‘u, tak jak w przypadku „Far Nearer“ czy „Chained“. Jak na dwa wydane albumy, trio zagrało w sumie 18 piosenek, oprawionych nie tylko czarującymi melodiami, ale też kolorową oprawą graficzną. Co prawda nad sceną nie wisiał gigantyczny „X“. Koncert wzbogacały śliczne światła i lasery. Jednak przede wszystkim tego wieczora na Torwarze najważniejsza była muzyka. Dla fanów na pewno ten występ był czymś wyjątkowym. Oczywiście nie dało się skakać do repertuaru The xx, ale wszyscy ładnie śpiewali do ładnych piosenek. Dla mnie wszystko było dopięte na ostatni guzik. Ponadto Romy pokazała przy „Infinity“, że ma naprawdę mocny głos. Genialny bis w postaci przedłużonego „Intro“ oraz romantycznego „Angels“ sprawił, że ten koncert nie mógł stać się lepszym. Grupa pożegnała nas z uśmiechem na twarzy, a publiczność została z wielkim laserowym iksem na scenie oraz „wow“ na twarzy. Gdybym najpierw zobaczyła ich występ klubowy, a potem ten na fesiwalu, byłabym rozczarowana. Dwie kompletnie różne atsmosfery, jednak dopiero na Torwarze czuło się tę magię. 

Miz

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz