Po tylu straconych okazjach dopiero w Warszawie udało mi się doświadczyć magii tego kwintetu. Na co dzień nie spotyka się muzyków tak umiejętnie łączących elementów muzyki folk oraz rocka. „Shallow Bed“ tak delikatne, a jednocześnie potrafiące uderzyć tak potężną siłą. Nic tylko ruszyć na ich występ! Dobrze, że chłopaki z Londynu rozpieścili polskich fanów, dając koncerty w aż trzech miastach. Z pewnością każdy klub przeżył co innego. Z góry piszę, że stolica bawiła się wyśmienicie!
Zanim główna gwiazda wkroczyła na scenę Hydrozagadki, support w postaci Très.b zabawił publiczność. Grupa świetnie nadała się jako „przedsmak“ przed Dry The River. Piosenki z „40 Winks Of Courage“ stworzył bardzo przyjemną atmosferę. Misia Furtak swoją charyzmą sprawiła, że nikt nie potrafił się nie uśmiechnąć. Próby Oliviera Heim w mówieniu po polsku wielokrotnie spotkały się z aprobatą.

Tres.b
Niedługo po 20:00 rozpoczęło się show Brytyjczyków. Otworzyło je „Shield Your Eyes“. To jeden z tych żywszych i bardziej zapamiętywalnych utworów, który od razu wywołuje radość u fanów. „Shallow Bed“ to piękny album. W nim uderza moc każdego instrumentu. Do tego jeszcze dochodzi niezwykły głos Petera Liddle. Jednak to, co prezentują muzycy na scenie – studyjna wersja może się schować. Dopiero po usłyszeniu skrzypiec, perkusji oraz gitar na żywo naprawdę zaczynamy doceniać debiut Dry The River. Wtedy też emocje biją nas ze zdwojoną siłą. Po pierwszym utworze poszły „New Ceremony“, „History Book“ oraz „Demons“. Przed „Weights & Measures“ formacja poprosiła nas o wyciszenie się, gdyż pierwsza minuta zaśpiewana została a capella. Tu Liddle pokazał prawdziwe mistrzostwo wokalne. Tyle emocji w pojedynczym utworze. Dla mnie to przesądziło o magii tego wieczoru. Następnie singlowe „No Rest“ – tu już wszyscy głośno śpiewali „I loved you in the best way possible“. Dalej poleciało „Bible Belt“ i agresywne na swój sposób „Lion’s Den“. Nie wiem, jak resztę, ale mnie końcówka porwała.

Do „uroków“ Hydrozagadki należy brak backstage, więc chłopcy z góry odpuścili sobie długie wyczekiwanie na bis. Spytali, czy nie mamy nic przeciwko, jeśli „Shaker Hymns“ zostanie wykonane wśród publiczności akustycznie. Odpowiedź nie mogła być inna niż twierdząca. Spokojnie zakończyli swój występ. Nie potrzebowali huku, by nas poruszyć. Urok muzyki przemówił sam za siebie.
Występ trwał godzinę. Nie zagrano całego materiału, ale na niedosyt nikt nie narzekał. Przeciwnie, bo londyńczycy dali niezapomniany koncert pełen emocji. Scott Miller w trakcie występu przejął inicjatywę jako ten trzymający kontakt z ludźmi. Sypał dowcipnymi komentarzami, burząc momentami patetyczną atmosferę.
Tak było. Nic dziwnego, że Dry The River tak szybko się rozwijają. Słowo „piękny“ oddaje kwintesencję tego, co widzieliśmy w sobotę. Ta piątka muzyków w 60 minut potrafi wywołać smutek, wzruszenie, ale też radość. Dobrze, że są. Potrafią stworzyć chwile, dla których się żyje.
Miz
Myślałem już, że nigdy nie uda mi się na nich pójść. Poznałem ich chwilę po Offie 2011, na którym nie byłem. Jak na złość pokochałem ich debiutancki album i jak na złość nie udało mi się pojechać na Open'era, na którym grali. Jednak pojawiła się szansa w postaci krótkiej trasy po Polsce. Stwierdziłem, że tego przegapić nie mogę, dlatego 18 listopada przejechałem pół Polski w drodze do Wrocławia, a na kilka minut przed 20 stawiłem się pod sceną klubu Firlej, żeby po raz pierwszy zobaczyć Dry the River na żywo.
No właśnie, byłem przekonany, że zobaczę tylko Dry The River. O żadnych supportach nigdzie się nie mówiło. Dlatego też wielkie było moje zdziwienie, gdy na scenę zamiast pięciu facetów wyszła tylko dwójka i to w towarzystwie dziewczyny. Szybkie kojarzenie faktów, no tak, Tres.b, zespół z którym planowałem się zapoznać od dłuższego czasu, lecz nigdy mi się to nie udało. A szkoda, bo wrażenia z ich krótkiego koncertu mam bardzo pozytywne. Wokalistka, a zarazem basistka Misia, ze swoją gitarą w kształcie motyla prezentowała się na prawdę uroczo. Na uwagę zasługuje też jej głos, który na tle mocnych gitar brzmiał na prawdę świetnie. Całość spinała wyrazista perkusja, która nadawała muzyce surowego charakteru. Na jeden utwór rolę wokalisty przejął Oliver - gitarzysta i był to jeden z fajniejszych momentów koncertu. Podsumowując, Tres.b pokazali się nie tylko jako dobrzy muzycy, lecz też jako sympatyczni ludzie. Bardzo chętnie zapoznam się z ich twórczością dokładniej.

Tres.b
Następnie miało miejsce to na co na prawdę czekali wszyscy zgromadzeni, czyli koncert Dry The River. Brytyjczycy weszli na scenę, przy akompaniamencie oklasków i krzyków publiczności i chwilę po tym zaczęli grać. Koncert otworzyli utworem „Shield Your Eyes”. Początek trochę mnie zaniepokoił, gdyż pierwszą zwrotkę zagrali znacznie wolniej niż na płycie, co sprawiło, że miałem wrażenie jakby instrumenty i wokal się rozjeżdżały. Lecz chłopcy szybko się rozkręcili i potem już nie miałem na co narzekać. Obowiązek nawiązywania kontaktu z publicznością wziął na siebie basista grupy, Scott. To on powiedział nam, że są trochę skacowani, bo w Warszawie wypili za dużo , to on powiedział nam, że polska publiczność jest najlepsza (mówcie co chcecie, ja będę wierzył w jego szczerość), i to on wyszedł do fanów po koncercie. Dry The River stale oscylują między melancholią a hałasem. Najlepszym tego przykładem jest utwór Demons, który rozpoczął się bardzo spokojnie a został zwieńczony potężnym, energetycznym finałem, na którym nie dało się powstrzymać od skakania. Zespół dawał czasami szansę publiczności do wykazania się znajomością tekstów, jak przy Weights & Measures, i trzeba przyznać, że była ona całkiem niezła.

Jednym z najmocniejszych fragmentów koncertu było świetne wykonanie kawałka No Rest. Jestem pewien, że mogliby go grać przez godzinę, a ludzie i tak nie byliby znudzeni. Po potężnym Lion's Den zespół zszedł ze sceny, jednak zaraz wrócił by zagrać na bis. I to nie byle jaki bis. Zagrali Shaker Hymns wśród publiczności, co na pewno było moim najbardziej magicznym koncertowym przeżyciem. I nie obchodzi mnie to, ze robią tak na każdym swoim koncercie. Ja poczułem się wyjątkowo, że mogłem w tym uczestniczyć.
Koncert Dry The River przeszedł moje najśmielsze oczekiwania, zespół na żywo prezentuje się fantastycznie, a Shallow Bed na pewno znajdzie się na wysokim miejscu mojej listy top 2012. Warto było przejechać taki kawał drogi, by ich zobaczyć. Scott powiedział, że zagrają kolejny raz w Polsce, kiedy tylko będzie taka możliwość. Mam nadzieje, że uda mi się tam być.
Michał
W przeciwieństwie do Miz i Michała miałam okazję widzieć już Dry the River na żywo, lecz dla mnie nie byli oni "odkryciem Open'era", tylko OFFa w 2011 roku. Długo przyszło mi czekać po tym wydarzeniu na ich debiutancki album, emocje odpadały z każdym kolejnym miesiącem i kiedy w marcu tego roku chłopcy zaprezentowali "Shallow Bed" nie zachwycili mnie aż tak, jak się tego spodziewałam. Długo nie wracałam do tej płyty, nie czułam takiej potrzeby, a Dry the River nie zapisali się szczególnie w mojej pamięci - owszem, ich koncert był super, byłam bardzo zaskoczona tym, że od folkowej piosenki w sekundę potrafią przejść do mocniejszego grania, ale na longplayu brzmiało to jak dla mnie o wiele zbyt płytko. Po ich występie we Wrocławiu już wiem, że to dlatego, że Dry the River są zespołem koncertowym - dopiero tam są w stanie rozwinąć swoje skrzydła, nawet, jeśli dzień wcześniej upiła ich Warszawa.

Byłam bardzo zdziwiona tym, jak odbiera ich publiczność. Wiadomo, to koncert klubowy, niewiele ludzi z przypadku, ale to właśnie widzowie mogliby pociągnąć cały ten show wokalnie. Gdzie się nie obróciłam, tam ktoś bez skrępowania wtórował wokaliście. Momentami nawet nie było go słychać. Pokazywało to czyste uwielbienie dla tych niezwykle miłych chłopaków, którzy świetnie wykonują swoją robotę na żywo. I mówię to z punktu widzenia obserwatora, bo tym razem szłam po prostu na koncert, bez żadnych oczekiwań, bez myśli, że "na Open'erze pozamiatali", byłam zwyczajnie ciekawa, jak prezentują się po roku, podczas którego ich nie widziałam. I jest jeszcze lepiej. Niektóre koncerty mają to do siebie, że w pewnej chwili mnie nudzą, zastanawiam się, kiedy się skończą, ile już było piosenek, ile jeszcze mogą zagrać... Z Dry the River czas minął mi niezwykle szybko i przyjemnie. A cała ta akcja z bisem granym akustycznie w otoczeniu publiki była wspaniałym zwięczeniem wieczoru i nadała całości specyficzny klimat intymności między nami a zespołem. Jestem pewna, że wszyscy z nas na chwilę wstrzymali oddech, byleby w żaden sposób, najmniejszym dźwiękiem nie przeszkodzić muzyce Dry the River, która sprawiła, że wszyscy poczuliśmy, że bierzemy udział w wyjątkowym wydarzeniu.

I chyba rzeczywiście tak było. W jeden wieczór moje nastawienie do tego zespołu znów wróciło do stanu z połowy 2011 roku. Łatwo jest ulec urokowi Dry the River, więc mam nadzieję, że za niedługo znów będziemy mogli przenieść się w ich muzyczny świat na żywo.
Natalia
zdjęcia: Miz, Warszawa
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz