Podsumowanie roku 2012: Miz

Podsumowanie roku, czyli nieodłączna część każdej recenzenckiej strony internetowej. Jak zwykle każdy rok ogłasza się „wielkim czasem dla muzyki“ pod względem albumów, singli, debiutów czy wydarzeń. Podczas gdy NME po raz setny rozpisywało się o takich sensacjach jak powrót The Stone Roses oraz wzajemnej nienawiści braci Gallagher, dla mnie 2012 był bardzo dobry dla debiutantów. Świetnie, że takie grupy jak Alt-J, DIIV, Dry The River, Django Django, Of Monsters And Men i wiele, wiele innych zostały zauważone przez szerszą publiczność. Z góry mogę przyznać, że największą porażką zeszłego roku jest...em ja. Umknęło mi tak wiele płyt, że 2013 stanie się nie tylko czasem oczekiwania na The Knife, My Bloody Valentine, Foals czy Biffy Clyro, ale też okresem nadrabiania zaległości. Właśnie to figuruje na mojej liście postanowień noworocznych, więc skoro koniec świata nie może być moją wymówką, postaram się ich trzymać. No ale do rzeczy. Przedstawię tu swoje top 15, gdyż dziesiątka zbyt ogranicza to, co muzycy spezentowali nam w ubiegłym roku: Numer 15 otwieram krążkom, które są po prostu dobre i nie niby nie mogę im nic zarzucić. Jest jeden powód, dla którego wrzucam tu dorobek kilku zespołów – po kolejnych odsłuchach płyty te stawały się po prostu (mniej lub bardziej) nużące. A są to:
- Lana Del Ray – Born To Die Pierwsze wrażenie było pozytywne. Bo panna Grant potrafiła stworzyć kilka piosenek na tyle chwytliwych, by zadowolić fanów zarówno alternatywnych jak i tych popowych brzmień. „Summertime Sadness“ czy „National Anthem“ fajnie się nuci. Tym bardziej, że w chłodne styczniowe dni „Born To Die“ nadawało się wręcz idealnie. Nie wiem, czy czar prysł przez granie utworów Amerykanki w niemal każdej stacji czy może przez sweter z angory. Mnie ten album po jakimś miesiącu się przejadł. 
- Of Monsters And Men – My Head Is An Animal Tu przyznam, że chętnie sobie odtwarzam debiut muzyków z Islandii. Miło się również wspomina ich uroczy występ w Berlinie. Takie bajkowe zespoły potrafią rozpogodzić nawet najbardziej ponure dni. Każda piosenka jest chwytliwa oraz dopracowana w każdym szczególe. Wiem jednak, że będzie tak jak w przypadku grupy She & Him – posłuchasz, pośpiewasz, jednak po pewnym czasie powiesz sobie dość. Co nie zmienia faktu, że na koncert OMAM z radością się wybiorę. 
- Purity Ring – Shrines Chyba coś ze mną nie tak, że nie uległam urokowi Purity Ring tak, jak inni podsumowujący. Sprytnie, jak ten kanadyjski duet połączył synthpop z elementami wręcz hip-hopowymi. Początek „Shrines“ zawsze mnie intryguje, a „Fineshrine“ jest dla mnie jednym z utworów roku, ale czy chcę mi się wracać do słuchania całości? Niespecjalnie. 
14. Toy – Toy Album za jednym razem potrafi odprężyć, a później obudzić w słuchaczu uczucie niepokoju. Toy konsekwentnie trzymają się tego, co prezentowali w „Left Myself Behind“ i dobrze. 
13. Alt-J – An Awesome Wave Chyba wszystko, co opisuje ten debiut zostało powiedziane. Może to skrócę: jest ciekawy, na swój sposób zabawny (mówię o Waszym „Fitzpleasure“) oraz dziwaczny w bardzo pozytywnym znaczeniu. 
12. Trust – TRST Wielki plus dla Kanadyjczyków. Jeden z lepszych synthpopo-elektronicznych albumów, jakie można nam było zaserwować w 2012 roku. Struktura utworów jest prawie że banalna, ale niesamowicie chwytliwa. Chyba nic mnie tak nie wciągnęło ostatnimi czasy. Jeśli potrafią zaserwować taki debiut, to ja nie mam pytań, tylko wyczekuję ich koncert w klubie 1500m2. 
11. Tame Impala – Lonerism Zaskakujące, prawda? Tylko jedenaste miejsce? Przyznaję się bez bicia, że album ten przesłuchałam „porządnie“ dopiero w tym roku. W 2012 nie mogłam się przemóc. Wtedy drugie wydawnictwo Australijczyków było przeze mnie „słyszane“ zamiast „słuchane“. Teraz wiem, że ominęło mnie wiele. Porządna dawka psychodeli. Ten album na razie stanowi dla mnie niezwykle intrygującą zagadkę, której chętnie poświęce trochę czasu. Jest co odkrywać. 
10. Japandroids – Celebration Rock Ci chłopcy uparcie bronią gatunku jakim jest garage rock i powinniśmy być im wdzięczni, bo robią to w świetnym stylu. Jeśli ktoś się ze mną nie zgadza, niech prędko zobaczy ten kanadyjski duet na żywo, bo gdyby nie ich występ w Hydrozagadce, pewnie „Celebration Rock“ nie znalazłoby się w tym zestawieniu. 8 piosenek przepełnionych niesamowitą energią, którą teraz można ze świecą szukać. Z tego krążka bije też wielka szczerość oraz czysta kwintesencja Japandroids. Po ta dwójka stawia na wyłącznie na jakość bez względu na ilość. 
9. Totally Enormous Extinct Dinosaurs – Trouble Jakimś trafem debiut Brytyjczyka okazał się wielkim rozczarowaniem w świecie recenzenckim. Ja dostałam to, co chciałam. Porządne elektroniczne utwory, przy których świetnie się tańczy. „Household Goods“ – hymn Selector Festival 2012, a reszta piosenek również trzyma bardzo solidny poziom. „Panpipes“, „Stronger“, „Tapes & Money“, „American Dream, Pt. II“ czy już klasyk Higginbottoma o nazwie „Garden“ – kupuję „Trouble“ w całości. 
8. Django Django – Django Django To jest taki zabawny album. Od stycznia nie mogę się przestać śmiać, gdy w głowie chodzi mi „Zumm Zumm“. Cały debiut składa się wpadających w ucho utworów. Pewnie jeszcze nie raz do tego albumu wrócę. Od tak by poprawić sobie humor. Mam tylko nadzieję, że kwartet w ramach noworocznych postanowień zamierza ożywić swoje występy na żywo. 
7. Holy Other – Held Kolejny dowód na to, że występ na żywo może wiele zmienić. Może i ten producent nie zrewolucjonizował świata witch-house’u, ale stworzył 9 porządnych utworów odzwierciedlających piękno tego gatunku. 
6. How To Dress Well – Total Loss Dzięki takim zestawieniom dociera do mnie, jak ckliwą jestem osobą. Ten album był jedynym środkiem, bym mogła zasnąć w nocy, ale też stawał się powodem, dla którego nie mogłam zasnąć. Te smutne melodie potrafią oddziaływać na człowieka w niezwykły sposób. Tom Krell przypomniał mi, jak muzyka potrafi wpływać na emocje. I to pamiętne zdanie zaczerpnięte z dokumentu „Streetwise“ wypowiedziane przez bezdomnego nastolatka o imieniu Rat: I love to fly. It's just you're alone, there's peace and quiet, nothing around you but clear blue sky. No one to hassle you. No one to tell you where to go or what to do. The only bad part about flying is having to come back down to the fuckin' world.” 
5. The xx – Coexist Zabawne, że „Coexist” zbiera tak dobre recenzje, a następnie zostaje nazywane płytą „wtórną“ oraz „usypiającą“. Osobiście nie spodziewałam się niczego innego. Bo z czym mogliby wyskoczyć The xx? Dodali odrobinę house’owych beatów i starczy. Komponują takie utwory, do jakich przyzwyczili publiczność, a robienie czegoś kompletnie innego sprawiłoby, że straciliby całą swoją „xx-owość“. Takich utworów dziś trzeba. Mnie „Angels“, „Fiction“ czy „Sunset“ usatysfakcjonowało. Chociaż jeśli wyskoczą z tym samym chwytem na trzecim albumie, to może nie będzie już tak różowo. Jednak obecnie oczekujmy ich koncertu w maju. 
4. Frank Ocean – Channel Orange Perfekcja w każdym calu. Na chwilę obecną to tyle ode mnie. 
3. Enter Shikari – A Flash Flood Of Colour Pamiętam do dziś ich pierwszy koncert w warszawskiej Stodole. Niesamowite widowisko oraz moc płynąca z post-hardcorowych brzmień. „Quelle Surprise“ oraz „Sssnakepit“ były dla mnie jedynie ciekawostką. Jednak gdy pierwszy raz w karierze zagrali na żywo „Arguing With Thermometres“ zostałam niemile zaskoczona. Dubstep i Enter Shikari brzmiące tak... lekko były dla mnie szkokiem. Nie wiem, co chcieli osiągnąć przez zmianę grania, ale bałam się przez to przesłuchać ich trzeciej płyty. Pierwsze wrażenie brzmiało mniej więcej: „TO jest Enter Shikari?!“. Trudno było doszukać się grania Rory’ego Clewlow. Jednak z każdym kolejnym odsłuchem „A Flash Flood Of Colour“ stawało się o wiele lepsze. Dotarło do mnie, że agresja Enter Shikari przejawiała się nie tyle w melodii, co w słowach. Elektroniczne wstawki okazały się świetnie komponować, a każdy utwór został dopieszczony w każdej sekundzie. Teraz znienawidzone „Arguing...“ jest jednym z moich ulubionych utworów 2012, a „System...Meltdown“ oraz „Gandhi Mate, Gandhi“ to mistrzostwo. Już nie mogę się doczekać, by usłyszeć je na żywo. 
2. Grimes – Visions To był zdecydowanie rok Claire Boucher. Bo tak naprawdę dopiero to wydawnictwo przyniosło jej ogromne uznanie krytyków oraz fanów. „Genesis“ oraz (mój faworyt) „Oblivion“ figurowały na listach najlepszych utworów 2012. Cały album był dla mnie składanką hitów, a bywały tygodnie, bez których nie mogłam uwolnić się od tej płyty. Uzależniająca, intrygująca i czarująca, to jest właśnie twórczość Grimes. Ja takiej słodyczy nie potrafię odmówić. 
1. Jake Bugg – „Jake Bugg“ Tutaj nawiążę do recenzji Michała, który świetnie podsumował tego chłopaka: „to, co najważniejsze, ma ogromny talent do zamykania w trzyminutowych piosenkach chwytliwych melodii”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz