Flying Lotus: Until The Quiet Comes [Warp]
Pisałem już, że Steven Ellison nie zawodzi, i kolejny krążek tylko to udowadnia. Problem jest nieco inny – mianowicie producent nie odkrywa już niczego nowego, uproszczając przy tym kompozycje. Czy to źle? I tak i nie. Until The Quiet Comes to logiczna i przede wszystkim spójniejsza kontynuacja Cosmogrammy. Dalej mamy tu post-jazzowe i elektroniczne struktury, zatopione w zawiesistej, gęstej konsystencji spod znaku Warpa. I z jednej strony to dobrze, bo któż tak zgrabnie łączy instrumentalny hip-hop w duchu DJ Shadowa z elektronicznymi pejzażami Boards Of Canada czy pogiętymi, szumiącymi fakturami Autechre (czy po prostu Shadow + Aphex Twin). No właśnie, Ellison nadal jest bezspornie jedną z najciekawszych postaci w muzyce elektronicznej, nawet jeżeli nie odkrywa Ameryki. A warto się wgłębić w poszczególne kawałki, bo oddzielnie też dają radę (i kawałek z Thomem Yorkiem wcale nie jest najlepszy). Póki FlyLo nie ucichł, trzeba sięgać po jego płyty, nie ma zmiłuj.
Renny Wilson: Sugarglider [Old Ugly]
Renny postanowił wydać debiutancki album nie pod pseudonimem, który stał się tytułem płyty, lecz pod własnym imieniem i nazwiskiem. W sumie mniejsza o to, bo Sugerglider to naprawdę mocny popowy krążek. Wiadomo, że głównym punktem odniesienia będzie tu twórczość Toro Y Moi, bo nawet wokal Renny’ego niejako odsyła do Bundicka. Ale podobieństw jest więcej. Oba ziomy potrafią pisać piękne, przestrzenne i wyrafinowane kawałki z potężnymi, ekstatycznymi chorusami. Fajnie, że Wilson „poszedł tą drogą” i stworzył naprawdę równy i lekki popowy album. Już od samego początku jest naprawdę dobrze – w jazzujący „By And By” bardzo łatwo się wkręcić. Refren „Could've It Been Me?” przypomina mi kawałek Roberty Flack „Killing Me Softly” („Strumming my pain with his Finders…”). Nie jest to żaden zarzut, bo wyszedł Renny’emu absolutnie świetny numer. A takich na płycie jest więcej, chociażby „Feel Like A Child” z brylującym groovem basu, czy wydany jeszcze pod pseudonimem, znakomity retro-popowy (zresztą cała płyta jest w klimacie „retro”) „Nobody”. Jednym zdanie: Sugerglider to świetna płyta z niezobowiązującym popem.
Ultraísta: Ultraísta [Temporary Residence]
To chyba musiało się wydarzyć. Jeden z najlepszych producentów muzyki popularnej wreszcie ruszył z własnym projektem. Mowa oczywiście o Nigelu Godrichu, wieloletnim producencie Radiohead, a od czasu do czasu współpracującym z takimi wykonawcami jak Paul McCartney, Beck, Air, Pavement czy Travis. Anglik zaprosił do współpracy kilku swoich ziomków i tak nagrali dokładnie dziesięć kawałków, które brzmią jak nieco podskórne eksploracje obszarów świadomości pacjenta umieszczonego w zakładzie dla umysłowo chorych. Przy czym wszystkie te chore jazdy Godrich i spółka upopowiają, czyli zamykają zwykle w trzyminutową piosenkową pigułkę. Słabo? No właśnie, brzmi to naprawdę nieźle, ale chyba jednak zabrakło pewnej rzeczy, a mianowicie – lepszych kompozycji. Przyczepić się zbytnio nie można, ale też takie kawałki jak „Bad Insect”, „Our Song” czy „Smalltalk” choć są naprawdę niezłe, to jednak nie wnoszą niczego nowego do tematu psych-popu. To już są bardziej post-popowe krainy, w których znajdziemy nawiązania do mistrzów elektroniki z Warpa, Lali Puny czy nawet do płyty The Eraser Thoma Yorke’a. Mimo kilku wad, rzecz warta uwagi.
Pet Shop Boys: Elysium [Parlophone]
Po tylu latach Neil Tennant i Chris Lowe nadal trzymają fason. Wiadomo, nie ugrają już niczego wielkiego, ale chyba nie martwią się tym jakoś specjalnie. Co więcej, dzięki takiej sytuacji można nagrać płytę totalnie wyluzowaną i bez spinki, co przynosi radość zarówno twórcom krążka jak i nam, słuchaczom. Bo przyznam szczerzę, że Elysium słucham naprawdę z przyjemnością, nie oczekując na wielkie, patetyczne arcydzieło. Ten album to dla mnie bardziej łyk delikatnej, balladowej (choć mocniejsze dźwięki też znajdziemy) elektroniki, kojącej i umilającej trudne czasy i chwile. A przechodząc do samych piosenek: ileż elegancji jest w opeerze „Leaving”? A stonowany, spokojny „Invisible”? No właśnie, czuć wyraźnie echa Behavour. A z kolei “A Face Like That” przywołuje radosny, przebojowy longplay Very, co oczywiście również można zapisać na plus. Jest też kilka słabszych momentów (jakoś nie mogę się przekonać do nijakiego „Winnera”, automatyzmu „Ego Music” czy stadionowego „Hold On”). A, no i jest jeszcze fajny closer, który naprawdę sympatycznie domyka bardzo wyrównaną całość. Jak znajdziecie chwilę czasu, posłuchajcie.
Matthew Dear: Beams [Ghostly International]
Wciąż zapominałem, a przez to nie dawałem szansy tej płycie, a zupełnie niesłusznie. To już nie jest tak mroczny i ciemny album jak Black City. W Beams znajdziemy zdecydowanie więcej światła i radości niż na poprzedniczce. I bardzo dobrze, mi to bardziej odpowiada. Dear trochę bawi się dźwiękiem syntezatorów, trochę wokalem, a trochę samplami z różnych stron świata, a w połączeniu z niskim, charakterystycznym wokal, wychodzi mu to całkiem kolorowa mieszanka. Może brzmi trochę jakby Amerykanin nie mógł wydostać się z elektronicznych ruchomych piasków, ale można to chyba kupić. Ja w pewnym stopniu na pewno uległem tej miksturze. Na przykład wyciągnięty z dżungli, trochę odjechany singiel „Her Fantasy” jest naprawdę spoko. Ociekający disco-inklinacjami „Up & Out” również, a ostatni „Temptation” ma naprawdę ciekawą budowę i świetnie się rozwija. Pozostałe tracki też niezłe, ale ogólnie bez rewelacji – stanowią dobre uzupełnienie dla highlightów. No i propsy za oprawę graficzną płyty.
Airbird: Romance Layers (EP) [Legitmix]
Kiedyś pomykał w takim zespoliku Tigercity (pamiętacie?), a potem skumał się z Danielam Lopatinem z Oneohtrix Point Never. Obaj założyli chillwave’owy projekt Games, który potem przemianowali (nie chcę wnikać w szczegóły dlaczego) na Ford & Lopatin. Chodzi oczywiście o Joela Forda – zdolnego, trochę nieznanego gościa, który lubi eksperymentować z popem. I właśnie projekt Airbird jest kolejną ciekawą próbą producencką. Tym razem Ford poszatkował sample (m. in. takich wykonawców jak Mariah Carey, Basia czy Steve Roach) i stworzył post-modernistyczny pop w taneczno-kosmicznym sosie. Trochę powycinał, trochę zapętlił, trochę obrobił i efekt jest naprawdę interesujący. Bo Romance Layers to skrzyżowanie french-touch’u, minimalizmu, komercyjnego popu, disco, house’u i wielu innych estetyk (nawet jakieś ambientowe wprawki się znajdą). A wszystko to na przestrzeni zaledwie czterech indeksów, a więc dzieje się dużo. Jeśli lubicie nie do końca oczywiste piosenki, a przy tym takie, które nadają się na parkiet, to Airbird jest tym, kogo szukacie.
Minilogue: Endlessness [Make A Beautiful Corp]
A jeśli jesteście wielbicielami niekończących się, wciągających i hipnotyzujących klimatem kompozycji z gatunku techno tudzież deep-house, to Endlessness (cóż na trafny tytuł!) jest pozycją zdecydowanie dla Was. Zaledwie trzy kompozycje, z których najkrótsza ma niecałe dwanaście minut, a najdłuższa ponad dwadzieścia trzy! Tytułowy track unosi się w kosmicznej przestrzeni, powoli przenosząc się do zupełnie innego wymiaru. Gdzieś od połowy psychodeliczna aura sprawia, że słuchacz bez problemu afirmuje cały ten mroczny mikro-kosmos wykreowany przez dwójkę szwedzkich producentów: Marcusa Henrikssona i Sebastiana Mullaerta. W „In A Loving Place” znajdziemy już nieco więcej światła i ciepła, ale wciąż obecny jest ten podskórny niepokój. Ostatni indeks, „Imagine, A Veil In The Wind” to niesamowita podróż będąca punktem kulminacyjnym płyty, doskonale spajającym cały materiał. Niby tylko trzy kompozycje, a przyjemności ze słuchania wystarczy na kilka miesięcy, a może i lat. Absorbujcie!
Lapalux: Some Other Time (EP) [Ninja Tune]
Kolejna epka producenta Stuarta Howarda znowu nie zawodzi. Anglik nadal pozostaje wierny kolażowej strukturze kawałków, osadzonych na meandrach ciepłej elektroniki oraz delikatnego IDM-u, podlanego zorientalizowanymi dźwiękowymi kropelkami. Oczywiście w kompozycjach na Some Other Time czai się jeszcze dużo ciekawych rzeczy. Czasem mam wrażenie, że słucham Four Teta z pierwszych płyt, czasem wkrada się klimat przywołujący płyty Flying Lotusa, a momentami nawet słychać echa niemieckiej sceny eksperymentalnej i micro-house’owej z Mouse On Mars czy Janem Jelinkiem na czele. Howard wyraźnie bawi się formą, swobodnie porusza się i jak puzzle łączy przeróżne estetyki i style (chociażby dubstep, abstract hip-hop i wiele, wiele więcej), czym mocno przypomina mi nieistniejący już niestety duet The Books czy Jamesa Tamborello aka Dntel. Wszystkie pięć indeksów trzymają naprawdę równy i wysoki poziom, i w zasadzie aby załapać o co chodzi Howardowi trzeba wysłuchać całego wydawnictwa od początku do końca. Wierzcie, że warto.
Moullinex: Flora [Gomma]
Kolejny obok albumów Breakbota, Miguela Campbella czy Jupiter świetny krążek na modłę nu-disco. Flora zawiera w sobie wszystko to, co jest fajne w tego rodzaju muzyce: przyjemne, synthowe melodie, taneczne beaty, dużo balearycznych oraz afrykańskich motywów i oczywiście dość chwytliwe, pełne refreny. Cały ten karnawał rozpoczyna się od mknącego na syntetycznych organach „Sunflare”. Już ten pierwszy track odkrywa dalszą zawartość albumu: jest radośnie, śpiewnie i tanecznie. Drugi na liście „Take My Pain Away” rozbraja refrenem, którego słowa brzmią: „Hey, hey, hey / twenty-four hours a day”. Teraz już wiecie, że raczej głębokich refleksji na Florze nie znajdziecie, bo to jest disco i to nie jest miejsce na tego typu sprawy. Absolutnie nie przeszkadza to jednak w cieszeniu się tą muzyką, bo to bardzo porządny album, który spokojnie możecie załączyć podczas jakiejś domówki, i wszyscy powinni się przy nim dobrze bawić. Choć na słuchawkach słucha się tego równie przyjemnie. Chyba tym właśnie charakteryzuje się dobra muzyka.
Miguel: Kaleidoscope Dream [RCA] No i jest kolejny świetny album w klimacie współczesnego r’n’b (kolejny, bo przypomnę, że wyszła w tym roku taka płytka jak channel ORANGE, może słyszeliście?). Odpowiedzialny za niego jest ziom, czyli Miguel, po serii wielu epek wreszcie naprawdę nieźle poukładał songwriterskie klocki i wybudował z nich bardzo solidną konstrukcję, nie pozbawioną niestety kilku mielizn. Ale zanim o słabostkach, kilka słów o mocnych punktach tego kalejdoskopowego pałacyku. Po pierwsze: „Adron” – jeden z najlepszych kawałków tego roku, a jak dla mnie najlepszy numer, który nie znalazł się na wspomnianym już debiucie Franka Oceana. Pamiętajcie, to tylko moje zdanie. A dalej mamy jeszcze smutną balladkę „Do You…”, basowo-popowy utwór tytułowy, pościelowy niemal „How Many Drinks?” czy rozśpiewany szybki spacer „Gravity”. To wszystko to naprawdę mocne i fajne kawałki, ale w kilka fragmentów świadczy jeszcze o brakach w warsztacie Miguela (takie filmowe hiciory jak „Don’t Look Back” czy zwyczajnie nędzne „Pussy Is Mine” tylko psują poziom i zaśmiecają tracklistę). Jest grubo, ale jednak w tym peletonie Frank wciąż prowadzi z dużą przewagą. Może na jakiś czas Miguel zrehabilituje się w starciu numer dwa? Zobaczymy.
Converge: All We Love We Leave Behind [Epitaph]
Powiem tak, przez parę dni słuchałem na zmianę nowe albumy Converge i Tame Impala i absolutnie nie odczuwałem nudy czy zmęczenia krążkami. Wręcz przeciwnie, z przyjemnością słuchałem dźwięków zawartych na obu płytkach. Lonerism to dla wielu album roku, więc skupmy się na All We Love We Leave Behind. Na wstępie trzeba zaznaczyć, formacja z Massachusetts nie bierze jeńców. Od samego początku atakują uszy słuchacza szybkimi, ostrymi riffami, tylko czasami zwalniając tempo. Ale to chyba tylko i wyłącznie po to, aby można chwilę odsapnąć od tej morderczej galopady. Ulubione etapy? Proszę bardzo: bezlitosny „Trespasses” nie oszczędzi nikogo, „Sadness Come Home” choć nieco wolniejszy, to ma fajnie powycinane i energiczne riffy, „Veins And Veils” to całkiem spoko rzeźnia, a „Predatory Glow” w godny sposób kończy album. Zastrzeżenia? Ech, no wiadomo, że podobnych płyt rocznie nagrywa się kilkadziesiąt albo i więcej, ale o ich jakości decydują różne czynniki. Converge broni się zdecydowanie, mimo że ich nowy album nie jest arcydziełem, a po prostu ich kolejną płytą, która jednak świetnie sprawdza się w swojej roli. I tak ma być. Aha, słuchajcie jej jak najgłośniej i na głośnikach!
Alphabeat: Express Non-Stop [Universal]
Prawdę mówiąc bardzo słabo kojarzę dwa poprzednie albumy Alphabeat. Zapamiętałem je jako nieinwazyjne, mocno średnie zestawy piosenek. Tymczasem album numer trzy trochę mnie zaskoczył. Express Non-Stop to najprościej mówiąc przyjemny retro-dance pop. Członkowie bandu najwyraźniej nasłuchali się wczesnej Madonny, co wyszło im zdecydowanie na korzyść. Ich płyta kojarzy mi się trochę z takim zespolikiem jak New Young Pony Club. To chyba wystarczy, aby polubić najnowszy album Duńczyków. Na liście utworów właściwie same single, które spokojnie poradziłyby sobie jako radiowe hity. „Since I Met You”, „The Beat Don’t Stop”, „Brand New Day”, czy „Show Me What Love Is” to naprawdę mocne kawałki w duchu eightiesowego popu. Może nie wszystko jest tu takie piękne i cudowne, bo niektóre piosenki są trochę za bardzo cukierkowe, ale to i tak jakoś mocno nie przeszkadza. Bardziej liczy się zabawa, a to, że trochę bezmyślna i beztroska to przecież nie taka znowu wielka wada. W życiu i takie rzeczy też są potrzebna, prawda?
David Byrne & St. Vincent: Love This Giant [4AD]
Gdy tak legendarna postać jak David Byrne nagrywa album z młodą, utalentowaną artystką jaką jest Annie Clark, to „wiedzcie, że coś się dzieje”. Muszę się wam przyznać, że nie jest fanem śpiewanych duetów damsko-męskich (poza licznymi, ale jednak wyjątkami), bo zwykle wychodzą mocno pretensjonalnie czy patetycznie. Ale absolutnie nie zniechęciło mnie to do sięgnięcia po Love This Giant. Zresztą nie ma zbyt wielu sytuacji, gdzie wokale obu postaci łączą się na tle utworu. Cały materiał ma posmak funkującego musicalowo-kabaretowego popu z licznymi jazzowymi elementami. Akcenty w kompozycjach są całkiem nieźle porozkładane, często zaburzona jest standardowa rytmika itp. A słychać też, że nikt się tu nie męczy i nie tworzy czegoś na siłę. To niewątpliwe atuty współpracy uznanej w muzycznym świecie dwójki. Ale największym bólem płyty są jednak rozpisane przede wszystkim na instrumenty dęte piosenki. Nic nie przykuwa uwagi na dłużej i w zasadzie ciężko zanucić coś zaraz po wysłuchaniu płyty. Dlatego Love This Giant to płyta przyjemna, ale nie zajmująca na dłużej, a szkoda.
Woolfy Vs. Projections: The Return Of Love [Permanent Vacation]
Wreszcie jakiś fajny chillout, bo człowiek przecież musi się czasem zrelaksować przy jakimś lounge’owym albumiku. Właśnie The Return Of Love bardzo to ułatwia. Dość długie, lekkie i spokojne kawałki płyną sobie niepostrzeżenie i umilają czas, gdy akurat jesteśmy zmęczeni czy wynudzeni. Można by się odwołać do takich tuzów chilloutu jak Nightmares On Wax, Tosca czy wczesny Air, bo duet z Kalifornii wyraźnie przemierza swoje muzyczne drogi tropami wytoczonymi właśnie przez te grupy. Stąd też The Return Of Love nie jest spektakularnym albumem, który wywraca do góry nogami kanon loung’owego grania. Jest za to płytą, która daje wytchnienie i odpoczynek. Ciężko nawet wybrać jakieś lepsze fragmenty, bo w zasadzie całość trzyma naprawdę wysoki poziom. Można odpłynąć słuchając tego ciepłego, eterycznego popu, a do takich kawałków jak „Electric Storms” czy „Cellophane”. A są też nieco żwawsze momenty („Running Around Your Love”, „The Passage”), więc chyba każdy znajdzie coś dla siebie (wiem, że frazes, ale co poradzę). A jeśli podobał się wam album, to (jeśli nie znacie) sprawdźcie ich debiut The Astral Projections Of Starlight, też wymiata całkiem nieźle.
Claro Intelecto: Reform Club [Delsin]
Nawet nie wiecie ile już razy chciałem napisać kilka zdań o tej płycie, ale zawsze coś stawało na drodze. Ale w końcu mi się udało. Carlo Intelecto, czyli Mark Stewart, po albumach Neurofibro i Metanarrative nagrywa kolejny świetny materiał w ferworze techno z domieszką ambientu oraz IDM’owych wzorków. Słuchacz jak zwykle przemierza zamarznięte zaułki, w których gęste, tłuste faktury zatapiają wszelkiego rodzaju bit-maszyny z cykającymi hi-hatami. W otwierającym utworze „Reform” pojawiają się nawet obrobione smyczki, co sprawia, że zawartość Reform Club staje się jeszcze bardziej interesująca. Co do samych kompozycji – w zasadzie wszystkie wypływają z głośników i zagęszczają atmosferę swoim klimatem. Moimi prywatnymi highlightami są „Second Blood”, który zachwyca mnie swoim klaustrofobicznym ładunkiem, zapodanym w mroczno-nocnym anturażu, i „It’s Getting Late”, gdzie jednostajny bit energicznie mknie w towarzystwie elektronicznych mikro-motywów. Jeśli jesteście fanami techno, to raczej nie powinniście przeoczyć tej płyty.
Marco Benevento : TigerFace [Royal Potato Family]
Bardzo ciekawa postać ten Marco Benevento. Gość jest chyba najbardziej znany dzięki współpracy z Joe’m Russo i ich wspólnej świetnej płycie Best Reason To Buy The Sun. O ile na tym albumie obaj panowie tworzyli struktury pławiące się w post-rocku czy jakimś wyimaginowanym space-disco, tak TigerFace, trzeci już w dyskografii brooklyńskiego kompozytora studyjny krążek, stoi bliżej przystępniejszego, powiedziałbym nawet popowego krajobrazu. Taki „This Is How It Goes” to raczej popowa piosenka, a nie eksperymentalny wygibas. Nawet instrumentalne tracki, takie jak „Fireworks” czy „Soma” nie są specjalnie trudne w odbiorze, są raczej łagodne i przyjemne. I nie zrozumcie mnie źle – mi to zdecydowanie pasuje. Jeśli miałbym zarzucić coś tej płycie, to chyba brak jakiegoś killera, jakiegoś błyskotliwego, niesamowicie zaraźliwego momentu (czy momentów), do których chciałoby się wracać. Ale i bez tego TigerFace to ciekawe i przyjemne dźwięki.
Andy Stott: Luxury Problems [Modern Love]
Po dwóch zeszłorocznych albumach (przede wszystkim świetny Passed My By) Andy Stott wraca z nowym materiałem. I choć podąża wyznaczoną wcześniejszymi dokonaniami drogą, to już na wstępie czekają nas niespodzianki – w otwierającym album „Numb” pojawiają się żeński wokal. Co więcej, w „Up The Box” pojawia się drum’n’bassowa motoryka, i również warto to odnotować, jako coś nowego. Więcej nowości nie ma – angielski producent nadal tworzy muzykę taneczną spod znaku techno czy house. Nie jest to jednak muzyka łatwa i przystępna. Podobnie jak na poprzednich płytach Stotta, na Luxury Problems znalazło się miejsce dla quasi-awangardowej czy eksperymentalnej elektroniki, często opartej na dubowych szkieletach rytmicznych. I teraz tak, taka mieszanka rzeczywiście może robić wrażenie, bo oprócz tego mamy tu jeszcze mroczną, gęstą (mistyczną?) atmosferę, którą jest w jakiś sposób oryginalna. Problemem jest to, że już to słyszeliśmy na wcześniejszych wydawnictwach Anglika. Zatem Luxary Problems to tylko powtórka z rozrywki, ciekawa, ale jednak powtórka.
Benoit & Sergio: New Ships (EP) [Visioquest]
Tych dwóch gości nadal nie może ogarnąć sytuacji i wydać reszcie długograja. Po serii epek i singli (choćby świetny „Walk & Talk”) przynajmniej można było się spodziewać, że wreszcie to się uda. Ale gdzie tam. Dostajemy za to kolejna krótką epkę. Co prawda są na niej tylko trzy kawałki, ale poza tym większych powodów do narzekań nie ma. Trzy dość długie killery w estetyce nu-disco pozwalają na chwilę zapomnieć, że Benoit i Sergio są tak leniwi, że nie chce im się nagrywać całej płyty. Dobra, może trochę przesadzam, ale może coś w tym jest. Najważniejsze, że wszystkie trzy utwory, czyli „Lipstick & Lace”, „Not In Your Nature” i tytułowy to typowe parkietowe bangery, które świetnie nadają się do zapuszczenia ich w klubie czy na imprezie. Fakt, można reapitować całą trójkę przez długi czas, ale jednak wciąż czekam na większą partię materiału (ten sam zarzut kieruję pod adresem Lousia La Roucha – ile jeszcze mam czekać na album!?). Mam nadzieję, że w przyszłym roku wreszcie się uda.
Melody's Echo Chamber: Melody's Echo Chamber [Fat Possum]
Zauważyliście, że ta płytka brzmi jakoś znajomo? Na pewno słyszeliście już gdzieś tę perkusję, prawda? A wszystko to za sprawą Kevina Parkera, czyli masterminda australijskiego bandu Tame Impala. Parker wyprodukował i zmiksował debiutancki album młodej, jeszcze mało znanej, francuskiej artystki Melody Prochet. Jest to dość ciekawa mieszanka dream-popu czy shoegazu, z elektroniczno-psychodeliczną jesienną mgłą. Takie kawałki jak „Some Time Alone, Alone”, „I Follow You” „Quand Vas Tu Rentrer” czy „Snowcapped Andes Crash” są bardzo udanymi strzałami i zdecydowanie mogą się podobać. Innym utworom brakuje trochę charakteru i żarliwości, ale i tak dzieje się tu dużo interesujących rzeczy. Ciekawe tylko, czy to będzie tylko taka efemeryda, bo czy uda się Melody nagrać kolejną udaną płytę w duchu marzycielskiej psychodelii? Ciężko powiedzieć, ale za to warto teraz cieszyć się jej debiutanckim albumem, który dostarcza wielu miłych chwil, zwłaszcza gdy za oknem jest tak jak w tej chwili (czyli jesień pełną parą). Jens Lekman: I Know What Love Isn't [Secretly Canadian]
Tyle lat czekania na najnowszy album jednego z najfajniejszych bardów młodego pokolenia chyba jednak się opłaciło. Jens próbuje pomóc i ulżyć wszystkim tym, którzy mają załamane i pęknięte serca. Taki jest temat trzeciego regularnego albumu szwedzkiego songwrittera. Tym razem instrumentarium bardziej klasyczne, trochę dopasowane do powagi tematu (trochę mniej tu żartów, niż na poprzednich albumach), ale poziom kompozycji nadal wysoki. Przyznam od razu, że „I Know What Love Isn’t” to najsłabszy album Jensa, choć i tak jest świetny. Bo czy słuchamy wyciskającej łzy ballady „She Just Don't Want To Be With You Anymore”, czy nieco weselszej narracji „The World Moves On”, w której Jens dzieli się radą, jak poradzić sobie ze załamanym sercem, to i tak wychodzi to Szwedowi bardzo dobrze. Trochę brakuje mi tu bardziej zapamiętywanych kawałków, takich jak choćby na Nights Falls Over Kortedala, jednak narzekać nie zamierzam.
Tomek
Pisałem już, że Steven Ellison nie zawodzi, i kolejny krążek tylko to udowadnia. Problem jest nieco inny – mianowicie producent nie odkrywa już niczego nowego, uproszczając przy tym kompozycje. Czy to źle? I tak i nie. Until The Quiet Comes to logiczna i przede wszystkim spójniejsza kontynuacja Cosmogrammy. Dalej mamy tu post-jazzowe i elektroniczne struktury, zatopione w zawiesistej, gęstej konsystencji spod znaku Warpa. I z jednej strony to dobrze, bo któż tak zgrabnie łączy instrumentalny hip-hop w duchu DJ Shadowa z elektronicznymi pejzażami Boards Of Canada czy pogiętymi, szumiącymi fakturami Autechre (czy po prostu Shadow + Aphex Twin). No właśnie, Ellison nadal jest bezspornie jedną z najciekawszych postaci w muzyce elektronicznej, nawet jeżeli nie odkrywa Ameryki. A warto się wgłębić w poszczególne kawałki, bo oddzielnie też dają radę (i kawałek z Thomem Yorkiem wcale nie jest najlepszy). Póki FlyLo nie ucichł, trzeba sięgać po jego płyty, nie ma zmiłuj.
Renny Wilson: Sugarglider [Old Ugly]
Renny postanowił wydać debiutancki album nie pod pseudonimem, który stał się tytułem płyty, lecz pod własnym imieniem i nazwiskiem. W sumie mniejsza o to, bo Sugerglider to naprawdę mocny popowy krążek. Wiadomo, że głównym punktem odniesienia będzie tu twórczość Toro Y Moi, bo nawet wokal Renny’ego niejako odsyła do Bundicka. Ale podobieństw jest więcej. Oba ziomy potrafią pisać piękne, przestrzenne i wyrafinowane kawałki z potężnymi, ekstatycznymi chorusami. Fajnie, że Wilson „poszedł tą drogą” i stworzył naprawdę równy i lekki popowy album. Już od samego początku jest naprawdę dobrze – w jazzujący „By And By” bardzo łatwo się wkręcić. Refren „Could've It Been Me?” przypomina mi kawałek Roberty Flack „Killing Me Softly” („Strumming my pain with his Finders…”). Nie jest to żaden zarzut, bo wyszedł Renny’emu absolutnie świetny numer. A takich na płycie jest więcej, chociażby „Feel Like A Child” z brylującym groovem basu, czy wydany jeszcze pod pseudonimem, znakomity retro-popowy (zresztą cała płyta jest w klimacie „retro”) „Nobody”. Jednym zdanie: Sugerglider to świetna płyta z niezobowiązującym popem.
Ultraísta: Ultraísta [Temporary Residence]
To chyba musiało się wydarzyć. Jeden z najlepszych producentów muzyki popularnej wreszcie ruszył z własnym projektem. Mowa oczywiście o Nigelu Godrichu, wieloletnim producencie Radiohead, a od czasu do czasu współpracującym z takimi wykonawcami jak Paul McCartney, Beck, Air, Pavement czy Travis. Anglik zaprosił do współpracy kilku swoich ziomków i tak nagrali dokładnie dziesięć kawałków, które brzmią jak nieco podskórne eksploracje obszarów świadomości pacjenta umieszczonego w zakładzie dla umysłowo chorych. Przy czym wszystkie te chore jazdy Godrich i spółka upopowiają, czyli zamykają zwykle w trzyminutową piosenkową pigułkę. Słabo? No właśnie, brzmi to naprawdę nieźle, ale chyba jednak zabrakło pewnej rzeczy, a mianowicie – lepszych kompozycji. Przyczepić się zbytnio nie można, ale też takie kawałki jak „Bad Insect”, „Our Song” czy „Smalltalk” choć są naprawdę niezłe, to jednak nie wnoszą niczego nowego do tematu psych-popu. To już są bardziej post-popowe krainy, w których znajdziemy nawiązania do mistrzów elektroniki z Warpa, Lali Puny czy nawet do płyty The Eraser Thoma Yorke’a. Mimo kilku wad, rzecz warta uwagi.
Pet Shop Boys: Elysium [Parlophone]
Po tylu latach Neil Tennant i Chris Lowe nadal trzymają fason. Wiadomo, nie ugrają już niczego wielkiego, ale chyba nie martwią się tym jakoś specjalnie. Co więcej, dzięki takiej sytuacji można nagrać płytę totalnie wyluzowaną i bez spinki, co przynosi radość zarówno twórcom krążka jak i nam, słuchaczom. Bo przyznam szczerzę, że Elysium słucham naprawdę z przyjemnością, nie oczekując na wielkie, patetyczne arcydzieło. Ten album to dla mnie bardziej łyk delikatnej, balladowej (choć mocniejsze dźwięki też znajdziemy) elektroniki, kojącej i umilającej trudne czasy i chwile. A przechodząc do samych piosenek: ileż elegancji jest w opeerze „Leaving”? A stonowany, spokojny „Invisible”? No właśnie, czuć wyraźnie echa Behavour. A z kolei “A Face Like That” przywołuje radosny, przebojowy longplay Very, co oczywiście również można zapisać na plus. Jest też kilka słabszych momentów (jakoś nie mogę się przekonać do nijakiego „Winnera”, automatyzmu „Ego Music” czy stadionowego „Hold On”). A, no i jest jeszcze fajny closer, który naprawdę sympatycznie domyka bardzo wyrównaną całość. Jak znajdziecie chwilę czasu, posłuchajcie.
Matthew Dear: Beams [Ghostly International]
Wciąż zapominałem, a przez to nie dawałem szansy tej płycie, a zupełnie niesłusznie. To już nie jest tak mroczny i ciemny album jak Black City. W Beams znajdziemy zdecydowanie więcej światła i radości niż na poprzedniczce. I bardzo dobrze, mi to bardziej odpowiada. Dear trochę bawi się dźwiękiem syntezatorów, trochę wokalem, a trochę samplami z różnych stron świata, a w połączeniu z niskim, charakterystycznym wokal, wychodzi mu to całkiem kolorowa mieszanka. Może brzmi trochę jakby Amerykanin nie mógł wydostać się z elektronicznych ruchomych piasków, ale można to chyba kupić. Ja w pewnym stopniu na pewno uległem tej miksturze. Na przykład wyciągnięty z dżungli, trochę odjechany singiel „Her Fantasy” jest naprawdę spoko. Ociekający disco-inklinacjami „Up & Out” również, a ostatni „Temptation” ma naprawdę ciekawą budowę i świetnie się rozwija. Pozostałe tracki też niezłe, ale ogólnie bez rewelacji – stanowią dobre uzupełnienie dla highlightów. No i propsy za oprawę graficzną płyty.
Airbird: Romance Layers (EP) [Legitmix]
Kiedyś pomykał w takim zespoliku Tigercity (pamiętacie?), a potem skumał się z Danielam Lopatinem z Oneohtrix Point Never. Obaj założyli chillwave’owy projekt Games, który potem przemianowali (nie chcę wnikać w szczegóły dlaczego) na Ford & Lopatin. Chodzi oczywiście o Joela Forda – zdolnego, trochę nieznanego gościa, który lubi eksperymentować z popem. I właśnie projekt Airbird jest kolejną ciekawą próbą producencką. Tym razem Ford poszatkował sample (m. in. takich wykonawców jak Mariah Carey, Basia czy Steve Roach) i stworzył post-modernistyczny pop w taneczno-kosmicznym sosie. Trochę powycinał, trochę zapętlił, trochę obrobił i efekt jest naprawdę interesujący. Bo Romance Layers to skrzyżowanie french-touch’u, minimalizmu, komercyjnego popu, disco, house’u i wielu innych estetyk (nawet jakieś ambientowe wprawki się znajdą). A wszystko to na przestrzeni zaledwie czterech indeksów, a więc dzieje się dużo. Jeśli lubicie nie do końca oczywiste piosenki, a przy tym takie, które nadają się na parkiet, to Airbird jest tym, kogo szukacie.
Minilogue: Endlessness [Make A Beautiful Corp]
A jeśli jesteście wielbicielami niekończących się, wciągających i hipnotyzujących klimatem kompozycji z gatunku techno tudzież deep-house, to Endlessness (cóż na trafny tytuł!) jest pozycją zdecydowanie dla Was. Zaledwie trzy kompozycje, z których najkrótsza ma niecałe dwanaście minut, a najdłuższa ponad dwadzieścia trzy! Tytułowy track unosi się w kosmicznej przestrzeni, powoli przenosząc się do zupełnie innego wymiaru. Gdzieś od połowy psychodeliczna aura sprawia, że słuchacz bez problemu afirmuje cały ten mroczny mikro-kosmos wykreowany przez dwójkę szwedzkich producentów: Marcusa Henrikssona i Sebastiana Mullaerta. W „In A Loving Place” znajdziemy już nieco więcej światła i ciepła, ale wciąż obecny jest ten podskórny niepokój. Ostatni indeks, „Imagine, A Veil In The Wind” to niesamowita podróż będąca punktem kulminacyjnym płyty, doskonale spajającym cały materiał. Niby tylko trzy kompozycje, a przyjemności ze słuchania wystarczy na kilka miesięcy, a może i lat. Absorbujcie!
Lapalux: Some Other Time (EP) [Ninja Tune]
Kolejna epka producenta Stuarta Howarda znowu nie zawodzi. Anglik nadal pozostaje wierny kolażowej strukturze kawałków, osadzonych na meandrach ciepłej elektroniki oraz delikatnego IDM-u, podlanego zorientalizowanymi dźwiękowymi kropelkami. Oczywiście w kompozycjach na Some Other Time czai się jeszcze dużo ciekawych rzeczy. Czasem mam wrażenie, że słucham Four Teta z pierwszych płyt, czasem wkrada się klimat przywołujący płyty Flying Lotusa, a momentami nawet słychać echa niemieckiej sceny eksperymentalnej i micro-house’owej z Mouse On Mars czy Janem Jelinkiem na czele. Howard wyraźnie bawi się formą, swobodnie porusza się i jak puzzle łączy przeróżne estetyki i style (chociażby dubstep, abstract hip-hop i wiele, wiele więcej), czym mocno przypomina mi nieistniejący już niestety duet The Books czy Jamesa Tamborello aka Dntel. Wszystkie pięć indeksów trzymają naprawdę równy i wysoki poziom, i w zasadzie aby załapać o co chodzi Howardowi trzeba wysłuchać całego wydawnictwa od początku do końca. Wierzcie, że warto.
Moullinex: Flora [Gomma]
Kolejny obok albumów Breakbota, Miguela Campbella czy Jupiter świetny krążek na modłę nu-disco. Flora zawiera w sobie wszystko to, co jest fajne w tego rodzaju muzyce: przyjemne, synthowe melodie, taneczne beaty, dużo balearycznych oraz afrykańskich motywów i oczywiście dość chwytliwe, pełne refreny. Cały ten karnawał rozpoczyna się od mknącego na syntetycznych organach „Sunflare”. Już ten pierwszy track odkrywa dalszą zawartość albumu: jest radośnie, śpiewnie i tanecznie. Drugi na liście „Take My Pain Away” rozbraja refrenem, którego słowa brzmią: „Hey, hey, hey / twenty-four hours a day”. Teraz już wiecie, że raczej głębokich refleksji na Florze nie znajdziecie, bo to jest disco i to nie jest miejsce na tego typu sprawy. Absolutnie nie przeszkadza to jednak w cieszeniu się tą muzyką, bo to bardzo porządny album, który spokojnie możecie załączyć podczas jakiejś domówki, i wszyscy powinni się przy nim dobrze bawić. Choć na słuchawkach słucha się tego równie przyjemnie. Chyba tym właśnie charakteryzuje się dobra muzyka.
Miguel: Kaleidoscope Dream [RCA] No i jest kolejny świetny album w klimacie współczesnego r’n’b (kolejny, bo przypomnę, że wyszła w tym roku taka płytka jak channel ORANGE, może słyszeliście?). Odpowiedzialny za niego jest ziom, czyli Miguel, po serii wielu epek wreszcie naprawdę nieźle poukładał songwriterskie klocki i wybudował z nich bardzo solidną konstrukcję, nie pozbawioną niestety kilku mielizn. Ale zanim o słabostkach, kilka słów o mocnych punktach tego kalejdoskopowego pałacyku. Po pierwsze: „Adron” – jeden z najlepszych kawałków tego roku, a jak dla mnie najlepszy numer, który nie znalazł się na wspomnianym już debiucie Franka Oceana. Pamiętajcie, to tylko moje zdanie. A dalej mamy jeszcze smutną balladkę „Do You…”, basowo-popowy utwór tytułowy, pościelowy niemal „How Many Drinks?” czy rozśpiewany szybki spacer „Gravity”. To wszystko to naprawdę mocne i fajne kawałki, ale w kilka fragmentów świadczy jeszcze o brakach w warsztacie Miguela (takie filmowe hiciory jak „Don’t Look Back” czy zwyczajnie nędzne „Pussy Is Mine” tylko psują poziom i zaśmiecają tracklistę). Jest grubo, ale jednak w tym peletonie Frank wciąż prowadzi z dużą przewagą. Może na jakiś czas Miguel zrehabilituje się w starciu numer dwa? Zobaczymy.
Converge: All We Love We Leave Behind [Epitaph]
Powiem tak, przez parę dni słuchałem na zmianę nowe albumy Converge i Tame Impala i absolutnie nie odczuwałem nudy czy zmęczenia krążkami. Wręcz przeciwnie, z przyjemnością słuchałem dźwięków zawartych na obu płytkach. Lonerism to dla wielu album roku, więc skupmy się na All We Love We Leave Behind. Na wstępie trzeba zaznaczyć, formacja z Massachusetts nie bierze jeńców. Od samego początku atakują uszy słuchacza szybkimi, ostrymi riffami, tylko czasami zwalniając tempo. Ale to chyba tylko i wyłącznie po to, aby można chwilę odsapnąć od tej morderczej galopady. Ulubione etapy? Proszę bardzo: bezlitosny „Trespasses” nie oszczędzi nikogo, „Sadness Come Home” choć nieco wolniejszy, to ma fajnie powycinane i energiczne riffy, „Veins And Veils” to całkiem spoko rzeźnia, a „Predatory Glow” w godny sposób kończy album. Zastrzeżenia? Ech, no wiadomo, że podobnych płyt rocznie nagrywa się kilkadziesiąt albo i więcej, ale o ich jakości decydują różne czynniki. Converge broni się zdecydowanie, mimo że ich nowy album nie jest arcydziełem, a po prostu ich kolejną płytą, która jednak świetnie sprawdza się w swojej roli. I tak ma być. Aha, słuchajcie jej jak najgłośniej i na głośnikach!
Alphabeat: Express Non-Stop [Universal]
Prawdę mówiąc bardzo słabo kojarzę dwa poprzednie albumy Alphabeat. Zapamiętałem je jako nieinwazyjne, mocno średnie zestawy piosenek. Tymczasem album numer trzy trochę mnie zaskoczył. Express Non-Stop to najprościej mówiąc przyjemny retro-dance pop. Członkowie bandu najwyraźniej nasłuchali się wczesnej Madonny, co wyszło im zdecydowanie na korzyść. Ich płyta kojarzy mi się trochę z takim zespolikiem jak New Young Pony Club. To chyba wystarczy, aby polubić najnowszy album Duńczyków. Na liście utworów właściwie same single, które spokojnie poradziłyby sobie jako radiowe hity. „Since I Met You”, „The Beat Don’t Stop”, „Brand New Day”, czy „Show Me What Love Is” to naprawdę mocne kawałki w duchu eightiesowego popu. Może nie wszystko jest tu takie piękne i cudowne, bo niektóre piosenki są trochę za bardzo cukierkowe, ale to i tak jakoś mocno nie przeszkadza. Bardziej liczy się zabawa, a to, że trochę bezmyślna i beztroska to przecież nie taka znowu wielka wada. W życiu i takie rzeczy też są potrzebna, prawda?
David Byrne & St. Vincent: Love This Giant [4AD]
Gdy tak legendarna postać jak David Byrne nagrywa album z młodą, utalentowaną artystką jaką jest Annie Clark, to „wiedzcie, że coś się dzieje”. Muszę się wam przyznać, że nie jest fanem śpiewanych duetów damsko-męskich (poza licznymi, ale jednak wyjątkami), bo zwykle wychodzą mocno pretensjonalnie czy patetycznie. Ale absolutnie nie zniechęciło mnie to do sięgnięcia po Love This Giant. Zresztą nie ma zbyt wielu sytuacji, gdzie wokale obu postaci łączą się na tle utworu. Cały materiał ma posmak funkującego musicalowo-kabaretowego popu z licznymi jazzowymi elementami. Akcenty w kompozycjach są całkiem nieźle porozkładane, często zaburzona jest standardowa rytmika itp. A słychać też, że nikt się tu nie męczy i nie tworzy czegoś na siłę. To niewątpliwe atuty współpracy uznanej w muzycznym świecie dwójki. Ale największym bólem płyty są jednak rozpisane przede wszystkim na instrumenty dęte piosenki. Nic nie przykuwa uwagi na dłużej i w zasadzie ciężko zanucić coś zaraz po wysłuchaniu płyty. Dlatego Love This Giant to płyta przyjemna, ale nie zajmująca na dłużej, a szkoda.
Woolfy Vs. Projections: The Return Of Love [Permanent Vacation]
Wreszcie jakiś fajny chillout, bo człowiek przecież musi się czasem zrelaksować przy jakimś lounge’owym albumiku. Właśnie The Return Of Love bardzo to ułatwia. Dość długie, lekkie i spokojne kawałki płyną sobie niepostrzeżenie i umilają czas, gdy akurat jesteśmy zmęczeni czy wynudzeni. Można by się odwołać do takich tuzów chilloutu jak Nightmares On Wax, Tosca czy wczesny Air, bo duet z Kalifornii wyraźnie przemierza swoje muzyczne drogi tropami wytoczonymi właśnie przez te grupy. Stąd też The Return Of Love nie jest spektakularnym albumem, który wywraca do góry nogami kanon loung’owego grania. Jest za to płytą, która daje wytchnienie i odpoczynek. Ciężko nawet wybrać jakieś lepsze fragmenty, bo w zasadzie całość trzyma naprawdę wysoki poziom. Można odpłynąć słuchając tego ciepłego, eterycznego popu, a do takich kawałków jak „Electric Storms” czy „Cellophane”. A są też nieco żwawsze momenty („Running Around Your Love”, „The Passage”), więc chyba każdy znajdzie coś dla siebie (wiem, że frazes, ale co poradzę). A jeśli podobał się wam album, to (jeśli nie znacie) sprawdźcie ich debiut The Astral Projections Of Starlight, też wymiata całkiem nieźle.
Claro Intelecto: Reform Club [Delsin]
Nawet nie wiecie ile już razy chciałem napisać kilka zdań o tej płycie, ale zawsze coś stawało na drodze. Ale w końcu mi się udało. Carlo Intelecto, czyli Mark Stewart, po albumach Neurofibro i Metanarrative nagrywa kolejny świetny materiał w ferworze techno z domieszką ambientu oraz IDM’owych wzorków. Słuchacz jak zwykle przemierza zamarznięte zaułki, w których gęste, tłuste faktury zatapiają wszelkiego rodzaju bit-maszyny z cykającymi hi-hatami. W otwierającym utworze „Reform” pojawiają się nawet obrobione smyczki, co sprawia, że zawartość Reform Club staje się jeszcze bardziej interesująca. Co do samych kompozycji – w zasadzie wszystkie wypływają z głośników i zagęszczają atmosferę swoim klimatem. Moimi prywatnymi highlightami są „Second Blood”, który zachwyca mnie swoim klaustrofobicznym ładunkiem, zapodanym w mroczno-nocnym anturażu, i „It’s Getting Late”, gdzie jednostajny bit energicznie mknie w towarzystwie elektronicznych mikro-motywów. Jeśli jesteście fanami techno, to raczej nie powinniście przeoczyć tej płyty.
Marco Benevento : TigerFace [Royal Potato Family]
Bardzo ciekawa postać ten Marco Benevento. Gość jest chyba najbardziej znany dzięki współpracy z Joe’m Russo i ich wspólnej świetnej płycie Best Reason To Buy The Sun. O ile na tym albumie obaj panowie tworzyli struktury pławiące się w post-rocku czy jakimś wyimaginowanym space-disco, tak TigerFace, trzeci już w dyskografii brooklyńskiego kompozytora studyjny krążek, stoi bliżej przystępniejszego, powiedziałbym nawet popowego krajobrazu. Taki „This Is How It Goes” to raczej popowa piosenka, a nie eksperymentalny wygibas. Nawet instrumentalne tracki, takie jak „Fireworks” czy „Soma” nie są specjalnie trudne w odbiorze, są raczej łagodne i przyjemne. I nie zrozumcie mnie źle – mi to zdecydowanie pasuje. Jeśli miałbym zarzucić coś tej płycie, to chyba brak jakiegoś killera, jakiegoś błyskotliwego, niesamowicie zaraźliwego momentu (czy momentów), do których chciałoby się wracać. Ale i bez tego TigerFace to ciekawe i przyjemne dźwięki.
Andy Stott: Luxury Problems [Modern Love]
Po dwóch zeszłorocznych albumach (przede wszystkim świetny Passed My By) Andy Stott wraca z nowym materiałem. I choć podąża wyznaczoną wcześniejszymi dokonaniami drogą, to już na wstępie czekają nas niespodzianki – w otwierającym album „Numb” pojawiają się żeński wokal. Co więcej, w „Up The Box” pojawia się drum’n’bassowa motoryka, i również warto to odnotować, jako coś nowego. Więcej nowości nie ma – angielski producent nadal tworzy muzykę taneczną spod znaku techno czy house. Nie jest to jednak muzyka łatwa i przystępna. Podobnie jak na poprzednich płytach Stotta, na Luxury Problems znalazło się miejsce dla quasi-awangardowej czy eksperymentalnej elektroniki, często opartej na dubowych szkieletach rytmicznych. I teraz tak, taka mieszanka rzeczywiście może robić wrażenie, bo oprócz tego mamy tu jeszcze mroczną, gęstą (mistyczną?) atmosferę, którą jest w jakiś sposób oryginalna. Problemem jest to, że już to słyszeliśmy na wcześniejszych wydawnictwach Anglika. Zatem Luxary Problems to tylko powtórka z rozrywki, ciekawa, ale jednak powtórka.
Benoit & Sergio: New Ships (EP) [Visioquest]
Tych dwóch gości nadal nie może ogarnąć sytuacji i wydać reszcie długograja. Po serii epek i singli (choćby świetny „Walk & Talk”) przynajmniej można było się spodziewać, że wreszcie to się uda. Ale gdzie tam. Dostajemy za to kolejna krótką epkę. Co prawda są na niej tylko trzy kawałki, ale poza tym większych powodów do narzekań nie ma. Trzy dość długie killery w estetyce nu-disco pozwalają na chwilę zapomnieć, że Benoit i Sergio są tak leniwi, że nie chce im się nagrywać całej płyty. Dobra, może trochę przesadzam, ale może coś w tym jest. Najważniejsze, że wszystkie trzy utwory, czyli „Lipstick & Lace”, „Not In Your Nature” i tytułowy to typowe parkietowe bangery, które świetnie nadają się do zapuszczenia ich w klubie czy na imprezie. Fakt, można reapitować całą trójkę przez długi czas, ale jednak wciąż czekam na większą partię materiału (ten sam zarzut kieruję pod adresem Lousia La Roucha – ile jeszcze mam czekać na album!?). Mam nadzieję, że w przyszłym roku wreszcie się uda.
Melody's Echo Chamber: Melody's Echo Chamber [Fat Possum]
Zauważyliście, że ta płytka brzmi jakoś znajomo? Na pewno słyszeliście już gdzieś tę perkusję, prawda? A wszystko to za sprawą Kevina Parkera, czyli masterminda australijskiego bandu Tame Impala. Parker wyprodukował i zmiksował debiutancki album młodej, jeszcze mało znanej, francuskiej artystki Melody Prochet. Jest to dość ciekawa mieszanka dream-popu czy shoegazu, z elektroniczno-psychodeliczną jesienną mgłą. Takie kawałki jak „Some Time Alone, Alone”, „I Follow You” „Quand Vas Tu Rentrer” czy „Snowcapped Andes Crash” są bardzo udanymi strzałami i zdecydowanie mogą się podobać. Innym utworom brakuje trochę charakteru i żarliwości, ale i tak dzieje się tu dużo interesujących rzeczy. Ciekawe tylko, czy to będzie tylko taka efemeryda, bo czy uda się Melody nagrać kolejną udaną płytę w duchu marzycielskiej psychodelii? Ciężko powiedzieć, ale za to warto teraz cieszyć się jej debiutanckim albumem, który dostarcza wielu miłych chwil, zwłaszcza gdy za oknem jest tak jak w tej chwili (czyli jesień pełną parą). Jens Lekman: I Know What Love Isn't [Secretly Canadian]
Tyle lat czekania na najnowszy album jednego z najfajniejszych bardów młodego pokolenia chyba jednak się opłaciło. Jens próbuje pomóc i ulżyć wszystkim tym, którzy mają załamane i pęknięte serca. Taki jest temat trzeciego regularnego albumu szwedzkiego songwrittera. Tym razem instrumentarium bardziej klasyczne, trochę dopasowane do powagi tematu (trochę mniej tu żartów, niż na poprzednich albumach), ale poziom kompozycji nadal wysoki. Przyznam od razu, że „I Know What Love Isn’t” to najsłabszy album Jensa, choć i tak jest świetny. Bo czy słuchamy wyciskającej łzy ballady „She Just Don't Want To Be With You Anymore”, czy nieco weselszej narracji „The World Moves On”, w której Jens dzieli się radą, jak poradzić sobie ze załamanym sercem, to i tak wychodzi to Szwedowi bardzo dobrze. Trochę brakuje mi tu bardziej zapamiętywanych kawałków, takich jak choćby na Nights Falls Over Kortedala, jednak narzekać nie zamierzam.
Tomek
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz