Moment, w którym dowiedziałam się, że pojadę na koncert Muse, był nie do opisania. Oswoiłam się już z myślą, że 23 listopada będę siedziała z herbatą przed komputerem i co najwyżej oglądała livy z show, które dali na Wembley Stadion w roku 2008. Wówczas z nieba spadł mi cudowny konkurs z dwoma biletami do wygrania. Pełna ambicji i niezłomnej wiary, wysłałam zgłoszenie i modliłam się o wygraną. Kiedy dowiedziałam się, że na adres e-mail rozesłane zostały wyniki, przez pół godziny zwyczajnie siedziałam na fotelu i bałam się zjechać myszką niżej. Bałam się zobaczyć same powiadomienia z facebooka i inny spam. Głęboki oddech i... ujrzałam wspaniałą wiadomość zaczynającą się od "Gratulujemy wygranej...".
Oczywiście nie było tak łatwo, schody zaczęły się, kiedy trzeba było znaleźć jakiś nocleg w Łodzi, wymyślić transport i dopiąć inne rzeczy na ostatni guzik. Ale udało się. W końcu wraz z przyjaciółką stanęłyśmy przed Atlas Areną i wszystko, co miało miejsce od tego momentu wydaje mi się jakimś snem - z jednej strony czymś bardzo żywym, przyprawiającym o dreszcze i przyspieszone bicie serca, a z drugiej zdecydowanie zbyt pięknym na jawę.
O godzinie 19:30 na scenie pojawił się support Muse w postaci Everything Everything. Zjawiłam się nieco spóźniona i trudno mi powiedzieć cokolwiek o ich koncercie. Nigdy nie miałam czasu zapoznać się bliżej z ich muzyką i nawet przez chwilę tego pożałowałam, bo utwory EE wydały mi się całkiem przyjemne, aczkolwiek w tych okolicznościach niezbyt zajmujące. Głównie dlatego, że byłam zajęta układaniem bardzo strategicznych planów, jak podejść nieco bliżej sceny. Wydaje mi się, że reszta publiki odczuwała mniej więcej to samo, co ja. Pokiwaliśmy się trochę i poklaskaliśmy, ale występ porywał dość umiarkowanie.
Potem nastąpiła czterdziestopięciominutowa przerwa, w trakcie której ludzie ściągali coraz tłumniej i zaczęłam czuć się jak kompletnie padnięta, ściśniona w niemiłosiernym tłoku sardynka, skrycie marząca o miękkim łóżku. Jednakże to zmęczenie minęło dokładnie w sekundzie, w której zgasły wszystkie światła i tylko scena podświetlona została na rażący czerwony kolor. Kiedy ujrzałam wreszcie Matta, Chrisa i Dominica zupełnie poddałam się zbiorowej euforii i histerii. Łóżko? Jakie łóżko? Muse zaczęli od monumentalnego dubstepu "Unsustainable" i muszę przyznać, że był to wgniatający, wręcz zjawiskowy początek. Potem niespodziewanie elektronika ustąpiła miejsca ciężkiemu riffowi z "Supermacy". W trakcie tego kawałka nie można było ustać spokojnie. Wykonany z taką energią i pompą porwał wszystkich zgromadzonych. Pomimo że jest to utwór z najnowszej, niedawno wydanej płyty "The 2nd Law" miałam wrażenie, że przynajmniej pół areny zdzierało sobie gardło na "Your supermacy!". Następnie wybrzmiało zaskakujące, tętniące napięciem "Map of the Problematique", poczym Matthew Bellamy, lider grupy, przywitał nas wszystkich słodkim "Dobry wieczór". Chociaż w trakcie występu nie zwracał się nadto często do publiki - acz raz do niej zszedł - drobne słówka po polsku wypowiedziane z przeuroczym akcentem, czy też "Łódź, you are beautiful" wzbudzały głośny aplauz i powodowały uśmiechy na twarzach wszystkich fanów. Po miażdżącym rozpoczęciu, z sufitu wyjechało coś na kształt dużej, odwróconej piramidy, na której albo wyświetlały się animacje, albo widać było scenę. A to, co na niej miało miejsce, trzymało w napięciu od początku do końca. Matt biegał od jej jednego do drugiego końca, to grał i śpiewał na umieszczonej po lewej stronie platformie, to już prawie leżał na ziemi po prawej. Swoją drogą, chociaż zawsze zdawałam sobie sprawę, że to nieziemsko zdolny wokalista, to dopiero teraz przekonałam się o jego gigantycznym talencie, jako gitarzysty. Dotąd byłam zdania, że owszem, jest bardzo dobry, ale sporo robi za niego masa gitarowych efektów, a tutaj dzikie solówki rozłożyły mnie na części pierwsze. Z kolei sama setlista była cudowna. Były oczywiście piosenki z kontrowersyjnej "The 2nd Law" i w większej części odebrałam je pozytywnie. Szczególnie urzekło mnie"Madness" (pomimo tego, że wcześniej nie przepadałam za tym kawałkiem) i "Follow Me", zagrane w świetle laserów i w niekończącym się morzu kolorowych balonów, przyniesionych przez fanów. Trzeba przyznać, że akcja z balonami sprawdziła się i wizualnie wyglądało to wręcz bajkowo. Pojawiło się także pełno sprawdzonych hitów: kilka z "Resistance" i stuprocentowe klasyki, na które od samego początku czekali wszyscy, takie jak "Sunburn", czy wykonane z szaleńczą pasją i dynamizmem "Stockholm Syndrome". Nie wskazałabym ani jednej osoby, która przy nich nie skakała i nie śpiewała, publika bezdyskusyjnie spisała się na szóstkę z plusem. Osobno chciałabym wspomnieć o moich faworytach - "Supermassive Black Hole", "Time is Running Out", "Plug in Baby" - którego refren ciągnął sam tłum, "Starlight" i "Knights of Cydonia". Myślałam, że się popłacze, kiedy je usłyszałam. Ich dynamiczne wykonanie stanowiło dla mnie najlepsze i najbardziej emocjonalne punkty show, a śpiewanie "You and I must fight for our rights/You and I must fight for survive" nabrało dla mnie szczególnego znaczenia. Trzeba walczyć o więcej tak wyjątkowych momentów w życiu. Trzeba walczyć o spełnianie swoich marzeń.
Jedyne, czego mogę się ewentualnie przyczepić, to fakt, że w tej prawie idealnej setliście zabrakło "Hysterii". Szczególnie czekałam na tą piosenkę, bo dzięki niej pokochałam Muse. "Nie mogę wracać do domu, nie zagrali Hysterii" było pierwszym zdaniem jakie pojawiło się w mojej głowie po koncercie "Nie mogli jej wcisnąć zamiast Explorers albo Save Me?". I chociaż show trwało ponad dwie godziny, mam wrażenie, że wszystko zleciało za szybko. Zanim się obejrzałam gęste kłęby dymu pochłonęły muzyków i jakby z lepszej, odległej planety trzeba było wracać do normalnego świata.
Niech świadectwem tego, na jak wysokim poziomie był ten koncert, będzie mój głos, a raczej jego zdarte resztki. Mogłabym teraz z powodzeniem śpiewać na karaoke "Summertime" Janis Joplin. Poza tym w ogóle nie czuję nóg. I jestem przeszczęśliwa.
Kasia
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz